Stare mądre przysłowie mówi, że podróże kształcą. Kiedy jednak je słyszymy, na myśl automatycznie nasuwają się raczej eskapady egzotyczne, dalekie wyjazdy na inne kontynenty, w inny krąg kulturowy. Dzięki postępującej integracji europejskiej i otwieraniu granic wydaje nam się, że o swoim kontynencie wiemy już prawie wszystko.
Polacy jako naród bardzo mobilny, a przy tym ciekawy świata, skrzętnie korzystają z możliwości bezproblemowego przekraczania granic państwowych i z lubością zwiedzają kolejne zakątki Europy czy świata, zależnie od upodobań i rzecz jasna zasobności portfela. Jest jednak takie państwo, że zapytany o nie na ulicy przeciętny Kowalski zrobi w pierwszej chwili zdziwioną minę (a o czym tu rozmawiać?), w drugiej zapewne podrapie się po głowie, uświadamiając sobie, że ciężko mu idzie przywoływanie na myśl jakichkolwiek związanych z nim faktów i wreszcie, by mimo wszystko wyjść z sytuacji z twarzą i dać jakąś odpowiedź, rzuci kilkoma stereotypami funkcjonującymi w przestrzeni medialnej oraz społecznej.
Białoruś – nasz sąsiad i wielowiekowy sojusznik w ramach Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Kraj, którego język jest tak podobny do naszej mowy ojczystej, że w zasadzie nie wymaga żadnego większego przygotowania lingwistycznego, by móc go zrozumieć. Dlaczego wiemy o sobie tak mało, mimo że łączy nas tak wiele? Czy to prawda, że jest to zacofane państwo policyjne, w którym panuje powszechna inwigilacja każdej sfery życia obywatelskiego, włącznie z prywatną? Jak to jest być Polakiem na Białorusi? O tych oraz innych sprawach będzie traktował ten tekst, który powstał w oparciu o moje dotychczasowe wizyty w tym kraju. Jako że dwie z nich miały miejsce w stosunkowo już odległych czasach postsowieckich przemian politycznych za rządów Stanisława Szuszkiewicza, a dwie kolejne całkiem niedawno za panowania Aleksandra Łukaszenki, mam pewne możliwości porównać sytuację tego państwa wtedy i teraz oraz wyciągnąć jakieś wnioski dotyczące zaobserwowanego kierunku jego rozwoju. Zdaję sobie oczywiście sprawę z czysto teoretycznego charakteru takich rozważań, bowiem, po pierwsze, sytuacja gospodarcza państw o okresie przemian ustrojowych była trudna we wszystkich krajach bloku wschodniego, po drugie zaś, nie można dziś z całą pewnością powiedzieć, jak potoczyłaby się sytuacja na Białorusi, gdyby do objęcia władzy przez Łukaszenkę nie doszło i jak rozwinąłby się ten kraj za notorycznie zmieniających się rządów demokracji parlamentarnej w wydaniu tradycyjnym (np. ograniczającym ilość kadencji głowy państwa).
Brak szerszej wiedzy Polaków na temat wschodniego sąsiada ma kilka przyczyn. Są one ściśle ze sobą związane. Jak już wspomniałem we wstępie, podróże są nieocenionym źródłem naszego poznawania świata. Kiedy jedziemy w jakieś miejsce, mamy niepowtarzalną możliwość spojrzeć na nie oczami ludzi, którzy żyją tam na co dzień. Tym bardziej, gdy choć na chwilę zdecydujemy się zejść z utartych szlaków turystycznych, które zwykle zaciemniają ogólny obraz i sprowadzają się do ukazania danego miejsca w nierealnym, przekolorowanym i krzywym zwierciadle.
By jednak zdecydować się jechać gdziekolwiek, musimy poczuć jakiś bodziec, który nas do tego zachęci. Tymczasem w kraju za Bugiem nie znajdziemy tradycyjnych turystycznych wabików, przyciągających rzesze chętnych do jego zwiedzania. Białoruś nie posiada dostępu do morza, którego funkcję pełni tu podmińskie Zasławie – utworzony na Świsłoczy sztuczny zbiornik wodny. Nie mają tu czego szukać także amatorzy górskich wypadów, ponieważ ziemia ta jest płaska jak stół kuchenny. Najwyżej położony punkt w kraju wznosi się zaledwie na 345 m n.p.m. Jest to znajdująca się około 30 km na południowy-wschód od Mińska Dzierżyńska Góra, a jej wybitność ponad otaczający teren wynosi nie więcej niż 50 metrów. Można rzecz jasna wspomnieć o bezkresnych lasach, które zaczynają się tuż za rogatkami miast. Albo o poleskich bagnach i torfowiskach, gdzie przyroda obfituje w specyficzne okazy flory i fauny. Ale postawmy sprawę jasno – nie są to atrakcje tego kalibru, który przyciągałby rzesze turystów każdego roku. Kiedy dodamy do tego obowiązek posiadania wiz potrzebnych do wjazdu na teren Białorusi, odpowiedź na pytanie o przyczynę omijania jej przez polskich turystów stanie się jasna.
Wizy są wielką przeszkodą w planowaniu wyjazdów i często głównym powodem, dla którego rezygnujemy z wybrania się dokądś. Jest to w końcu zawsze jakiś koszt oraz nakład czasu, który trzeba włożyć w całą procedurę aplikacyjną, połączone z brakiem pewności końcowego sukcesu, czyli otrzymania potrzebnego dokumentu. Ale patrząc na to z drugiej strony, właśnie dzięki takim ograniczeniom, które zmniejszają liczbę turystów do minimum tych, którzy naprawdę wiedzą gdzie i po co chcą jechać, mamy okazję ujrzeć miejsce docelowe w swej naturalnej, codziennej i nieskażonej blichtrem formie.
Podczas gdy w Europie Zachodniej turyści giną w wielokulturowym zalewie podobnych sobie przybyszów z innych części świata, a miejscowa ludność na ich widok ani się nie dziwi, ani specjalnie nimi nie interesuje, w kraju o ograniczonej łączności ze światem natychmiast zostajemy zauważeni. Zwykła rozmowa w mińskim środku komunikacji po polsku lub nawet po rosyjsku z obcym akcentem powoduje zainteresowanie się nami przypadkowych współpasażerów. W zdecydowanym ogromie przypadków są to incydenty, które bardzo ciepło zapisują się w naszych wspomnieniach.
Gdy kilka miesięcy temu, podczas toczących się w białoruskiej stolicy hokejowych mistrzostw świata, wracałem pełnym autobusem na kwaterę po jednym z meczów i zostałem po akcencie zidentyfikowany jako cudzoziemiec, natychmiast stałem się główną atrakcją całej jadącej nim gawiedzi, a kulminacją było wspólne intonowanie propolskich okrzyków w najlepszym kibicowskim stylu. Z kolei przy okazji ostatniej, niedawnej wizyty w Mińsku na toczoną (także w autobusie) w polskim języku moją rozmowę z oprowadzającym mnie po mieście Rusłanem zupełnie niespodziewanie zareagowała starsza pani, lat na oko ponad osiemdziesiąt, pytając: „A panowie z Polski? Bo ja wszystko dobrze rozumiem. Jakie nowości w kraju?”. Rozmowa była niedługa, bo na ileż pozwala nam przejażdżka autobusem? Pani zadawała pytania, a ja odpowiadałem. A potem na odwrót. Niekiedy, cóż poradzić, nasza pogawędka schodziła na język rosyjski, gdyż mojej rozmówczyni łatwiej i szybciej było wypowiedzieć się w nim właśnie. Pożegnaliśmy się życzliwie. Widziałem, jak wiele radości sprawiła jej nasza krótka rozmowa. Ja zaś żałowałem, że czas ogranicza wszystko, co robimy w życiu. Ileż fascynujących historii mogła skrywać ta osoba! Ilu tragedii żyjących w Sowietach Polaków mogła być świadkiem! Może innym razem…
By doświadczyć ładunku emocjonalnego, który może towarzyszyć zwyczajnej ulicznej rozmowie polsko-polskiej, warto zapłacić za wizę, wedrzeć się w głąb pilnie strzeżonego kraju i pojechać aż tam, na kresy Kresów – do Mińska Litewskiego. Ta przydługawa dygresja nie zmienia jednak faktu, że generalnie nie lubimy wiz, gdyż stanowią one dodatkową przeszkodę do pokonania. Przez nie czujemy ograniczenie naszej wolności, a na to nasz naród jest akurat bardzo wyczulony. W tym momencie pojawia się pytanie – dlaczego ich potrzebujemy, by wjechać na Białoruś? Ano, dlatego, że i nasze państwo obwarowało Białorusinów podobnym wymaganiem. Trzeba oczywiście wspomnieć, że polityka Aleksandra Łukaszenki od samego początku była nastawiona na maksymalną bliskość z Rosją, z którą my z kolei od niepamiętnych czasów żyjemy w atmosferze wzajemnej nieufności, podejrzliwości lub po prostu wrogości. Do tego dochodzi jeszcze niezmienne wspieranie przez kolejne polskie rządy słabej białoruskiej opozycji, połączone z niemal zupełnym ignorowaniem faktu istnienia rządu w Mińsku, co sprawia, że kontakty dyplomatyczne miedzy obydwoma państwami są sprowadzone do niezbędnego minimum, czyli w zasadzie zerowe. Wreszcie, granica na Bugu na chwilę obecną oddziela gospodarcze i wojskowe podmioty, takie jak Unia Europejska i Pakt Północnoatlantycki z jednej strony oraz Wspólnota Niepodległych Państw czy Związek Białorusi i Rosji z drugiej.
Wszystkie przytoczone powyżej czynniki złożone w całość dają nam odpowiedź, a przynajmniej duży jej procent, na pytania – dlaczego tak mało wiemy o współczesnej Białorusi? Czemu jej obraz, jeśli już mimo wszystko gdzieś tam czasem pojawi się w mediach, jest skrajnie niekorzystny? Czemu prezydent naszego wschodniego sąsiada jest prawie bez wyjątku tytułowany negatywnie nacechowanym określeniem – dyktator? Z jakiego powodu tak często słyszy się o rzucaniu kłód pod nogi białoruskim Polakom i ich trudnościach? Ja postanowiłem poszukać odpowiedzi na najważniejsze z pytań – czy to wszystko prawda? Oczywistym jednak było dla mnie, że w celu jej znalezienia lub choćby zbliżenia się do niej muszę ruszyć się z domu i odbyć podróż w kierunku historycznych ziem ruskich i litewskich książąt oraz polskiej szlachty.
Był majowy poranek, wtorek. O godzinie 7 czasu lokalnego wyruszył w drogę pociąg relacji Wilno-Mińsk. Za oknem chmury stopniowo zaczynały ustępować miejsca promieniom słońca. Moje wstępne plany przespania się w podróży spełzły na niczym. W Mińsku właśnie toczyły się mistrzostwa świata w hokeju na lodzie, ukochanej dyscyplinie prezydenta Łukaszenki, w związku z czym na Białoruś mógł przez cały miesiąc wjechać każdy, kto wylegitymował się na granicy dowolnym biletem na dowolny mecz. A te były na kieszeń przeciętnego gościa z Zachodu tanie jak przysłowiowy barszcz. Okazuje się, że z tej możliwości korzystali nie tylko fani uczestniczących w turnieju drużyn, ale również wielu postronnych Europejczyków z krajów – z hokejowego punktu widzenia – egzotycznych. Ludzie byli ciekawi tego zagadkowego państwa, o którym trudno czegokolwiek dowiedzieć się ze środków masowego przekazu. Tak oto w moim pociągu, kilka miejsc dalej znalazła się grupa hiszpańskich kibiców czeskiego hokeisty Jaromira Jagra. A Hiszpanie mają zwyczaj mówić szybko i niestety głośno. W pewnym momencie młoda Białorusinka ostatecznie nie wytrzymała i zaapelowała o ciszę, jednak przyniosło to tylko połowiczny efekt. Zrobiło się trochę ciszej. Po chwili jednak pociąg dojechał do granicznej stacji Gudogai i spokój zakłócili pogranicznicy, wręczając każdemu cudzoziemcowi kartę migracyjną do wypełnienia. W tym momencie już wiedziałem, że z dodatkowych godzin snu – nici. W sumie może to nawet i dobrze, bo za chwilę wjedziemy na Białoruś i zacznie się wyglądanie za okno, porównywanie, ocenianie.
Dla mnie była to również swoista podróż w czasie. Dwudziestoletnia przerwa, jaka upłynęła od poprzedniej wizyty w tym kraju sprawiła, że czułem się, jakbym wjeżdżał na Białoruś po raz pierwszy. Od tamtego czasu zmieniło się tu tak wiele – jest inna władza, flaga oraz hymn. Ale jakie wrażenie wywrze na mnie sam kraj? Wizyty we wrześniu 1993 oraz styczniu 1994 roku były moimi pierwszymi wyjazdami poza granice Polski. Jako dwunastolatek patrzyłem na wszystko wielkimi oczami. W pamięć wryło się przekraczanie granicy – kontrola bagażu, długa przerwa związana ze zmianą podwozia w składzie kolejowym, by przystosować go do szerokich torów i wreszcie wjazd na terytorium obcego państwa. Później była dalsza podróż z Brześcia do Pińska, gdzie dane mi było brać udział w juniorskich zawodach szachowych. Nie miałem wówczas pojęcia, że znajduję się na utraconych polskich Kresach, że gdyby te drzewa, których mijaliśmy niezliczone ilości, umiały mówić, mogłyby mi opowiedzieć niejedną tragiczną historię mieszkających tu niegdyś Polaków.
Tamten czas, a więc okres pieriestrojki, był niesłychanie trudny dla byłych republik radzieckich i Białoruś nie była tu wyjątkiem. Nawet jako młody chłopak zapamiętałem kilka charakterystycznych dla ówczesnej Białorusi zjawisk. Pierwsze to niestabilna przejściowa waluta, tzw. ‘zajączki’, które ze względu na postępującą inflację traciły swoją wartość niesłychanie szybko, a realnie cokolwiek znaczącym środkiem płatniczym był dolar USA. Drugim zaś, puste sklepy. Dokładnie tak puste, jak znałem je z opowieści rodziców o stanie wojennym. Gdzieniegdzie asortyment ograniczał się do jednego lub dwóch różnych rodzajów towaru. Ulice także wydawały mi się generalnie puste. Ale to było dawno, czasy bardzo specyficzne, a mój stan wiedzy o świecie zupełnie inny niż teraz.
W cieniu Lenina i Dzierżyńskiego
Wróćmy jednak do czasów współczesnych, majowego poranka i kontroli granicznej w pociągu relacji Wilno-Mińsk. Białoruscy pogranicznicy, podobnie jak wszystkie pozostałe służby mundurowe w tym kraju, są chodzącymi reliktami sowieckiej epoki. W pełni umundurowani, zawsze z czapkami na głowach, oszczędni w słowach i gestach, rzeczowi i konkretni w rozmowie, której siłą rzeczy staramy się uniknąć. Nawet urodziwe młode dziewczyny w mundurach trudno skłonić do najmniejszego chociaż uśmiechu. Człowiek na tak odpowiedzialnym stanowisku musi zachować pełną powagę! Nie ma miejsca na żarty czy spoufalanie się z podróżnymi. Dla mnie oczywiście nie była to żadna nowość, jest to przecież tzw. „mentalność ludzi na stanowisku pracy” znana również w Polsce. Zapewne goście z Zachodu przeżywali większy szok kulturowy, niż ten, który stał się moim udziałem. A więc paszport jest, bilet na hokej jest, dokumenty w porządku – można jechać dalej!
Przejazd koleją przez Białoruś jest całkiem odprężającym przeżyciem. Za oknem niemal cały czas sielsko i zielono, lasy dominują zdecydowanie w otaczającym krajobrazie. Mijane wioski zaś nadal mają tu charakter, który coraz bardziej zanika w naszym kraju, gdzie nowiuteńkie, wypieszczone i eleganckie domy przybyłych na wieś mieszczan wypierają coraz częściej rustykalne, typowe zabudowania wiejskie. Widoki całkiem przyjemne, ale ze względu na wspomnianą we wstępie płaskość tej krainy, z czasem mogą stać się raczej nużące. Ja jednak miałem to szczęście, że od samego wyjazdu z Wilna miałem obok siebie rozmówcę. Kobieta w wieku około 50 lat, widząc obok siebie cudzoziemca, któremu wręczono kartę migracyjną, postanowiła pomóc mi w jej wypełnieniu. W trakcie uzupełniania kolejnych rubryk wyszło na jaw, że jestem Polakiem. Wówczas, zupełnie dla mnie nieoczekiwanie, współpasażerka przeszła na płynną polszczyznę. Po przejechaniu granicy, gdy formalności wjazdowo-paszportowe zostały załatwione, mogliśmy porozmawiać na ciekawsze i nieco bardziej życiowe tematy. W zasadzie nie udało mi się ustalić, jakiej narodowości była ta pani, kim się czuła. Zresztą jest wielce prawdopodobnym, że na tak zadane pytanie mógłbym nie uzyskać jednoznacznej odpowiedzi. Historie oraz życiowe drogi kresowiaków były i są przecież często tak zagmatwane, że nie da się ich wtłoczyć w zerojedynkowy system pojmowania świata. W każdym razie z opowieści na pewno można było wywnioskować, że jej życie związane było z Wilnem i Mińskiem, mniej więcej po równo. Sama mieszkała w Wilnie, jeżdżąc do córki lub syna do białoruskiej stolicy. Mówiła płynnie po rosyjsku, litewsku i polsku. Przy wjeździe na Białoruś nie wypełniała karty migracyjnej dla cudzoziemców, co sugerowałoby, że jest obywatelką Białorusi. Jako że ten kraj zezwala na posiadanie podwójnego obywatelstwa, jest wielce możliwym, że dysponowała ona również paszportem litewskim, ale są to tylko moje domysły. Była krytycznie nastawiona do obecnych polskich władz oraz ich niezrozumiałego i mocno przesadzonego zaangażowania w trwający wówczas konflikt na Ukrainie. Bardzo lubiła Mińsk i uważała go wręcz za ładniejsze miasto od Wilna. Z perspektywy osoby, która była zarówno w jednej, jak i drugiej stolicy, muszę przyznać, że to dość odważna opinia. Na pewno kwitnący, zielony, pełen parków nad Świsłoczą Mińsk ma swój urok, gdy rozkwita. Jeśli jednak idzie o samą zabudowę, to starówka wileńska może śmiało stawać w szranki z ze wszystkimi miastami tego świata, podczas gdy socrealistyczny, stalinowski, miński monumentalizm trzeba po prostu lubić. Zburzony niemal do cna w czasie wojny i zbudowany od zera Mińsk jest przeskalowany, przytłaczający człowieka, który w wielu jego miejscach może poczuć się jak mała mrówka w lesie. Z przedwojennej zabudowy w zwartym szyku ostał się tu tylko jeden kwartał – składające się z kilkunastu zaledwie budynków Troickie Przedmieście. Ponadto zdarzają się porozrzucane po obrzeżach całego miasta, pojedyncze stare drewniane domki, ale ogólnie zdecydowanie przeważa tu radziecka megalomania, za którą Polacy raczej nie przepadają. Stąd też opinia usłyszana w pociągu brzmiała dla mnie dość zaskakująco, ale też skłoniła do nowego, świeżego spojrzenia na Mińsk podczas jego zwiedzania.
Pierwsze wrażenia osoby wychodzącej na świat z mińskiego dworca nie są jakimś wielkim szokiem kulturowym. Plac Lenina wraz z ulicą Bobrujską to w praktyce po prostu bardzo ruchliwa arteria komunikacyjna ciągnąca się wzdłuż budynków dworcowych. Na wprost zaś, między dwiema bliźniaczymi wieżami rozpoczyna swój bieg ulica Kirowa. Wieże zbudowane są wprawdzie w stylu realnego socjalizmu, jednak nie przytłaczają swoją wielkością. Daleko im choćby do warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki. Lewa jest zwieńczona tarczą zegara, podobno największego na Białorusi, który został przywieziony do Mińska przez Armię Czerwoną z pokonanych Niemiec, jako trofeum wojenne. Na drugiej widnieje natomiast herb Białoruskiej Republiki Radzieckiej. Rzeczą, która każdemu rzuci się w oczy już od pierwszych chwil spędzonych w białoruskiej stolicy jest niesłychana szerokość i przestronność ulic. Niewątpliwie jest ona jednym z głównych czynników zmniejszających efekt przytłoczenia przez monumentalne budownictwo miejskie.
Nadrzędnym celem, który przyświecał architektom i planistom powojennego Mińska była w tym przypadku oczywiście możliwość przeprowadzania dumnych i majestatycznie wielkich – jak wszystko w ZSRR – parad militarnych, defilad, pochodów i marszów. Poprzez dążenie do niego udało się przy okazji rozwiązać problem znacznie bardziej z punktu widzenia mieszkańców życiowy i praktyczny. Jako że główne ulice składają się z czterech czy pięciu pasów ruchu w każdą stronę, a te mniej główne również są wystarczająco szerokie, problem miejskich korków praktycznie nie istnieje w takiej skali, w jakiej znamy go w większości dużych aglomeracji w naszym kraju czy Europie Zachodniej.
Trasy komunikacyjne w Mińsku są dobrze pomyślane i trudno tu się do czegoś przyczepić. Znacznie mniej nam, Polakom, przypadnie do gustu ich nazewnictwo. Mińsk, jak i cała Białoruś Aleksandra Łukaszenki, uchodzi za relikt i skansen minionej (czy aby na pewno?) epoki do tego stopnia, że stanowi on pod tym względem atrakcję nawet dla rosyjskich turystów. Ulice, place, prospekty czy pomniki w przytłaczającej większości po dziś dzień sławią tu marksistowskich ideologów, komunistycznych pisarzy i poetów lub żołnierzy i oficerów robotniczo-chłopskiej Armii Czerwonej. Ruszając ulicą Marksa od strony Parku Gorkiego przecinamy kolejno ulice Krasnoarmiejską, Engelsa, Lenina, Komsomolską i Wołodarskiego, by ostatecznie dojść do ul. Jakowa Swierdłowa.
Mijając Komsomolską możemy spojrzeć w prawo w kierunku budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, przed którym stoi pomnik Feliksa Dzierżyńskiego. Zaintrygowani pamiątką po twórcy Czerezwyczajki postanawiamy dokładniej rzucić okiem na mapę w poszukiwaniu innych polskich śladów. Nasze trudy zostają zwieńczone sukcesem! W południowo-wschodniej części miasta znajduje się ulica Konstantego Rokossowskiego, z kolei przy Cmentarzu Kalwaryjskim, znanym również jako cmentarz polskiej szlachty, przebiega (o ironio!) ulica Bolesława Bieruta, dzięki któremu w naszym kraju niejeden Polak z rodowodem na cmentarz właśnie trafił. Tak, jeśli chcemy znaleźć prawdziwe, przedwojenne poloniki w Mińsku, musimy włożyć w to trochę więcej energii, niż tylko pobieżne przestudiowanie mapy. A zachowało ich się tutaj wbrew pozorom całkiem sporo.
Polak czy Białorusin?
Jako miejsce spotkania z Rusłanem w ten pochmurny styczniowy dzień wybraliśmy położony w samym sercu dzisiejszego Mińska Kościół świętych Szymona i Heleny, zwany też ze względu na kolorystykę cegieł, z których został zbudowany, Czerwonym Kościołem. Ukończony w 1910 roku projekt polskiego ziemianina Edwarda Woyniłłowicza z powodu centralnej lokalizacji szybko stał się duchowym centrum katolickiego Mińska. Trudne czasy sowieckie przetrwał jako budynek, choć już niekoniecznie jako świątynia. W 1923 roku został zbezczeszczony przez bolszewików, by następnie na długie lata aż do 1990 roku pełnić funkcję kina „Sowieckaja Biełaruś”. W tym okresie jedynie w latach okupacji niemieckiej (1941-1944) kościół spełniał swoją prawowitą funkcję. W erze pieriestrojki budynek został zwrócony mińskim katolikom. Zważywszy na jego położenie tuż przy Placu Niepodległości – największym mińskim placu – oraz raptem kilkaset kroków od potężnego gmachu rządowego, jest swoistym cudem fakt, że mimo wszystko fizycznie przetrwał on skrajnie trudne czasy.
Rusłan urodził się w Mińsku, choć jego rodzice pochodzą ze Smorgonia – niewielkiego miasteczka położonego na szlaku wiodącym do Wilna. Mówi doskonale po polsku, ma Kartę Polaka, studiował w naszym kraju, m.in. w Białymstoku i Olsztynie. Wywodzi się z rodziny o wielopokoleniowej katolickiej tradycji. Języka polskiego nauczył się, jak sam twierdzi, pomagając księdzu w polskiej parafii. Działał również w mińskim oddziale harcerstwa polskiego, przez które zresztą udało mi się nawiązać z nim kontakt. Na pytanie o narodowe samookreślenie się Rusłan odpowiada tak: „- Pradziadkowie byli Polakami i babcia była Polką. Poza tym jednak pochodzę z białoruskiej rodziny. Obywatelstwo także mam białoruskie. Gdybym nawet chciał w spisie powszechnym zadeklarować się jako Polak, musiałbym umieć to zaświadczyć urzędowo. Karta Polaka nie ma dla tutejszych władz żadnego znaczenia.” Czyli mamy w tym przypadku do czynienia z typową sytuacją społeczności kresowych, gdzie Polacy wymieszali się przede wszystkim z Rusinami do tego stopnia, że dziś nie można jednoznacznie oddzielić ich od siebie pod względem etnicznym. Kryterium wyznania również nie jest zbyt pomocne, a szablon typu ‘Polak-katolik, Rusin-prawosławny’ można zupełnie między bajki włożyć, gdyż w tej sytuacji nie przyda on się nam absolutnie do niczego. Rusłan to po prostu ‘tutejszy’ i próby jednoznacznego, siłowego wtłoczenia go oraz jemu podobnych kresowiaków w szpony administracyjnych podziałów państwowych muszą spełznąć na niczym.
Niespiesznym krokiem zwiedzamy sobie miasto, rozmawiamy, wymieniamy się światopoglądami. Rusłan zna obraz Białorusi kreowany przez polskie i zachodnie media, ponieważ – o czym wspomniałem – studiował w nadwiślańskim kraju. Że dyktatura, że tyran Łukaszenko, że prześladowania Polaków, że obraz nędzy i rozpaczy… „- Przyjedźcie, żebyście sami mogli się przekonać, jak tu naprawdę jest” – zwykł odpowiadać swoim polskim kolegom, gdy po raz nie wiadomo który musiał wysłuchiwać podobnych rewelacji z teleodbiornika wziętych. Ale zdecydowana większość przecież i tak nie przyjedzie. Bo wizy, bo nie ma gór, bo nie ma morza… Nie ma też homoseksualnych parad na ulicach – „Baćka” zabronił. Nie ma ton śmieci walających się na chodnikach stolicy, gdyż jest ona regularnie sprzątana. Nie ma widocznego pijaństwa i żebractwa. Nie ma zapachu uryny w przejściach podziemnych. Nie ma wielu innych rzeczy, które kłują w oczy, uszy i nozdrza na ulicach miast po drugiej stronie Bugu, ale o tym wszystkim dowie się tylko ta nieliczna garstka, która zdecyduje się tam pojechać, by zobaczyć kraj wschodniego sąsiada na własne oczy. Pozostali w większości zadowolą się przekonaniem o słuszności posiadanej przez siebie wiedzy o Białorusi jako przedłużeniu Rosji w każdym elemencie i aspekcie życia.
Mój rozmówca zupełnie nie czuje się dyskryminowany z jakiegokolwiek powodu przez obecne władze, a porównania obecnej Białorusi do Rosji stalinowskiej wzbudzają u niego tylko uczucie pożałowania dla czyniących je. „- Zobacz – mówi pół żartem, gdy mijamy idących z naprzeciwka dwóch księży – idą sobie swobodnie ulicą w koloratkach i nikt do nich nie strzela.” Rusłan uczył się przez kilka lat w Polsce, miał wszelkie możliwości, by zdobyć w kraju pradziadków pracę i osiedlić się, jednak zdecydował się wrócić do Mińska. Obecnie pracuje jako maszynista kolei białoruskich i jest zadowolony, że może mieszkać w swoim kraju – w znacznie mniejszym stopniu od państw Zachodu dotkniętym moralną zgnilizną i ideową pustką. Ktoś powie – zaraz, zaraz, jak to możliwe, że na postsowieckiej Białorusi, gdzie przez dziesiątki lat kościoły zamieniano w kina lub magazyny, a cerkwie wysadzano w powietrze, mogły się ostać jakiekolwiek wzorce moralności? Niechybnie dzisiejsze świątynie stoją w Mińsku już tylko dla architektonicznego urozmaicenia pejzażu miasta pogrążonego w bezideowym ateizmie. Nic bardziej mylnego!
Po sesji fotograficznej z Adamem Mickiewiczem przy Romanowskiej Słobodzie ruszyliśmy dalej ulicą Niemiga w stronę Cerkwi świętych Piotra i Pawła. Widok w jej wnętrzu był dla mnie sporym zaskoczeniem. Mimo środka tygodnia oraz dość wczesnej, przedpołudniowej godziny w świątyni był tłum wiernych. Przy czy nie była w tym czasie nawet odprawiana żadna msza. Ludzie po prostu przyszli pomodlić się w najróżniejszych intencjach. Nie musiałem jednak długo czekać, by przekonać się, jak wygląda mińska cerkiew w trakcie nabożeństwa odprawianego w dzień powszedni. Wkrótce bowiem dotarliśmy do Górnego Miasta, gdzie dumnie wywyższa się ponad okoliczne zabudowania katedralna Cerkiew św. Ducha. Tam już z trudem można było znaleźć jakieś miejsce i to ledwie przy drzwiach wejściowych na samym tyle. Pytam Rusłana, cóż to za okazja, czy jakieś święto jest dzisiaj? Odpowiada, że absolutnie nie. Dodaje też, że działania czerwonej władzy nastawione na zabicie duchowości u zawsze mocno religijnych Białorusinów nie tylko się nie powiodły, ale przyniosły skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego. Kościoły katolickie nie różnią się tu niczym pod względem frekwencji. Chłopak mówi, że normą podczas niedzielnej mszy jest dla niego stanie na zewnątrz kościoła, ze względu na brak miejsca w środku. Kościołów katolickich jest w Mińsku kilkanaście, cerkwi jeszcze więcej. Wszystkie co niedziela pękają w szwach od wiernych. Muszę przyznać, że to doświadczenie o podłożu religijnym było dla mnie jednym z największych zaskoczeń podczas mych białoruskich wypraw.
Z Rusłanem udaliśmy się jeszcze w stronę Biblioteki Narodowej, której nowoczesny, szklany gmach w kształcie diamentu został otwarty w 2006 roku. Jest ona jedną z głównych atrakcji nowoczesnego Mińska. Bez względu na porę dnia, o jakiej dotrzemy w jej okolice, możemy na coś liczyć. W godzinach pracy, gdy jest jeszcze widno, mamy możliwość wjechania windą na samą górę i wyjścia na taras widokowy mieszczący się na dachu budynku. Roztacza się stąd kapitalna panorama we wszystkich kierunkach. Wieczorem zaś, po zapadnięciu zmroku, atrakcją samą w sobie jest ustawienie się gdziekolwiek w pobliżu i obserwowanie różnokolorowej gry świateł gęsto zamontowanych na całej zewnętrznej powierzchni diamentowego gmachu. Przez lornetkę umieszczoną na tarasie dość szybko dostrzegam wyróżniający się wysoki budynek zwieńczony olbrzymią tarczą zegara na szczycie.
„- To Łucz – mówi Rusłan – nasza mińska fabryka zegarków. Produkowane tu marki: Łucz, Zaria czy Sekonda nie muszą odczuwać żadnych kompleksów względem swoich szwajcarskich konkurentek.”
Po chwili dodaje też, że podobnie jak większość tutejszego przemysłu, kapitał fabryki zegarków pozostaje w czułych i opiekuńczych rękach państwa białoruskiego, więc nie grozi mu wyprzedaż za granicę.
Na koniec zwiedziliśmy jeszcze okolice Cerkwi Wszystkich Świętych w północno-wschodniej części miasta. Mimo że ona sama była zamknięta, to można było wejść do znacznie mniejszej, drewnianej cerkiewki obok, co okazało się dobrym pomysłem, gdyż wymieszane zapachy drzewa oraz prawosławnych świec w mocno przyciemnionym pomieszczeniu tworzą niepowtarzalny efekt dla zmysłów. Wreszcie przyszedł czas się pożegnać. Rusłan miał za sobą właśnie męczącą zmianę – nocny kurs z Witebska lub Mohylewa i niemal prosto z pracy jechał do centrum, by spotkać się ze mną i pokazać nieco swojego miasta, za co jestem niezmiernie wdzięczny.
U siebie – w Mińsku
Wróćmy jednak do miejsc związanych z polską historią w Mińsku. Idąc drogą ze wspomnianej wcześniej Cerkwi św. Ducha w Górnym Mieście w kierunku Placu Październikowego natrafimy na niepozorny dworek, całkowicie niemal już dziś skryty pomiędzy postsowieckimi architektonicznymi olbrzymami dominującymi wokół. To Dom Wańkowiczów. Mieszkał tu malarz Walenty Wańkowicz, który był przodkiem pisarza Melchiora, a także przyjacielem Adama Mickiewicza. To właśnie on namalował jeden z najsłynniejszych portretów autora „Pana Tadeusza”, noszący tytuł „Portret Adama Mickiewicza na Judahu skale”. Dziś mieści się tu muzeum, do którego eksponaty jednak praktycznie w całości przyjechały z Warszawy, gdyż po czasach sowieckich w domku praktycznie nic się nie ostało. Dworek służył w celach mieszkalnych. Obecnie prezentuje się zgrabnie i przyjemnie. Budynek jest parterowy, więc wszystkie pomieszczenia muzealne znajdują się na jednym piętrze i nie potrzeba wielkich nakładów czasowych, by zwiedzić całość. Dlatego też warto zajść w to miejsce.
Wcześniej wspomniałem o Cmentarzu Kalwaryjskim. Nekropolia ta jest wciśnięta między noszące imiona komunistów ulice Prytyckiego i Bieruta. Stanowi nieocenione źródło wiedzy na temat historii mińskich Polaków, będąc miejscem ostatniego spoczynku bardzo wielu z nich. Przyjęło się w odniesieniu do tego miejsca używać określenia „cmentarz polskiej szlachty”, co wskazuje, że dominują tu szczątki osób bardziej nobilitowanych, o wyższym statusie społecznym w swoich czasach. Mamy tu zatem polskich oficerów służących w carskim wojsku, admirałów marynarki wojennej czy wreszcie ziemiaństwa i szlachty. Najstarsze nagrobki, z których cokolwiek można wyczytać, sięgają daleko w głąb XIX wieku. We wnętrzu świątyni, znajdującej się na terenie cmentarza pochowano zmarłego w 1840 roku znanego malarza i karykaturzystę Jana Krzysztofa Damela. W 1967 roku ostatecznie zaprzestano grzebania tu zmarłych, uznając, że nekropolia została już wystarczająco zapełniona. Dlatego też dziś nie ma tu tłoków, można przyjść i przez nikogo nie niepokojonym oddać się refleksji i przenieść myślami dwa stulecia wstecz. W słoneczny wiosenny lub letni dzień jest to naprawdę wspaniałe miejsce na ucieczkę przed miejskim zgiełkiem. Lekko pagórkowaty teren, mnóstwo drzew, zieleni i ptaków wokół, to wszystko połączone z ogromem polskiej historii sprawia, że Cmentarz Kalwaryjski można nazwać miniaturką wileńskiej Rossy.
Wreszcie – Kuropaty. Położone tuż przy mińskiej obwodnicy w północno-wschodniej części miasta uroczysko kryje w swojej ziemi dziesiątki lub nawet setki tysięcy ofiar zbrodni stalinowskich. Do tej pory tylko część z nich udało się odkopać i upamiętnić postawionym krzyżem. Na więcej rząd oficjalnie nie ma pieniędzy. Nieoficjalnie zaś wiadomo, że władzy niespecjalnie zależy na upamiętnianiu ofiar reżimu, od którego sama nie bardzo chce się odcinać. Kuropaty budzą olbrzymie kontrowersje i spory już od końca lat 80-tych, gdy grupa archeologów pod kierownikiem Zianona Pazniaka odkryła masowe mogiły w bezimiennym dotychczas podmińskim uroczysku. W przeważającej większości były to ofiary represji lat 1937-1941 – obywatele zarówno II Rzeczpospolitej, jak i Związku Radzieckiego. Przypuszcza się, że spoczywają tu szczątki blisko 4 tysięcy ofiar zbrodni katyńskiej z listy białoruskiej, a także pomordowanych w ramach tzw. „operacji polskiej” prowadzonej przez NKWD w latach 1937-1938. Co roku w święto Dziadów przypadające przed Dniem Zmarłych w stronę Kuropat zmierzają z Mińska kilkutysięczne marsze, mające upamiętnić wszystkie ofiary zbrodni komunistycznych. Obecnej władzy zależy zaś na wyciszeniu, a najlepiej całkowitym wymazaniu tych wydarzeń z historii i świadomości Białorusinów. Stąd też co jakiś czas wybuchają przeróżne skandale na tle jej potyczek z organizatorami marszów, związanymi przede wszystkim z opozycją białoruską. Na początku obecnego stulecia opozycja biła na alarm, gdy władze miasta podjęły decyzję o rozszerzeniu przebiegającej tuż przy lasku kuropackim mińskiej obwodnicy z dwóch pasów ruchu do sześciu. Następnie powstały kontrowersje związane budową osiedla domków rekreacyjnych „Słoneczne” zbyt blisko mogił. A już w całkiem najnowszych czasach mamy do czynienia z przepychankami związanymi z budową centrum hotelowo-rozrywkowego „Bulbasz Hall” oraz kompleksu wystawienniczego wraz z parkingiem.
Na planie miasta, z którego korzystałem podczas pobytu, Kuropaty opatrzone są jedynie informacją: „Miejsce śmierci ofiar represji politycznych”.
Koniec. Nie wiadomo kto, kogo, kiedy i dlaczego represjonował, dopóki człowiek sam się nie zainteresuje zgłębieniem tematu. Przeciętny turysta, czy to z Rosji, czy z Zachodniej Europy w pierwszej chwili i tak pomyśli sobie przecież o zbrodniach hitlerowskich, których tutaj także nie brakowało. Dlatego tak ważnym jest, również dla nas – Polaków, by nazwa „Kuropaty” nie została wymazana i przetrwała w społecznej świadomości ciężkie dla siebie czasy.
Wypatrując przemytników w drodze do Lidy...
Wracamy jednak do bieżącego roku i mojej styczniowej wizyty na Białorusi. Zależało mi, żeby tym razem oprócz Mińska ruszyć się także poza miasto i objechać trochę prowincji. Białorusini zawsze byli uważani za ludność wiejskiego typu. Większe ośrodki miejskie w minionych czasach zwykle zdominowane były przez społeczność polską i żydowską. W krajach byłego ZSRR po dziś dzień funkcjonuje słowo „bulbasz”, dosłownie oznaczające ziemniaka w białoruskim języku, w mowie potocznej natomiast będące mającym lekko pejoratywny i drwiący charakter określeniem Białorusina, jako kogoś o wiejskim rodowodzie. Ma ono podobny wydźwięk do określania Ukraińców „chachłami” lub Polaków „lachami”, tzn. nie jest w żadnym razie wulgaryzmem, a jedynie słowem o trochę lekceważącym wydźwięku. Często zresztą sami zainteresowani z dystansem do siebie podchodzą do tych określeń, czego przykładem choćby wspomniany wyżej podmiński kompleks rozrywkowy nazwany „Bulbasz Hall”.
Każda taka historia zwykle jednak nosi w sobie ziarenko prawdy i nie da się ukryć, że Białorusini byli w ubiegłych stuleciach ludem w przeważającej mierze wiejskim, często niepiśmiennym, z czego zresztą wynikły ich późniejsze problemy z samookreśleniem się, językiem, stosowanym alfabetem oraz całą spuścizną historyczną, które uderzyły w nich z pełną mocą w czasach narodowego odrodzenia na przełomie XIX i XX wieku.
Idąc tym tokiem myślenia wiedziałem, że aby móc powiedzieć coś więcej o tym kraju i jego mieszkańcach, muszę opuścić gościnny Mińsk. Tym bardziej, że prowincja białoruska ma naprawdę wiele do zaoferowania, zwłaszcza poszukiwaczom historii, nie tylko polskiej. Grodno, twierdza brzeska, zamek w Mirze, zamek w Nieświeżu, mickiewiczowski Nowogródek czy też wieś Krewo, gdzie kilka stuleci temu podpisana została unia polsko-litewska, która tak bardzo zmieniła losy środkowej i wschodniej Europy…
O wyborze kierunku zadecydował jednak przypadek. Gdy do mojego wyjazdu na Białoruś pozostawało już tylko kilka dni, otrzymałem wiadomość od kolegi z Patriae Fidelis, że w połowie ubiegłego roku były próby nawiązania współpracy z polską młodzieżą działającą w białoruskiej Lidzie. I wprawdzie z naszego zaproszenia do Londynu nic nie wyszło (znów problem wiz!), to oczywiście kontakt pozostał. Zdecydowałem się zatem odwiedzić Lidę – niegdyś miasto powiatowe w granicach I oraz II Rzeczpospolitej. Mirek, główny organizator działalności lidzkich Polaków obecnie studiuje w Lublinie i nie mógł rzecz jasna spotkać się ze mną. Napisał jednak, żebym się nie przejmował i śmiało jechał do Lidy, a młodzi już zadbają o zorganizowanie mi czasu. Zaznaczył jedynie, że dobrze by było, jeśli znałbym choć trochę rosyjski, bo u nich różnie bywa ze stopniem zaawansowania polszczyzny – nie tyle w rozumieniu, co w mowie.
Zorientowawszy się, że Mińsk jest bardzo dobrze skomunikowany z Lidą, postanowiłem zatem poświęcić jeden dzień na wyprawę autobusem do tego liczącego dziś niespełna 100 tysięcy mieszkańców miasta. Już sama podróż była ciekawym przeżyciem dla mnie, jako wielkiego entuzjasty powieści oraz osoby Sergiusza Piaseckiego. Do tej pory, gdy zamknę oczy, widzę plastycznie przez niego przedstawione krajobrazy, nocne widoki przemykających po cichutku wśród drzew, bagien i rzek przemytników kursujących między polskim miasteczkiem granicznym Raków, a Mińskiem Litewskim. To bohaterowie powieści „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” oraz „Bogom nocy równi”. Piasecki miał niesamowity dar oddawania w swoich książkach duszy przedstawianych miejsc. Opisywał je bardzo dokładnie nie tylko pod względem topograficznym, ale też emocjonalnie nacechowanym. Czytelnik mimochodem, brnąc w koleje losów bohaterów jego powieści, z coraz większą łatwością utożsamiał się z wioskami, miasteczkami, łąkami i pagórkami, między którymi ci się poruszali. Dlatego też zmierzając z Mińska do oddalonego o około 30 km Rakowa czułem się, jakbym jechał do siebie, po prostu wracał z jakiejś dłuższej podróży. Patrzyłem przez okno na widoki, które doskonale znałem, choć oglądałem je przecież po raz pierwszy w życiu. Gdy lekko zmrużyłem oczy i puściłem wodze fantazji, widziałem bohaterów wspomnianych powieści – przemytników Romana Zabawę, Józefa Trofidę czy Władka Łabrowicza – wypoczywających w jednym ze „swoich” zaprzyjaźnionych gospodarstw, by po zapadnięciu zmroku ruszyć dalej pod osłoną nocy z pełnymi towaru plecakami w stronę Mińska. Taka właśnie jest potęga pióra Piaseckiego. Tym bardziej, że o ile samo miasto stołeczne zmieniło się nie do poznania w wyniku wojennych zniszczeń i późniejszej odbudowy, to tereny wokół wręcz przeciwnie. Nadal jest tu mnóstwo lasów i dzikiej przyrody oraz zagubionych wśród niej pojedynczych chatek, które z łatwością pomagają przenieść się w początki lat 20-tych minionego stulecia, w których toczy się akcja wspomnianych powieści. Jedynie Raków, niegdyś kwitnący ze względu na swój status miasta granicznego, dziś jest zwykłą, szarą, zapadłą i niepamiętaną przez nikogo mieściną w centralnej Białorusi. Autobus nawet tam nie zajechał, tylko pomknął dalej szosą szybkiego ruchu, trawersując miasteczko od północy.
Do Lidy zajechałem kilkanaście minut przed południem po ponad dwugodzinnej podróży. Na dworcu powitał mnie Paweł, niejako w zastępstwie Olka, który do godziny 16 miał zajęcia w technikum. Paweł jest Rosjaninem. Mimo to jest tak samo zaangażowany w działalność polskiego stowarzyszenia w Lidzie, jak jego polscy koledzy. Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że jestem w stanie komunikować się po rosyjsku, gdyż sam przyznał, że jego znajomość polskiego jest słaba, a mówiono mu, że ja prawdopodobnie nie będę mówił w jego języku.
Pierwsze kroki skierowaliśmy na mieszczący się niedaleko dworca polski cmentarz. Paweł opowiadał o niedawnych obchodach, odprawianych przez katolickiego księdza z Polski, w których brał udział. Na cmentarzu wyodrębniona jest kwatera żołnierzy oraz lotników poległych za ojczyznę w latach 1919-1920. Przy pomniku stojącym w jej sercu znajdowało się kilka świeżych wieńców i wiązanek. Szczególnie efektownie prezentował się wieniec w biało-czerwoną szachownicę polskiego lotnictwa. Następnie udaliśmy się w stronę lidzkiego zamku – warownej twierdzy wzniesionej w XIV wieku przez wielkiego księcia Giedymina. Jego prosta forma otoczonego murami kwadratu zwieńczonego czterema wieżyczkami w narożnikach bardzo przypomina podobny, choć nieco większy obiekt w podwileńskich Trokach. Nie ma w tym nic w tym dziwnego, ponieważ obydwie budowle powstały mniej więcej w tym samym czasie, jako element jednej linii obronnej, ciągnącej się z Nowogródka aż do Trok. Zamek ten ma duży potencjał turystyczny i jest na pewno główną atrakcją mogącą przyciągnąć ludzi do tego kresowego miasta. Jednak dopiero od niedawna, w wyniku wciąż trwających procesów odbudowy i renowacji zostało w niego tchnięte nowe życie. Nadal potrzebne są inwestycje, które pomogłyby uczynić obiekt przynajmniej tak atrakcyjnym, jak podobne jemu zamki w Nieświeżu, Mirze czy Trokach.
Paweł oprowadzał mnie po mieście bardzo skrupulatnie. Oglądaliśmy cerkwie, kościoły, pomniki, szkoły i inne instytucje publiczne. Gdzie się dało, tam wchodziliśmy – czasem ku zupełnemu zaskoczeniu osób wewnątrz, jak to było na przykład w szkole plastycznej. Zdziwionej nauczycielce na korytarzu mój przewodnik po prostu odparł: „- Gość z zagranicy przyjechał i oprowadzam go po Lidzie. Gdzie można obejrzeć jakieś prace uczniów? - Aaa… to tam, piętro wyżej – odpowiedziała zaskoczona plastyczka. - Dziękuję bardzo.” Byliśmy także nad sztucznym jeziorkiem, obecnie skutym lodem, po drodze mijając lokalny browar. Jest on niewątpliwie jednym z tutejszych powodów do dumy, ale także znaczącym pracodawcą w mieście. Rozlewane w nim piwo oraz kwas chlebowy znane są nie tylko na terenie całej Białorusi, ale także poza nią – na Litwie, Ukrainie i w Rosji. W międzyczasie toczyliśmy luźne pogawędki, z których mogłem dowiedzieć się na przykład, jak dużą estymą wśród tutejszej młodzieży cieszy się polska scena kibicowska, która jest dokładnie śledzona za pośrednictwem internetu. Odpowiadałem na szereg pytań z cyklu: komu kibicuję, z kim się lubimy, a z kim trochę mniej. Sam zresztą byłem ciekaw, jak te sprawy mają się na Białorusi i ku swemu zaskoczeniu dowiedziałem się, że tutaj ruch ultras również istnieje i coś tam się dzieje. Następnie Paweł wspomniał o Domu Polskim, mówiąc, że możemy także tam się przejść. Oczywiście chętnie na to przystałem i po kilkunastu minutach staliśmy u bram przybytku okraszonego swojsko brzmiącymi napisami. Przy wejściu stała gablota z trofeami zdobytymi przez miejscowych sportowców w najróżniejszych zawodach polonijnych. W dużej auli na parterze spotkaliśmy tylko sprzątaczkę, która zdziwiona naszą obecnością („A co tu jest do oglądania?”) poradziła nam, byśmy najlepiej zaszli do biblioteki piętro wyżej i porozmawiali sobie z pracującą tam panią na temat działalności tej placówki. Rada ta okazała się być bardzo dobrą. Na miejscu zastaliśmy kobietę, lat około 55, z kilkuletnim chłopcem – być może jej wnukiem. Po przedstawieniu mnie przez Pawła w języku rosyjskim jako gościa z Polski, pani Halina rozpoczęła opowiadać płynną polszczyzną o działalności Domu. Oprócz pracy w bibliotece sama zajmuje się też działalnością miejscowej grupy artystycznej. Ponadto istnieją również sekcje sportowe, o czym mogłem już się przekonać oglądając mieszczącą się na parterze gablotę. Informacje o wydarzeniach organizowanych przez Dom Polski trafiają na łamy lokalnego lidzkiego dziennika. Jest to gazeta wydawana w języku rosyjskim. Prasa w języku polskim ukazuje się w Grodnie i od czasu do czasu jakieś jej egzemplarze docierają tutaj. Na moje pytanie o ewentualne trudności i problemy sprawiane przez białoruskie władze w prowadzeniu polskiej placówki kulturalnej odpowiedziała spokojnie: „- Nic takiego nie ma miejsca. Władze nam oczywiście nie pomagają w żaden sposób, bo nie mają przecież w tym żadnego interesu. Ale także nie utrudniają naszej działalności. Nikt tu nie walczy z polskością, ani jej nie dyskryminuje.” Ponieważ ta część naszej rozmowy miała miejsce jeszcze zanim zdążyłem się przedstawić jako członek jakiegokolwiek stowarzyszenia z zamiarem napisania tekstu traktującego m.in. o Polakach na Białorusi, nie mam podstaw, by uznać tę wypowiedź za asekurancką lub nieszczerą. Pani Halina sprawiała wrażenie bardzo otwartej osoby, chętnie odpowiadając na moje pytania i faktycznie nic nie wskazywało, że Dom Polski jest na cenzurowanym u Białorusinów. Przy wejściu do budynku nie niepokojona przez nikogo wisi sobie drewniana tablica, na której znajduje się inskrypcja „Katyń 1940”. Na pewno nie byłoby to możliwe w przypadku, gdyby opowieści o permanentnej inwigilacji środowisk polskich oraz ciągłej walki z nimi były prawdziwe. Po opuszczeniu tej placówki zaszliśmy jeszcze do położonego w centrum miasta kinoteatru „Jubilejnyj”, w którym pracował kolega Pawła. Korzystając z okazji mój przewodnik omówił z nim wstępnie rezerwację mniejszej sali kinowej na potrzeby emisji polskiego filmu w ramach działalności polskiego towarzystwa. Ponadto zajrzeliśmy też do głównej sali, której atrakcyjność bardzo podnosi możliwość oglądania filmów w technologii 3D. Na zewnątrz spotkaliśmy się z grupą Pawła znajomych, którzy akurat zeszli się w to miejsce po zajęciach w szkole. W tym momencie uśmiechnąłem się sam do siebie, bo przypomniały mi się wypowiedziane przez niego wcześniej słowa dotyczące nielegalnych zgromadzeń w ujęciu prawa białoruskiego, a konkretnie tego, że każda grupa licząca więcej niż 5 osób może zostać potraktowana jako takowe i bezceremonialnie rozpędzona przez milicję. Oczywiście do tego typu absurdów nie dochodzi w sytuacjach codziennych, gdyż wówczas faktycznie poruszanie się po ulicach byłoby w zasadzie niemożliwe.
Z Pawłem zwiedziliśmy niemal wszystko, co było w Lidzie do zwiedzenia, jednak o istnieniu miejskiego muzeum przypomniał nam dopiero jeden z kolegów. Długo się nie namyślając ruszyliśmy w jego kierunku. Muzeum było podzielone tematycznie na sale, a każda z nich płatna osobno. Zgodnie stwierdziliśmy, że interesuje nas dział historyczny. Pani w kasie zaproponowała salę prezentującą eksponaty dotyczące pierwszej wojny światowej. Chłopaki trochę kręcili nosami, że woleliby drugą wojnę, jednak ta ekspozycja znajdowała się akurat w innej części miasta. Ja natomiast byłem bardzo usatysfakcjonowany takim obrotem sprawy, gdyż po złożonej poprzedniego dnia wizycie w mińskim Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej miałem już powyżej uszu sowieckiej narracji wydarzeń historycznych z tamtego okresu. Tymczasem okres wcześniejszego ogólnoświatowego konfliktu stwarzał większe szanse obejrzenia jakichś polskich pozostałości i pamiątek z tego miasta. Następnie miała miejsce humorystyczna scenka odegrana przez chłopaków przy kasie w celu utargowania darmowego wstępu na salę. Próbowali przekonać panią kasjerkę, że jako dzieci, w których rolę z wprawą się wcielali, nie płacą za bilet, dodając, że tak w ogóle to pierwsza wojna nie jest aż tak atrakcyjna jak druga i oni pójdą do tej części muzeum położonej w innym budynku, bo tam pracuje ich znajomy i wejdą za darmo. Kobieta miała spore poczucie zarówno humoru, jak i coraz rzadziej dziś spotykanego altruizmu i ostatecznie stanęło na tym, że wpuściła naszą piątkę na jeden bilet. Dodam, że nie miałem nic przeciwko wyłożeniu 4000 rubli (równowartość około 20 pensów brytyjskich), ale koledzy mówili, żebym się nie wygłupiał, bo „tutaj wszystko da się załatwić po naszemu”. Okazało się, że jednak nie każdy Białorusin na stanowisku pracy to bezlitosny i chłodny służbista. Sama sala okazała się niewielkim pomieszczeniem złożonym z 20-30 eksponatów. Znajdowało się jednak wśród nich to, co mnie najbardziej interesowało – ślady przedwojennej Polski. Najwięcej czasu wpatrywałem się w cegły ze zburzonych kamienic, leżące na jednym stosie. Nie dlatego, żeby same w sobie mnie fascynowały. Chodziło mi przede wszystkim o wyryte na nich inskrypcje z nazwami producentów. Wiele z nich było napisanych przy użyciu alfabetu łacińskiego, a nazwy tych firm nosiły często polskobrzmiące nazwiska swoich właścicieli. Ponadto był też dowód osobisty z czasów niemieckiej okupacji podczas pierwszej wojny światowej, na którym również znajdowały się polskie napisy. Na starych fotografiach z kolei można było gdzieniegdzie w tle dostrzec szyldy pisane w naszym języku. Całościowo byłem więc bardzo zadowolony z tych krótkich odwiedzin.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Po skończonej wizycie w muzeum zostałem wzięty pod opiekuńcze skrzydła Olka, z którym porozumiewałem się jeszcze przed przyjazdem, lecz on dopiero po zajęciach szkolnych mógł mi poświęcić nieco czasu. W tym czasie Paweł akurat musiał już zbierać się do pracy na wieczorno-nocną zmianę, jednak młodzi lidzianie wszystko tak zaplanowali, że cały czas miałem jakieś towarzystwo. Olek pod nieobecność studiującego w Polsce Mirka zdaje się być w obecnej chwili głównym koordynatorem działalności Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lidzkiej. Po polsku mówi dosyć dobrze, choć z silnym rosyjskim akcentem. Właśnie na dzisiejszy dzień zaplanowane zostało spotkanie organizacji, co bardzo mnie ucieszyło, bo było doskonałą okazją do przyjrzenia się działalności kresowych Polaków z dala od wielkich centrów polonijnych jak Lwów, Wilno czy Grodno. Po krótkiej wizycie w barze z ciepłym jedzeniem udaliśmy się we właściwym kierunku. Zebrania Towarzystwa odbywają się w prywatnej posiadłości znajdującej się w położonej nieco na południowy-zachód od centrum Lidy dzielnicy domków parterowych oraz jednorodzinnych. Przy czym oprócz nowych budynków znajduje się tu nadal spora ilość urokliwych drewnianych chatek w starym stylu, jakich coraz mniej możemy oglądać w Polsce. Ten, do którego zmierzaliśmy to jednak nowy, z zewnątrz jeszcze niewykończony dom należący do Pana Adama – jak z szacunkiem odnoszą się do właściciela młodzi – tutejszego malarza, którzy w poszukiwaniu szczęścia wyjechał do Krakowa i najwidoczniej je tam znalazł, gdyż obecnie mieszka tu tylko jego rodzina. Właśnie on wyznaczył w swoim domu obszerny pokój w mającej oddzielne wejście jego części na spotkania osób zainteresowanych polską historią, kulturą i literaturą. Gdy dotarliśmy na miejsce, przywitała nas pani Alfreda, która wręczyła nam klucze do izby. Jest to starsza osoba, zdaje się, że matka malarza, choć nie mam całkowitej pewności. Mówi świetnie po polsku, przez lata pracowała pod Wilnem, do którego ma duży sentyment. Chwilę jeszcze ze mną porozmawiała u progu, po czym wróciła do swoich zajęć. Spytałem Olka o liczbę osób udzielających się w stowarzyszeniu. Powiedział, że łącznie jest to około 30 osób, jednak trzon stanowi grupa maksymalnie dziesięciu i tyle też średnio bywa na spotkaniach. Różna jest motywacja pojawiających się tutaj młodych. Jedni chcą się poduczyć języka, by zdobyć Kartę Polaka i spróbować szczęścia w kraju przodków, innych interesuje historia, a jeszcze inni po prostu przychodzą spotkać z rówieśnikami. Najczęściej mamy jednak do czynienia z wypadkową wszystkich wspomnianych okoliczności. W każdym układzie należy jednak pochwalić lidzką młodzież, że podjęła inicjatywę, działa, robi coś pożytecznego dla siebie i przy okazji innych, zamiast tylko bezmyślnie trwonić czas na głupoty i alkohol, jak ma to miejsce w tolerancyjnych i otwartych na wszystko oprócz zdrowego rozsądku społecznościach Zachodu. Dzisiejsze spotkanie miało bardzo kameralny charakter, gdyż zostało zwołane trochę ad hoc, jedynie w celu omówienia kilku spraw organizacyjnych. Stąd też była nas zaledwie piątka. Pomieszczenie jest urządzone w stylu obszernej klasy szkolnej, z dwoma rzędami ławek, krzesłami, tablicą i polskim godłem. Na lewo od wejścia wisi duża mapa z podziałem administracyjnym Polski, przykryta przez mniejszą mapę II Rzeczpospolitej. Zaraz za stojakiem z nimi znajdują się regały wypełnione od góry do dołu polskimi pozycjami książkowymi o najróżniejszej tematyce. Mamy tu więc literaturę piękną, atlasy geograficzne, pozycje dotyczące historii oraz przyrody czy też nawet gry planszowe o tematyce historycznej. Co kto lubi. Chętni mogą więc rozwijać swoje słownictwo w bardzo zróżnicowanych obszarach języka polskiego. Dzisiejsze spotkanie, za względu na wspomnianą wcześniej jego naturę, nie było długie i trwało tylko nieco ponad pół godziny. Chłopcy omawiali kwestie dotyczące planów na bieżący rok, z których na pierwsze miejsce wysuwały się wyjazd do Warszawy na maraton poświęcony Żołnierzom Wyklętych w ich święto 1 marca oraz organizacja letniego obozu plenerowego. Głównym problemem jak zwykle są wizy. W międzyczasie Olek dostał telefon z pracy z prośbą o przyjście wieczorem, więc spotkanie powoli zaczęło dobiegać końca. Oddaliśmy gospodarzom klucz, po czym wyszliśmy. Chłopaki rozeszli się w swoich kierunkach. Ja przez jakiś czas szedłem w towarzystwie Olka i Vlada, po czym ten pierwszy na jednym ze skrzyżowań musiał się ze mną pożegnać, przepraszając jednocześnie, że wyszła taka sytuacja. Oczywiście w zupełności to rozumiałem, zwłaszcza że i tak przecież młodzi mieszkańcy Lidy przyjęli mnie znakomicie i zapewnili swoje towarzystwo od momentu opuszczenia przeze mnie autobusu z Mińska aż do wieczornego odjazdu. Zostaliśmy z Vladem sami. Było już ciemno, a ja miałem jeszcze prawie 3 godziny do wykorzystania w Lidzie. Chłopak szybko zorientował się, że większość miejsc udało mi się już zobaczyć podczas wcześniejszego spaceru z Pawłem. Zaczęliśmy więc iść w kierunku centrum licząc, że gdzieś jeszcze w trakcie marszu objawi się coś, co wcześniej pominęliśmy. Przy okazji rzecz jasna wywiązała się między nami rozmowa.
Vlad to młody, 16-letni uczeń jednej z tutejszych szkół średnich. Uczy się intensywnie polskiego, gdyż za cel postawił sobie zdobyć Kartę Polaka i wyjechać jeszcze w tym roku do Polski po naukę, a jak się uda to i na dłużej. Język rozumie bez żadnych problemów, obecnie pracuje nad swobodniejszym operowaniem nim. Dodam od siebie, że jego wypowiedzi w mowie przodków są zupełnie nieskażone znamionami obcego akcentu, który sugerowałby, że polski nie jest w tym wypadku pierwszym językiem mówiącego. Chłopak ma olbrzymi pociąg do historii oraz sporą wiedzę w jej zakresie. Co najważniejsze, zna on dobrze te jej karty, które wolne są od radzieckiej narracji. Trudno się temu dziwić – jego dziadek spędził 10 lat na przymusowej zsyłce w otoczonym przez tundrę Norylsku w głębokiej Rosji. Marian Pajdo, ps. „Milionek”, miał zaledwie 16 lat, a więc tyle, ile Vlad obecnie, gdy został wywieziony w głąb Rosji. Mimo młodego wieku był już szanowanym przez kolegów żołnierzem Armii Krajowej. Któregoś razu NKWD znalazło w jego mieszkaniu kilka sztuk amunicji. Początkowo dostał 15 lat zsyłki, jednak załapał się na amnestię, w wyniku której kara została skrócona. Wrócił i osiedlił się w Lidzie, wówczas już leżącej w granicach Białoruskiej SSR.
Chłopak ma krytyczny stosunek do obecnej władzy na Białorusi. Uważa, że dobra, które zapewnia obywatelom nie równoważą ograniczeń, które na nich nakłada. Jako nieliczne jej zalety wymienia bezpłatną opiekę zdrowotną oraz brak dzikiej prywatyzacji i trzymanie przez państwo kontroli nad mającymi znaczenie sektorami gospodarki oraz większymi zakładami. Ale nawet tu sytuacja zaczyna się psuć, na co Vlad zwraca uwagę, gdy mijamy wspomniane wcześniej zakłady piwowarskie, które zostały niedawno sprzedane jakiemuś zagranicznemu koncernowi. Wprawdzie mówię, że w Polsce również sytuacja pod tym względem jest bardzo zła, a także zaznaczam, że miodem i mlekiem bynajmniej nasza kraina nie spływa, jednak chłopak stwierdza bez wahania, że z tego co wie to i tak u nas dużo lepiej się żyje niż tutaj. Vlad ma ogólnie bardzo „polski” światopogląd. Jest niezwykle krytycznie nastawiony do wszystkiego, co stanowi spuściznę czasów sowieckich. Nie uznaje obecnej flagi, godła oraz hymnu Białorusi, które zostały przy minimalnych korektach żywcem zaadaptowane z Białorusi radzieckiej. Gdy rozmowa schodzi na temat zabudowy i urbanistyki, obrywa się również tutejszej architekturze miejskiej.
„- ‘Architektura’ to bardzo odważne słowo w tym wypadku. Rozejrzyj się tylko. Ciężko nazwać te szare, betonowe klocki architekturą” – wyrokuje chłopak.
Części mieszkalne Lidy faktycznie do złudzenia przypominają nam to, co znamy z ich odpowiedników w polskich miasteczkach. O dobry smak i estetyczną wrażliwość trudno budowniczych robotniczo-chłopskiego raju posądzać. Chodziło tu po prostu o ulokowanie jak największej ilości ludzi na możliwie małej przestrzeni. Z drugiej strony jednak nie ma w Lidzie tego mińskiego monumentalizmu. Budynki odpowiadają swoją wielkością ośrodkowi miejskiemu, w którym się znajdują. Nie czujemy się tutaj przytłoczeni i miniaturowi.
Wkrótce dochodzimy do ładnego, nienadszarpniętego zębem czasu budynku biblioteki miejskiej. „- A wiesz czemu on taki nowiutki? – kontynuuje Vlad – Otóż każdego roku jedno z miast białoruskich ma zaszczyt być organizatorem ogólnopaństwowych obchodów dożynkowych. Przyjeżdża wówczas prezydent, więc z tej okazji trzeba nadać miastu-gospodarzowi nowego blasku. Rząd przekazuje zatem organizatorom znaczną ilość środków na ulepszenie infrastruktury, odnowienie i ogólne tchnięcie w nie świeżości. W 2010 roku gospodarzem tych uroczystości była właśnie Lida, stąd znalazły się finanse i na tę bibliotekę, i na wiele innych inwestycji w mieście. Rola organizatora obchodów ma charakter cykliczny, więc w Lidzie kolejny raz doświadczymy ich za kilkadziesiąt lat. Oznacza to, że do tego czasu niewiele się tutaj zmieni.”
Kontynuując naszą wycieczkę doszliśmy do Kościoła Podwyższenia Krzyża Pańskiego znajdującego się w centrum Lidy. Jest to główna katolicka świątynia w tym mieście. Przez boczne drzwi weszliśmy do środka. Jest tam naprawdę pięknie. Efektownie prezentujący się ołtarz był dodatkowo okraszony stojącą przy nim choinką. Bogate zdobienia oraz przestronność wnętrza w połączeniu z panującym półmrokiem tworzyły niesamowitą atmosferę. Kilka pierwszych ławek było akurat zajętych przez młodzież, która wraz z opiekunami w rytmie gitary akustycznej spędzała piątkowy wieczór śpiewając i bawiąc się właśnie tutaj. W drzwiach za nimi, w jasno oświetlonym bocznym pomieszczeniu, przy polskich barwach widocznych na ścianach prowadziła rozmowy inna grupa młodych osób. Vlad wyjaśnił mi, że to jedno z tradycyjnych spotkań tutejszej katolickiej młodzieży, na które akurat udało nam się trafić. Chodziły mi po głowie myśli, żeby podejść do grupy z gitarą, tym bardziej, że sam zostałem przez nią zauważony podczas robienia zdjęcia, jednak musieliśmy się zbierać. Przy hotelu „Kontinent” byliśmy już bowiem umówieni z Tanią, z którą miałem okazję wcześniej przez chwilę porozmawiać w czasie obiadu. Musiała nas wówczas jednak opuścić, dodając że jeszcze się odezwie bliżej wieczora. Po chwili byliśmy na miejscu i w oczekiwaniu na dziewczynę wymieniliśmy kilka zdań na temat bieżących wydarzeń politycznych, m.in. konfliktu ukraińskiego, do którego mój rozmówca był nastawiony raczej antyrosyjsko. Wkrótce przyszła Tania i w trójkę weszliśmy do baru mieszczącego się na parterze hotelu, przy którym się znajdowaliśmy. Zamówiliśmy herbatę i korzystając z przyjemnego ciepła lokalu rozmawialiśmy na różne tematy.
Tania na co dzień pracuje w księgowości, którą jednocześnie studiuje zaocznie w Grodnie. Z językiem polskim występuje u niej podobna sytuacja do większości tutejszej młodzieży, a więc praktycznie w pełni go rozumie, jednak trudniej jest jej się wypowiedzieć. Aczkolwiek, gdy już mówi po polsku, czyni to, podobnie jak Vlad, czyściutko i bez żadnych obcych naleciałości. Dziewczyna jest ciekawa świata i lubi podróżować. Nic dziwnego zatem, że gdy tylko otrzymała minionej jesieni wizę szengeńską, natychmiast ruszyła ze znajomymi w Europę. Rozpoczęła oczywiście od Polski, której stolica bardzo jej się spodobała. Korzystając z możliwości, jakie stwarza możliwość swobodnego poruszania się po krajach Schengen pojechała dalej przez Węgry w kierunku Rumunii, na temat której miała dokładnie to samo zdanie, co ja – to przepiękny, górzysty kraj, pełen życzliwych ludzi. Chciałaby maksymalnie wykorzystać roczną ważność wizy i więcej pozwiedzać kontynent, ale praca w dużym stopniu ogranicza możliwości podróży.
Miło nam się rozmawiało, ale czas zupełnie na to nie zważał i po swojemu gnał do przodu. W związku z tym rychło musieliśmy zakończyć pogawędkę, gdyż zbliżała się godzina mojego powrotnego autobusu do Mińska. Dziewczyna w międzyczasie zorganizowała transport na dworzec autobusowy w osobie Witalija, który podjechał po nas samochodem pod „Kontinent”. Witalij to także członek Towarzystwa. Fascynuje go polski ruch kibicowski, którego elementy stara się z kolegami odtworzyć na stadionie w Lidzie. Grupa jest więc zaopatrzona we flagi i transparenty, wypuszcza elementy odzieży z klubowymi oraz patriotycznymi symbolami, prowadzi doping podczas meczów. Po wejściu do auta dobiegły mnie z radioodtwarzacza dobrze znane dźwięki muzyki rapera Tadka Polkowskiego, przy których upłynęła nam ta niedługa przejażdżka. Wkrótce znaleźliśmy się na lidzkim dworcu autobusowym. Witalij, Vlad i Tania zaczekali ze mną aż do przyjazdu autobusu, a w zasadzie kilkunastoosobowej marszrutki jadącej do stolicy.
Trudno wyrazić mi swoją wdzięczność dla miejscowych Polaków, którzy tak wspaniale przyjęli mnie w swoim mieście, oprowadzili po nim, opowiedzieli tyle ciekawych historii – po prostu zajęli się mną, niczym jakimś ważnym gościem. By móc choć częściowo zrewanżować się, przekazałem im na pożegnanie kilka drobnych upominków – książki, broszurki, wlepki i kalendarzyki związane z polską historią. Cieszyło mnie niezmiernie, że bez problemów rozpoznawali naszych bohaterów, którzy w nich się przewijali – „Łupaszkę”, „Inkę” czy generała Sikorskiego. Wkrótce przyszła pora zająć miejsce w busie i opuścić przyjazną Lidę.
Quo vadis, Ruthenia Alba?
W ten oto sposób ostatnia z moich białoruskich wypraw dobiegła końca. Przyszedł czas podsumowań oraz konfrontacji tzw. prawdy ekranu z rzeczywistością. Jako osoba bardzo ostrożnie podchodząca do wszelkich medialnych doniesień i tak z góry wiedziałem, że część z nich nie jest warta nawet wstępnego zainteresowania. Nie jechałem tam by – przytaczając wypowiedź często napotykaną w internecie odnośnie tego kraju – zobaczyć jak żyją biedni ludzie pod butem dyktatury. Byłem pewien, że nie jest to druga Korea Północna i nawet jeśli władza Aleksandra Łukaszenki ma jakieś formy autorytaryzmu, to na pewno nie do tego stopnia, by wyczytywać je z twarzy osób mijanych na ulicach. Ktoś, kto pojedzie na Białoruś z takim nastawieniem, jak zaprezentowane powyżej na pewno przeżyje niemały szok, gdy zobaczy pełne towaru sklepy i supermarkety, znane zachodnie marki odzieżowe czy kosmetyczne w mińskich galeriach handlowych, które nie różnią się niczym od podobnych sobie przybytków w innych krajach oraz ulice zdominowane przez auta niemieckich, francuskich czy amerykańskich marek. Ja byłem na to wszystko przygotowany, więc swoją uwagę skupiałem na innych szczegółach.
Na minus oczywiście zapisuję dominującą tu w przestrzeni miejskiej postradziecką narrację. Ilość pomników, ulic czy placów nazwanych imionami komunistycznych ciemiężycieli jest wręcz zatrważająca. Taka jest polityka władz i ona za rządów obecnej ekipy z pewnością się nie zmieni. Oprócz tego jest tu jednak też wiele pozytywów, o których trzeba wspomnieć. Przy topornej sowieckiej architekturze nieocenione znaczenie ma zielona przestrzeń miejska i w tej kwestii białoruskie miasta stoją na wysokości zadania. Parków, skwerków i drzew jest w nich bardzo dużo, a o bezkresnych lasach poza nimi wspominałem już wcześniej.
W całokształcie Białoruś można z czystym sumieniem polecić miłośnikom przyrody, agroturystyki, ciszy i spokoju. Podoba mi się promowanie tradycyjnego modelu rodziny oraz sportowego trybu życia, które widać choćby w formie plakatów rozwieszanych w miastach, treści w programach telewizyjnych, organizowanych pikników oraz innych wydarzeń o charakterze prorodzinnym. Efekty tej polityki najlepiej widoczne są we wspomnianych wcześniej parkach miejskich, gdzie w miesiącach wiosennych i letnich widać mnóstwo rodzin z wózkami lub dorosłych idących z małymi dziećmi za rękę.
W kwestii sportu, prezydent Łukaszenko jest znany przede wszystkim ze swej pasji do hokeja na lodzie, więc trudno się dziwić, że oddana do użytku w 2010 roku Mińsk Arena jest obecnie najnowocześniejszym obiektem przeznaczonym dla tego sportu w Europie. Wystarczy jednak pobieżnie przejść się po mińskich osiedlach, by przekonać się, że nie tylko na tę dyscyplinę kładziony jest tu nacisk.
Mińsk jest również bardzo czystym miastem, co wynika częściowo z tego, że codziennie rano wyruszają do pracy całe zastępy osób za to odpowiedzialnych, ale też sami mieszkańcy widząc wysprzątane ulice dbają swoim zachowaniem o niedokładanie im zajęć. Szczególnie centralne rejony miasta mogą świecić przykładem dla praktycznie każdej stolicy na świecie. Również zaskakującym w pierwszej chwili był dla mnie fakt niezaobserwowania pijaństwa na ulicach Mińska. Ani na dużą skalę, ani w ogóle. Okazało się, że również przyjeżdżający tu Rosjanie są tym zdziwieni, a dla mnie było to przełamanie kolejnego stereotypu o tym, że „wszystkie ruskie” piją zawsze i wszędzie. Gdy rozmawiałem z Rusłanem w Mińsku, ten wspomniał o swojej wizycie w Moskwie, podsumowując:
„- Byłem raz i wystarczy, więcej nie pojadę. Straszny brud, walające się śmieci, zaczepiający cię na ulicach pijacy. Zupełne przeciwieństwo Mińska.”
Na pewno można ubolewać nad faktem, że język białoruski znajduje się w całkowitym odwrocie. Rusłan mówił, że Białorusini uczą się go w szkołach przez 11 lat, czyli przez okres edukacji podstawowej i średniej. Występuje on jednak tylko jako jeden z przedmiotów, gdyż cały cykl nauczania i tak odbywa się po rosyjsku. Czyli można to porównać do sytuacji, że w polskiej szkole dzieci uczą się obcego, choć pokrewnego języka – np. czeskiego – przez kilkanaście lat, na co dzień mówiąc jednak po polsku. Oczywiście w takiej sytuacji nie ma żadnych problemów z czytaniem czy rozumieniem, jednak ze względu na nieużywanie języka w mowie codziennej pojawiają się trudności ze swobodnym komunikowaniem się w nim. Taka też sytuacja ma miejsce z mową białoruską. Im więcej czasu od skończenia szkoły średniej upływa, tym trudniej jest Białorusinom operować swoim językiem. Podczas pobytu w Mińsku trafiłem raz w telewizji na program rozrywkowy, mający na celu popularyzację rodzimej mowy wśród społeczeństwa. Uczestnicy byli podzieleni na dwie drużyny po trzy osoby. Prowadząca zadawała różne zagadki lingwistyczne, polegające na tłumaczeniu rosyjskich sentencji na białoruski, uzupełnianie zdań czy też przyporządkowywanie podanych cytatów do klasyków białoruskiej literatury. Młodzież gimnastykowała się, raz z lepszym, raz z gorszym efektem pokonywała kolejne przeszkody dobrze się przy tym bawiąc. Jednak przede wszystkim teleturniej ten uświadamiał jasno, że dla większości Białorusinów ich własny język nie jest tym pierwszym. Czy są szanse, że to się zmieni? Do niedawna wydawało się, że na pewno nie za prezydentury Aleksandra Łukaszenki, który od samego początku utrudniał przecież rozwój tutejszej mowy. Jednak nieoczekiwany bieg wydarzeń politycznych w ubiegłym roku sprawił, że jego nieprzejednana do tej pory postawa uległa pewnym modyfikacjom.
Po wejściu Rosjan na tereny wschodniej Ukrainy pod pretekstem ochrony tamtejszej rosyjskojęzycznej ludności również „Baćka” zrozumiał, mimo poprawnych od lat stosunków dyplomatycznych z Rosją, że jego państwo nie może czuć się w stu procentach bezpieczne i zainteresował się stanem znajomości ojczystej mowy wśród rodaków. Latem ubiegłego roku swoje tradycyjne doroczne przemówienie wygłosił po białorusku – pierwszy raz w historii. Ale napływające z całego kraju raporty były druzgocące. Okazało się, że nawet spośród urzędników wielu nie zna dobrze rodzimego języka. Na ile wystarczy władzy determinacji (o ile w ogóle się nią wykaże) w przywracaniu języka białoruskiego do łask? Mińszczanie żartują, że w ich mieście po białorusku mówi tylko głos w metrze. W wydanym po angielsku folderze, gęsto rozdawanym na ulicach Mińska podczas ubiegłorocznych hokejowych mistrzostw świata znalazł się m.in. taki podpunkt: „Mamy dwa oficjalne języki: białoruski i rosyjski. Faktem jest, że większość populacji mówi po rosyjsku. Ale to nie znaczy, że nie kochamy naszej mowy ojczystej bądź jej nie znamy. Po prostu przyzwyczailiśmy się do obecnego stanu rzeczy.”
Vlad, z którym rozmawiałem w Lidzie mówił, że dobrze zna język białoruski, ale na palcach jednej ręki może policzyć znajomych, z którymi czasem ma okazję użyć go w praktyce. Należy jedynie życzyć Białorusinom, by uśpiony obecnie język nie umarł, odrodził się i z czasem zaczął dominować na ulicach tutejszych miast, bo to niesłychanie ważny element narodowej świadomości. Wreszcie ostatni, choć być może najistotniejszy wątek, który chcę tu poruszyć – Polacy na Białorusi.
Do Polski docierają zwykle bardzo złe sygnały z tego kraju, mówiące o prześladowaniach za polskość, delegalizacji polskich stowarzyszeń oraz skrajnie ciężkiej sytuacji kombatantów AK. Okazało się jednak, że tam za Bugiem nie jest to wszystko już tak oczywiste. W kwestii polskich bohaterów wojennych faktycznie mam podstawy, by sądzić, że jest źle. Nie miałem niestety okazji spotkać się z żadnym z nich na Białorusi, jednak nie mam przesłanek, by nie wierzyć kpt. Weronice Sebastianowicz, która odwiedziła nasze stowarzyszenie przed trzema laty w Londynie i wspominała o utrudnieniach, szczególnie dotyczących upamiętniania żołnierzy podziemia antykomunistycznego i AK w kraju rządzonym przez Łukaszenkę. Związek Polaków na Białorusi w 2005 roku uległ rozłamowi na dwie frakcje, które określa się skrótowo mianem propolskiej oraz probiałoruskiej. Tej pierwszej nie uznają rzecz jasna władze w Mińsku, jednak jeśli chodzi o mniejsze polskie organizacje – te, jak miałem okazję się przekonać, nie napotykają w swej działalności na żadne problemy ze strony władz. Sami Polacy także, wbrew temu co zwykło się słyszeć w polskich mediach, nie mają bynajmniej jednego, wyklarowanego poglądu na obecną władzę. Są tacy, którzy ją popierają, nie brakuje też jej krytyków. Odniosłem ogólne wrażenie, że im bliżej polskiej granicy, tym bardziej społeczeństwo skłania się ku opozycji. Jednak nawet tam krytyka rządu dotyczy głównie spraw związanych z gospodarką, zatrudnieniem, emigracją zarobkową i tym podobnymi kwestiami bytowymi, nie zaś prześladowaniami na tle narodowym czy etnicznym. Czyli dokładnie tak, jak w innych państwach europejskich.
W niniejszym tekście starałem się na tyle obiektywnie, na ile to tylko możliwe przedstawić dzisiejszą Białoruś – kraj, z którym w zamierzchłych stuleciach współtworzyliśmy jedno z najsilniejszych imperiów w ówczesnym świecie. Mam nadzieję, że choć w jakiejś części mi się to udało.
Marcin Majchrowski