Prowadził walkę dla sprawy; starał się odkłamywać rzeczywistość PRL, pokazać, jak jest naprawdę - że w szkole, szpitalu czy fabryce wcale nie jest tak, jak podaje propaganda - mówi PAP o Krzysztofie Kieślowskim operator Jacek Petrycki, autor zdjęć m.in. do "Amatora".
PAP: Trwają obchody Roku Krzysztofa Kieślowskiego - 13 marca przypadała 20. rocznica śmierci artysty, a 27 czerwca 75. rocznica jego urodzin. "Patrz uważnie" - to znana rada powtarzana przez tego reżysera, stanowiąca też hasło tegorocznego festiwalu "Hommage a Kieślowski" w Sokołowsku k. Wałbrzycha.
Jacek Petrycki: Myśmy tę zasadę - "Patrz uważnie" - wcielali nie tylko w filmy, ale i w życie. Przede wszystkim w życie, bo to było dla Krzysztofa ważniejsze. Nawet gdy spotykałem się z nim w czasie realizacji najsłynniejszych filmów, widziałem, że sprawy ekipy, funkcjonowania tych ludzi, ich problemy były dla niego w sumie ważniejsze niż film, który powstaje.
Za film Krzysztof nie dałby się zabić. Za drugiego człowieka - tak. On zwracał uwagę na ludzi, na to, co się wokół działo. Był uważny. I zasadę uważności wprowadzał w codziennie życie. Był też w kontaktach z ludźmi bardzo bezpośredni, naturalny.
PAP: Córka Krzysztofa Kieślowskiego Marta Hryniak wspomina, że ojciec był "bardzo skryty".
Jacek Petrycki: Jedno drugiego nie wyklucza. Na pewno Krzysztof miał taką filozofię, by oszczędzać rodzinę.
PAP: Przed czym?
Jacek Petrycki: Chciał obronić rodzinę przed rzeczywistością. Większość życia spędził z rodziną w czasach komuny - w wolnej Polsce udało mu się przeżyć tylko niecałe siedem lat.
Za komuny postawą w stosunku do ludzi oraz swoją twórczością manifestował własną filozofię wobec zagrożenia. Chciał chronić rodzinę przed zagrożeniem, które było oczywiste i które było wszędzie - w sklepie, w organizacjach, w telewizji, w propagandzie. A przede wszystkim - było wtedy zagrożenie dla wolności człowieka, najpoważniejsze.
PAP: Na festiwalu "Hommage a Kieślowski", który miał w tym roku 6. edycję, pokazano m.in. nakręcony rok przed śmiercią reżysera "Dekalogu", a wyreżyserowany przez Andreasa Voigta dokument "Spotkanie z Krzysztofem Kieślowskim".
Jacek Petrycki: Kieślowski opowiada w nim, podobnie jak w dokumencie Krzysztofa Wierzbickiego "I'm so-so...", do którego robiłem zdjęcia, że pierwszym "programem", jaki on wprowadzał w życie z przyjaciółmi ze swojej grupy dokumentalnej z lat 70., było opisywanie rzeczywistości, jej maleńkich fragmentów.
Uzasadniał to tak: tamta rzeczywistość była zagrożeniem, bo była zakłamana - w sposób totalny. Organizacja ją zakłamywała, publikatory zakłamywały, ludzie między sobą w zasadzie też, w większości, tamtą rzeczywistość zakłamywali - że "nie jest prawdą" to, co jest naprawdę, lecz prawdą jest to, co zostało wymyślone przez system.
Reakcją Krzysztofa i przyjaciół na to zakłamanie było: opisać, pokazać, jak jest naprawdę - nawet w maleńkich fragmentach. Że w szkole, szpitalu czy fabryce wcale nie jest tak, jak podaje propaganda, że jest inaczej.
PAP: Chciał więc chronić także widzów, umożliwiając im zobaczenie autentycznej "wersji" rzeczywistości?
Jacek Petrycki: Posłużę się przykładem dwóch jego filmów dokumentalnych. Pierwszy to "Fabryka" z 1970 r. Bohaterem jest dyrektor Ursusa, człowiek usiłujący walczyć o lepsze. To było szalenie ważne - pokazanie w filmie, że "ktoś chce lepiej", oznaczało przecież, że "chyba jest źle". W telewizji mówiono, że "wszystko jest fantastyczne" - że wszystko kwitnie, rozwijamy się, plan jest przekroczony. Tymczasem on nagle pokazał, że oto jest człowiek - samotny, wspaniały Don Kichot - próbujący walczyć o to, by zrobić coś dobrego. No to jak to? Ludzie oglądali ten film i mówili: "Aha, może wcale nie jest tak idealnie, jak mówią w telewizji? Może można by poprawić to i tamto?". Było to oddziaływanie poprzez film na psychikę społeczeństwa - aby tę rzeczywistość odkłamać i zachęcić ludzi, by się rozejrzeli.
Jacek Petrycki: Reakcją Krzysztofa i przyjaciół na to zakłamanie było: opisać, pokazać, jak jest naprawdę - nawet w maleńkich fragmentach. Że w szkole, szpitalu czy fabryce wcale nie jest tak, jak podaje propaganda, że jest inaczej.
Drugi film to "Szpital" z 1977 r., gdy towarzyszyliśmy z kamerą przez wiele godzin lekarzom z oddziału chirurgii urazowej jednego z warszawskich szpitali. Przed realizacją tego dokumentu Krzysztof powiedział do mnie: "Mam już dość takich filmów, że pokazujemy, że coś jest źle. Dojrzałem do zmiany. Teraz chcę, byśmy zrobili film, w którym pokażemy ludzi usiłujących w tym przegranym świecie coś naprawić, budujących coś dobrego, lepszego w tej strasznej rzeczywistości". To - jak tłumaczył - mógłby być ksiądz lub nauczyciel w jakiejś szkole, który podnosi morale, podnosi ludzi etycznie. Bo nikt nie myślał, że podniesiemy tamten system ekonomicznie.
Doszliśmy do tego, że najlepsi na potrzeby takiego filmu będą lekarze. Oni przecież bezpośrednio dokonują "reperacji". Ktoś mógłby umrzeć, ale oni się nim zajmą. Ktoś mógłby nie chodzić, jednak oni złożą mu kości, skręcą śrubami i ten człowiek będzie chodził. Lekarze w naszym filmie to ludzie pracujący za marne pieniądze, zarabiający mniej niż spawacz czy hutnik.
PAP: Kieślowski chciał się upomnieć o sprawiedliwe traktowanie lekarzy?
Jacek Petrycki: Nie. Chodziło mu o tzw. kontrast Passendorfera. Jeśli widzimy, że ludzie robią coś ważnego za marny grosz, cenimy ich bardziej. Ich praca staje się bowiem czymś "samym dobrym". A nie: zarabianiem pieniędzy. Kieślowski miał do pokazania i przekazania: oto ludzie, którzy pracują dwadzieścia kilka godzin ciągiem, ratują innych, są cudowni. Potem ci ludzie wymykają się na chwilkę i odbierają za swoją pracę "jałmużnę". Kontrast Passendorfera polega na tym, że pokazujemy, iż coś jest fajne, bo np. jest bezinteresowne. Jeśli taki ktoś prawie nic nie zarabia, znaczy to, że pracuje dla dobra, nie dla korzyści materialnych.
PAP: Jak zdefiniowałby pan artystę? Jakie cechy sprawiają, że myśli pan o kimś jako o artyście, a nie np. celebrycie?
Jacek Petrycki: O celebrytach nie myślę w ogóle. Świat celebrytów mnie nie dotyczy, raczej mnie odpycha. Artyzm to piękno. Dla mnie, przez całe życie zawodowe związanego z kinem, piękno musi być jednak podporządkowane ważnej myśli, wypowiedzi, ważnym znaczeniom. Chodzi o, jak u Seneki, rozważanie na temat kondycji ludzkiej, tego, co powinniśmy w życiu robić, co np. jest naszym obowiązkiem. Dla mnie to jest esencją artyzmu. I tak też sądził Kieślowski. Pamiętam, że trzymał przy łóżku "dziwne" jak na tamte czasy eseje Camusa czy Pascala. Dla mnie artysta to człowiek obracający się w takich właśnie rewirach.
PAP: Jakie cechy Kieślowskiego przychodzą panu na myśl w pierwszej kolejności?
Jacek Petrycki: Autentyczność i lojalność. Pracowałem z nim przez lata i mogę powiedzieć, że był człowiekiem, którego główną cechę stanowiła autentyczność. Co do lojalności zaś, opiszę ją, posługując się przykładem jego zaangażowania w promocję filmów.
PAP: Jak wspominają współpracownicy, Kieślowski nie znosił działań związanych z promocją.
Jacek Petrycki: Tak. Ale jednocześnie była jego lojalność wobec producenta. Kieślowski średnio lubił robić filmy, bardzo lubił filmy montować, nienawidził natomiast promocji. Mimo to brał w niej udział.
Na przykład promocja "Trzech Kolorów": podróż przez Argentynę czy Brazylię, sześć spotkań dzień po dniu, podczas których Kieślowski musiał wciąż odpowiadać na te same pytania. Mówiłem: "Krzysiu, daj sobie spokój. Dlaczego to robisz? Przecież widzę, że cierpisz". On odpowiadał: "No tak. Ale widzisz, ten facet - producent Marin Karmitz - dał mi pieniądze na ten film, wyłożył własne środki, zainwestował i ten towar musi mu się zwrócić. Nie mogę mu tych pieniędzy odebrać".
Jednocześnie mówił: "Miesiące, które spędziłem w montażowni w Paryżu były cudowne". Tak bardzo lubił montaż, bo w czasie montażu nie było takiej presji. Na wszystkich innych etapach pracy nad filmem jest silna presja. Najpierw scenariusz - on musiał z nim tak "wymanewrować", aby widzowie poszli do kin na film i aby on sam mógł przemycić w tym filmie swoje wartości. Następnie okres przed zdjęciami: przychodzą agenci i pytają: "Do obsady ci?". Tymczasem on, reżyser, chciałby "tamtych". Przychodzi też "ciocia Józia" i mówi: "Mam siostrzenicę, która jest artystką...". Trzeba wtedy "cioci" odpowiedzieć: "Wiesz, ale ona nie nadaje się za bardzo do tej roli...". Ciągle jakaś presja.
No i potem zdjęcia. Kieślowski powtarzał, słyszałem to wiele razy: "Ja się tak strasznie krępuję. Przyjeżdżam na plan, a tam sto osób czeka na mnie".
PAP: Czuł skrępowanie również na etapie, gdy miał już w dorobku wielkie nagrody, np. Złotego Lwa w Wenecji?
Jacek Petrycki: Tak. Wtedy nawet jeszcze silniejsze. Prowadził jednak walkę dla sprawy. Wiedział, że tworzy filmy, które pójdą w świat. Dlatego to robił. Nie dla smokingów, kanapeczek, szampana na bankietach.
PAP: Nie lubił bankietów?
Jacek Petrycki: Nie. Bardzo lubił się bawić - prywatnie, w prywatnym kręgu przyjaciół, np. na Mazurach. Ale przyjęcia związane z filmami to nie była zabawa, wiadomo. To była praca, nie mógł się wygłupiać, narażać producenta na stratę pieniędzy.
Wracając do dokumentu Voigta: to musiał być jakiś impuls lojalności ze strony Kieślowskiego, że on się w ogóle zgodził na tę rejestrację, że siadł na cały dzień i opowiadał, co myśli o świecie.
Myślę teraz o tym, nad czym za życia Kieślowskiego bolał np. Krzysztof Zanussi i o czym publicznie mówił: że jest potwornością, że mamy w Polsce takiego artystę, jak Kieślowski, który ma tak niebywały sukces na świecie, a w jego własnym kraju prawie wszyscy zajmują się tym, aby mu przywalić.
PAP: Czym pana zdaniem Kieślowski "irytował"?
Jacek Petrycki: Za komuny robił swoją sztukę. Krytyka ze strony podziemia była taka: "No co, artycha robi sobie jakieś duperele, a naród cierpi?". Władza z kolei przyczepiała się, że jest za bardzo krytyczny wobec peerelowskiej rzeczywistości i pokazuje w filmach rzeczy, które "nie powinny być pokazane". A to, że po 1989 r. był tak niepopularny we własnym kraju, to wynik ludzkiej zawiści. Za granicą był zdecydowanie gwiazdą, w Polsce był raczej postponowany.
PAP: Wracając do obrony wolności...
Jacek Petrycki: ... to było ciekawe, że myśmy o takich ostatecznych sprawach raczej nie rozmawiali. Pamiętam natomiast na przykład, jak odniósł się do wolności poprzez dokument "Gadające głowy" z 1980 r. Z Piotrem Jaxą-Kwiatkowskim (współpraca operatorska - PAP) robiliśmy ten film i Kieślowski tłumaczył nam: "To ma być taki film, w którym ludzie będą odpowiadali na trzy pytania: ile masz lat, kim jesteś, czego byś chciał". Ale w ogóle nie mówił nam, co z tego, jak przypuszcza, ma wyniknąć.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłem gotowy film, zatkało mnie. Bo powstał film o wolności. O potrzebie wolności. Im wypowiadający się człowiek był starszy, już od 14-16 roku życia, tym silniej doprecyzowywał potrzebę wolności.
PAP: Od 27 lat żyjemy w wolnej Polsce. Czy pana zdaniem Kieślowskiemu podobałaby się obecna rzeczywistość?
Jacek Petrycki: Film "I'm so-so..." robiliśmy w 1995 r. Reżyser Krzysztof Wierzbicki, jego wieloletni współpracownik i asystent, zadał Kieślowskiemu pytanie: "No i co? Robiłeś te swoje filmy i zobacz, do czego doszliśmy. Już szósty rok wolności...". Kieślowski odpowiedział: "To jest straszne, w czym żyjemy. Chcieliśmy dobrze, miało być wspaniale. A jest beznadziejnie". Można więc przypuszczać, co by powiedział teraz. Myślę, że jeszcze bardziej by mu się nie podobało.
PAP: Minęło 20 lat od śmierci Kieślowskiego. Czego najbardziej panu brakuje?
Jacek Petrycki: To nie będzie żart, tylko metafora: najbardziej brak mi tego, że bez niego, gdy czegoś potrzebuję, idę do sklepu i to kupuję. A kiedy był Krzysztof, było inaczej. Krzysztof dowiadywał się, że chcę coś kupić, np. piłę elektryczną. Następnie po tygodniu przychodził do mnie i mówił: "Jacek, sprawdziłem wszystkie sklepy. Idź tam. Tam jest najlepszy towar, w najlepszej cenie." Zbadał wszystko.
Rozmawiała: Joanna Poros (PAP)
jp/ agz/