Nasza wystawa to niebywała szansa spojrzenia na carską Warszawę – mówi Robert Marcinkowski, kurator wystawy zdjęć lotniczych stolicy z okresu I wojny światowej. Otwarcie ekspozycji odbyło się 13 maja, a potrwa ona do 30 lipca.
Wystawa składa się ze zdjęć zwiadowczych wykonanych przez niemieckich lotników wojskowych oraz z warszawskich pocztówek z ostatniego okresu panowania rosyjskiego w Warszawie. To obraz miasta, którego już nie ma. Obok fotografii przestawiających miasto zobaczymy zdjęcia zwiadowcze, a na nich nieistniejące dziś monumentalne budynki, takie jak sobór na Placu Saskim, oraz obiekty o znaczeniu strategicznym, takie jak: mosty, dworce kolejowe, elektrownie, gazownie, filtry, a także forty zlokalizowane na przedmieściach, które w kolejnych latach staną się częścią stolicy. Ekspozycja „Miasto z góry. Warszawa w przeddzień niepodległości” została opatrzona opisami i komentarzami kuratora.
Ekspozycję można oglądać na skwerze im. Jana Twardowskiego przy Krakowskim Przedmieściu od 13 maja do 30 lipca.
PAP: Jakim miastem była Warszawa u progu niepodległości? Jak żyło się w tym mieście?
Robert Marcinkowski: Można powiedzieć, że w tym okresie Warszawa była spychana do roli miasta prowincjonalnego położonego na zachodnich krańcach Imperium Rosyjskiego. Ten stan wynikał z planowej polityki władz rosyjskich. Już od upadku Powstania Listopadowego dążono do umniejszania roli Warszawy jako byłej stolicy Polski. Rusyfikacja postępowała we wszystkich dziedzinach, wpływając również na fizjonomię miasta. Władze chciały przypominać, że Warszawa jest miastem carskim. Najbardziej znanymi przykładami rusyfikacji przestrzeni są przebudowany pałac Staszica i sobór św. Aleksandra Newskiego na pl. Saskim.
Było to także miasto nieporównywalnie mniejsze niż w okresie międzywojennym. Ograniczało się do dzisiejszego Śródmieścia oraz najstarszej części Pragi. Tak niewielki obszar wynikał z tego, że po Powstaniu Listopadowym Warszawę postanowiono zamienić w twierdzę, której centralnym punktem była Cytadela. W miarę rozwoju technologii wojskowej miasto było otaczane kolejnymi pasami fortów, w których sąsiedztwie nie wolno było budować niczego. Stąd pozostawanie Warszawy w obrębie tzw. okopów Lubomirskiego. Warszawa dusiła się więc w granicach z XVIII w. i pozostawała miastem wieku XIX.
PAP: Czy z punktu widzenia ówczesnego mieszkańca Warszawy było to miasto piękne, czy raczej odpychające i trudne do życia?
Robert Marcinkowski: Będę nieobiektywny. Tamto miasto podoba mi się bardziej niż obecne. Jednak już wówczas mówiono o bezładzie architektonicznym, nie wyobrażając sobie chyba wcale, jak wielki chaos może zapanować w przestrzeni miejskiej za sto lat – czyli obecnie.
Było to przede wszystkim miasto bardzo ciasne. Dziś upatrujemy malowniczości w wąskich uliczkach Starówki, ale pamiętajmy, że wówczas było to coś na kształt slamsu położonego w centrum. Prawie całe miasto było zabudowane bardzo ściśle. Wznoszono kamienice posiadające dwa lub nawet trzy podwórka studnie. Każda piędź ziemi była na wagę złota. Panowała też zasada, że na swojej parceli można było zbudować niemalże wszystko. Stąd tak wiele zakładów przemysłowych sąsiadujących ze zwykłymi kamienicami. Dobrym przykładem jest tu ul. Hoża, gdzie funkcjonowały odlewnia braci Łopieńskich, zamknięta wcześniej fabryka serków topionych, kamienice mieszkalne i klasztor. Ten stan nazywano bezładem architektonicznym. Krytykowano fakt, że domy mają różne wysokości. Na Krakowskim Przedmieściu domy jedno-, dwupiętrowe często sąsiadowały z kamienicami siedmio-, ośmiopiętrowymi. Wówczas uważano, że to bardzo wysokie budynki. Nie istniały jednak takie wyrwy w pierzejach ulic jak dziś.
Miasto było oczywiście dużo mniej zielone. Dlatego po I wojnie światowej, gdy rozszerzono granice Warszawy, nastąpił w nowych dzielnicach tak wielki wybuch mieszkalnictwa spółdzielczego. Powstawały przestronne, widne osiedla z dużym udziałem terenów zielonych. Bez wątpienia było to jednak miasto nieporównywalnie bardziej malownicze niż dziś.
PAP: Tamtą Warszawę nazywa się „przedwczorajszą”, ponieważ niemal zupełnie zniknęła z pamięci historycznej mieszkańców. Przykładem takiego zniknięcia jest zapomnienie o soborze św. Aleksandra, który był dominantą ówczesnego miasta. Ten budynek bardzo rzuca się w oczy na zdjęciach prezentowanych na wystawie…
Robert Marcinkowski: Sobór pojawia się na kilku zdjęciach. Nawet jeśli obejmują one nieco inny obszar, to jednak często można go wypatrzyć na horyzoncie. To swoisty „sukces” carskiej administracji. Tak właśnie miało być – sobór miał być widoczny z każdego punktu miasta i miał przytłaczać Warszawę. Pamiętajmy, że to miejsce było centrum ówczesnego miasta. Sobór miał spełniać takie same funkcje jak Pałac Kultury i Nauki w PRL. Zmieniła się tylko „religia”, ale nie metody działania, którym przyświecał podobny cel, jakim była demonstracja rosyjskiego panowania nad miastem. Dzwonnica przy soborze była przez pewien czas najwyższym budynkiem Warszawy. Co równie istotne, sobór był budowany w znacznej części z „dobrowolnych – przymusowych” składek mieszkańców, czyli swoistych danin. W nakładaniu tych specjalnych podatków przodował m.in. generał-gubernator Warszawy feldmarszałek Iosif Hurko. Budowla ta więc skutecznie manifestowała potęgę carskiego imperium.
Swoją drogą był to obiekt wysokiej klasy architektonicznej, przy którego budowie pracowali wybitni architekci i artyści. Został zburzony po zaledwie czternastu latach od zakończenia budowy w 1912 r., ponieważ był postrzegany jako symbol carskiego panowania. Ludzie, którzy chcieli go zachować i zmienić jego funkcje, zostali zakrzyczani. Dziś fragmenty tej budowli żyją w innych obiektach. Mozaiki przeniesiono m.in. do cerkwi św. Marii Magdaleny na Pradze i kościoła Najświętszego Zbawiciela. Materiały z rozbiórki wykorzystano również przy budowie najstarszej części bulwarów nadwiślańskich. Prawdopodobnie pod ziemią zachowały się także dwa poziomy piwnic i kanał grzewczy, który docierał do ówczesnego pałacu Kronenberga, czyli miejsca, w którym stanął późniejszy hotel Victoria.
PAP: Na zdjęciach widzimy również inne zapomniane budynki, takie jak np. Panorama Golgoty na Karowej…
Robert Marcinkowski: Była to rotunda powstała w wyniku ówczesnej mody na dookólne obrazy panoramiczne, takie jak zachowana do dziś Panorama Racławicka. Podobnych panoram było wówczas wiele. Nazwa tej przy ul. Karowej wzięła się od prezentowanej panoramy Golgoty, ale prezentowano tam także inne widoki. Jedna znajdowała się właśnie na ul. Karowej, kolejna po sąsiedzku na ul. Oboźnej. Były to jednak inicjatywy dość krótkotrwałe i jak się okazało: nieopłacalne finansowo. Szczątki tej drugiej wciąż istnieją.
PAP: Kiedy powstały zdjęcia prezentowane na wystawie?
Robert Marcinkowski: Zdjęcia były wykonywane przez Niemców. Są to więc zdjęcia zwiadowcze służące m.in. wybieraniu celów bombardowań lub innych działań wojskowych. Część była jednak wykonywana już po wkroczeniu do Warszawy. Kilka pochodzi z ostatnich dni panowania rosyjskiego, prawdopodobnie z 1915 r. Wiemy to, ponieważ są na nich jeszcze w całości obiekty zniszczone przez Rosjan w sierpniu 1915 r., podczas wycofywania się z miasta. Mam na myśli głównie mosty i dworce kolejowe. Jest to więc niebywała szansa spojrzenia na carską Warszawę. Pamiętajmy bowiem, że samym Rosjanom nie zależało na robieniu zdjęć lotniczych ani rozwoju lotnictwa w tej części imperium, która mogła wpaść w ręce Niemców lub Polaków. Próby powstawania organizacji wspierających lotnictwo były ograniczane przez władze.
Nie wiemy, czy zdjęcia były wykonywane w większości z pokładów samolotów, czy sterowców. Pamiętajmy, że na Polu Mokotowskim oprócz lądowiska dla samolotów Niemcy wybudowali ogromny hangar na zeppeliny. Jest on zresztą widoczny na jednym z prezentowanych zdjęć.
PAP: Jak te zdjęcia trafiły do pana kolekcji?
Robert Marcinkowski: Zdjęcia te pojawiają się co jakiś czas na różnego rodzaju aukcjach. Staram się je wybierać i kupować. Większość z nich będzie pokazana na wystawie.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ skp/