142 lata temu, 27 maja 1876 r., urodził się Ferdynand Antoni Ossendowski. Pisarz, podróżnik, awanturnik… Ale przede wszystkim demaskator mrocznych kulisów rewolucji bolszewickiej i prywatny wróg Włodzimierza Iljicza Lenina. Nawet po śmierci.
O śmierci trudno powiedzieć, że przyszła w porę, ale Ossendowski również pod tym względem okazał się postacią wyjątkową. Gdyby nie zmarł 3 stycznia 1945 r. w podwarszawskim Żółwinie z przyczyn naturalnych, z całą pewnością stałoby się tak dwa tygodnie później, w dodatku w zdecydowanie mniej dogodnych okolicznościach. Kiedy umierał, bolszewicy ścigali go już mniej więcej od ćwierć wieku i choć główny sprawca tego pościgu – Lenin – nie żył od dwudziestu lat, Ossendowski wciąż należał do grona najbardziej znienawidzonych ludzi w czerwonej Rosji. Była to nienawiść wręcz fascynująca, niemal kliniczny jej przypadek. Gdy bowiem Rosjanie weszli do Warszawy, specjalna grupa funkcjonariuszy NKWD wybrała się do Żółwina, nie dając wiary pogłoskom o śmierci pisarza. Kiedy na miejscu potwierdzono jego zgon, a nawet wskazano świeży jeszcze grób w pobliskim Milanówku, agenci sprowadzili grabarza, któremu nakazali rozkopanie go i otworzenie trumny. Dopiero gdy zobaczyli ciało, odpuścili i odjechali. Podobno jednak – jak wspominały później świadkowie zdarzenia – bardzo niezadowoleni. A Ossendowski? Gdyby żył, zapewne mrugnąłby okiem. Uciekał przed bolszewikami, kilkakrotnie przemierzając Syberię i azjatyckie stepy, teraz uciekł jeszcze dalej. I ostatecznie.
Jego antybolszewizm stał się niemal obsesyjny – co zresztą nie jest dziwne u człowieka, który na własne oczy oglądał jego zbrodnie.
Ciążenie do Syberii
Urodził się w 1876 r. w rodzinnym majątku w okolicach Witebska, ale najwcześniejszą młodość spędził w Kamieńcu Podolskim, dokąd niecałe dziesięć lat później przeprowadzili się rodzice. O jego kamienieckich latach nic pewnego nie wiadomo, było to zapewne po prostu dość sielskie dzieciństwo spędzone w historycznej scenerii, która w połączniu z rodzinnymi opowieściami o powstaniu zapewne oddziaływała na wyobraźnię przyszłego pisarza. Z pewnością już wówczas miał krewki, awanturniczy charakter. Kiedy bowiem kilka lat później rozpoczął naukę w Petersburgu, brał regularny udział w różnych akademickich spiskach i ulicznych manifestacjach, jakie pod koniec XIX w. wybuchały w stolicy imperium więcej niż często. Ich podłożem był zasadniczo radykalizujący się wtedy socjalizm, któremu krwawy charakter nadawała działalność pierwszej na świecie organizacji terrorystycznej, Narodnej Woli, ale Ossendowski nigdy nie odczuwał pociągu do podobnych ruchów robotniczych.
Był po prostu targanym temperamentem dwudziestolatkiem, któremu – jak przytłaczającej większości Polaków, a i sporej części Rosjan – zupełnie nie podobały się rządy carskie. Carowi jednak również nie podobały się podobne protesty, większość więc ich uczestników wkrótce zaczęła zaludniać mroźne przestrzenie Syberii. Co, nawiasem mówiąc, było jednym z najgorszych pomysłów caratu – skupieni w jednym miejscu rewolucjoniści, studenci i pospolici bandyci wkrótce stworzyli mieszaninę, z której ostatecznie, kilkanaście lat później, wykluła się rewolucja październikowa.
Ossendowski też znalazł się wówczas na Syberii, ale z własnej woli. Studiując nauki przyrodnicze, wykazywał w tym tyle zapału, a z pewnością i talentu, że zaproponowano mu udział w ekspedycjach badawczych na Kaukaz, w okolice Bajkału, a nawet do Japonii i Indii, co być może zapowiadałoby błyskotliwą karierę naukową, gdyby nie… temperament. Ossendowski mianowicie po powrocie z wyprawy nie zaprzestał bynajmniej udziału w manifestacjach. Namierzany przez ochranę, nie chcąc ponownie oglądać Bajkału, tyle że tym razem w kajdanach, uciekł z Rosji i kontynuował studia na paryskiej Sorbonie. Podczas ekspedycji naukowych zasmakował jednak w Azji. Kiedy tylko skończył studia, natychmiast podjął pracę na Uniwersytecie Technicznym w syberyjskim Tomsku. Tu jednak dopadł go w końcu, po raz pierwszy i ostatni, carski wymiar sprawiedliwości. Za uczestnictwo w protestach podczas wojny rosyjsko-japońskiej został zatrzymany i – zgodnie z ówczesnym prawem wojennym – skazany na karę śmierci, zamienioną ostatecznie na półtora roku więzienia, którą istotnie odsiedział.
Kiedy opuszczał celę, w 1905 r. przez Rosję – Polskę zresztą także – przewalała się pierwsza fala rewolucyjna. Być może w towarzyszącym jej zamieszaniu udało mu się zniknąć z oczu służb policyjnych i osiąść w Kijowie. Tu na pewien czas udało mu się też powściągać awanturniczą żyłkę. Początkowo pracował na budowie, później zarabiał na życie dziennikarstwem. W tej roli często bywał w Petersburgu, miał więc okazję widzieć narodziny bolszewizmu, przeciwko któremu odruchowo buntował się od początku. W Petersburgu zobaczył również samą rewolucję, pierwsze represje i krew na ulicach. W tamtym momencie nie był jeszcze zagrożony – jako polityczny więzień caratu mógł wręcz liczyć na pewne względy nowej władzy. Był jednak bystrym obserwatorem – widział, że nowy system jest kapryśny, a jego kaprysy kończą się często masowym ludobójstwem. W 1918 r. uciekł więc z Petersburga. Znów na Syberię, gdzie przyłączył się do „białej” armii Aleksandra Kołczaka.
Sponsorowana rewolucja
Już to wystarczało, by został z automatu skazany na śmierć, ale Ossendowski poszedł dalej. Jego antybolszewizm stał się niemal obsesyjny – co zresztą nie jest dziwne u człowieka, który na własne oczy oglądał jego zbrodnie. Nie do końca wiadomo, jak do tego doszło, ale faktem jest, że w tym czasie przekazał Amerykanom tzw. dokumenty Sissona, świadczące o tym, że przyjazd Lenina był zorganizowany przez rząd niemiecki, a także o tym, że właśnie z Niemiec płynęły pieniądze na pierwszą fazę rewolucji. I nie były to pieniądze małe. Sean McMeekin, autor „Rewolucji rosyjskiej. Nowej historii”, wyliczył, że Niemcy wpompowały w bolszewizm ok. 50 mln ówczesnych marek. Co ważne – dały je personalnie Leninowi, co uczyniło z niego przywódcę. Wcześniej wcale nie było to takie oczywiste.
Jeśli sam Lenin znienawidził Ossendowskiego za ujawnienie niemieckiego sponsoringu rewolucji, to budujący konsekwentnie kult wodza bolszewicy znienawidzili go za książkę o Leninie – celującą w ten kult czarnym humorem.
Niemiecka proweniencja bolszewickiej zamożności była tajemnicą poliszynela. Nie wiedziały o niej może masy Rosjan, ale dla wszystkich w jakikolwiek sposób zaangażowanych w politykę było to jasne. Dlaczego nie zrobiono z tego użytku? Bolszewikom wrogów nie brakowało. Po rewolucji lutowej i detronizacji cara oficjalnie panowała w Rosji tzw. dwuwładza – liberalny Rząd Tymczasowy, w zasadzie socjalistyczny, ale przede wszystkim demokratyczny, oraz Piotrogrodzka Rada Delegatów Robotniczych i Żołnierskich. Ta dwuwładza była formą rządów spontaniczną i zaimprowizowaną. Jak zgrabnie ujęła to inna badaczka rewolucji, Sheila Fitzpatrick: „Tuzin ministrów nie dysponował po prostu żadną siłą, by opróżnić Pałac Taurydzki z niechlujnej ciżby robotników, żołnierzy i marynarzy, wałęsających się w tę i z powrotem, przemawiających, jedzących i śpiących, kłócących się i piszących proklamacje”. Konflikt między obiema izbami był oczywisty – Rada również nie była co prawda z początku bolszewicka, ale z racji chaotycznej formuły miała naturalną skłonność do ulegania populizmowi. Na swój sposób była atomem tłumu – czy może lepiej: tłumem w miniaturze. To powodowało, że była kontrapunktem dla statecznej i liberalnej polityki Rządu (często słusznie, bo nie był to dobry rząd), ale to samo mogło spowodować, iż łatwo odwróci się od bolszewików. Wystarczyłoby wypowiedziane w odpowiedniej chwili słowo: „zdrajcy” lub: „niemieccy agenci”. W sytuacji gdy armia niemiecka istotnie przebywała na rosyjskim terytorium, a jej żołnierze zabójczo realnie strzelali do żołnierzy rosyjskich, słowa takie miałyby siłę płomienia przy loncie. Ossendowski dobrze o tym wiedział, dlatego nie miał oporów przed sfałszowaniem części z przekazanych Amerykanom dokumentów. Kiedy to się jednak stało, na wszystko było już za późno.
Co rzecz jasna w najmniejszym stopniu nie przeszkodziło Ossendowskiemu stać się wrogiem numer jeden dla bolszewików, zwłaszcza dla Lenina osobiście. Wkrótce zrobi wiele, by opinię tę pogłębić.
Ucieczka do Szalonego Barona
Po klęsce Kołczaka udało mu się dotrzeć do Mongolii. Nie bez przygód – swoją samotną zazwyczaj podróż po syberyjskich bezdrożach opisał w swojej bodaj najgłośniejszej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”. Pisał tam: „Przybywszy do tego miasta [Urga, dziś Ułan Bator – przyp. aut.], od razu pogrążyliśmy się w wir namiętnej polityki. Właśnie powstało poruszenie wśród Mongołów doprowadzonych do rozpaczy uciskiem chińskich władz, które pastwiły się nad nimi. Rosyjscy koloniści podzielili się na partie i prowadzili z sobą zażarty spór, w Mongolii Wschodniej na czele rosyjsko-mongolskich wojsk walczył z Chińczykami buddysta, Niemiec, rosyjski generał, baron Ungern von Sternberg, broniący niepodległości Mongolii i cesarskich praw +Żywego Boga+. Rosyjscy oficerowie-uciekinierzy skupiali się w oddziały, przygotowując powstanie przeciwko bolszewikom na Syberii; mongolskie władze na ogół bardzo przychylnie patrzyły na te oddziałY, lecz za to chińscy urzędnicy prześladowali i gnębili Rosjan, a wraz z nimi innych cudzoziemców. Sowiecki rząd, zaniepokojony mobilizacją Rosjan-uciekinierów, posuwał coraz dalej w głąb Mongolii swoje wojska, a chińscy gubernatorzy chętnie wchodzili w jakieś tajne umowy z bolszewickimi komisarzami”.
W rzeczywistości baron nazywał się Roman Ungern-Sternberg i był dowódcą Azjatyckiej Dywizji Konnej, która rzeczywiście do 1921 r. bardzo skutecznie walczyła z bolszewikami. Ossendowski zapomniał jednak dodać, że miał on przydomek „Krwawy Baron” lub w innej wersji „Szalony Baron”, a to z powodu wielu mordów, okaleczeń i rabunków, jakich dokonywał. Po jego śmierci, a zginął rozstrzelany przez bolszewików właśnie w 1921 r., w Mongolii zarządzono modlitwy za jego duszę, dodając, że „z pewnością będą one potrzebne”. Nie do końca wiadomo, jaką rolę spełniał u jego boku Ossendowski, a niewiedza ta dała początek legendom głoszącym, iż Polak jedyny znał lokalizację zrabowanych przez barona kosztowności. Zważywszy jednak, że Ossendowski na niedostatek nie cierpiał, ale był też daleki od bycia krezusem, niewiele jest zapewne w tych legendach prawdy. Pewne jest natomiast, że pisarz nie był świadkiem śmierci Ungerna. Już bowiem w 1920 r. przebywał w Nowym Jorku, gdzie kończył pisanie „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”.
Pisarz był w recenzjach zestawiany z Karolem Mayem czy Rudyardem Kiplingiem.
Jak zabić samobójcę
I to właśnie ta książka, a nie legendarne skarby rosyjsko-niemieckiego arystokraty, przyniosła Ossendowskiemu fortunę i sławę. Od momentu ukazania się w 1922 r. w Nowym Jorku i rok później w Londynie i w Warszawie została przetłumaczona na dziewiętnaście języków (nawiasem mówiąc, sam pisarz znał siedem). Aż takiego sukcesu nie odniosła już żadna z blisko osiemdziesięciu kolejnych książek, które napisał po powrocie do Polski w 1922 r., choć sprzedawały się doskonale, a sam Ossendowski był w recenzjach zestawiany z Karolem Mayem czy Rudyardem Kiplingiem. Najgłośniejszą z nich okazała się jednak jedyna wyłamująca się z awanturniczo-podróżniczej konwencji, opublikowana w 1930 r. fabularyzowana biografia Lenina. I jeśli sam Lenin znienawidził Ossendowskiego za ujawnienie niemieckiego sponsoringu rewolucji, to budujący konsekwentnie kult wodza bolszewicy znienawidzili go za tę właśnie książkę – celującą w ten kult czarnym humorem.
Co było powodem aż takiej reakcji? Jak pisał znakomity historyk prof. Paweł Wieczorkiewicz, w co prawda nieco może zbyt emocjonalnym jak na niego wstępie do jednego z kolejnych wydań: „Wśród wielu prób zgłębienia leninowskiego fenomenu największe powodzenie miały przed II wojną światową dwie książki pisane niemal na gorąco: włoskiego dziennikarza i publicysty Curzia Malapartego i właśnie Antoniego Ossendowskiego. Ta ostatnia w modnym wówczas gatunku powieści biograficznej, szeroko i szczerze, bez lukru i niezdrowej fascynacji […] przedstawia piekło rosyjskiej rewolucji i wojny domowej. Ossendowski miał tę przewagę nad innymi, że czasy te przeżył w Rosji, co prawda w szeregach +białych+. Dlatego jego książka tchnie prawdą i autentyzmem nawet tam, gdzie opisywał najbardziej wynaturzone praktyki złowrogiej tajnej policji, czeki”. A konkretnie? Za jakie słowa rozkopano pod koniec 1944 r. grób w Milanówku?
„Najłatwiej jest zabić człowieka marzącego o samobójstwie” – pisał Ossendowski. „Taki nie broni się i nie woła o pomoc. Najstosowniejszym momentem była wielka wojna i klęska, spotykająca armię rosyjską. Lenin rzucił hasło dla nędzników niepoczuwających się do państwowości: +Precz z wojną! Bierzcie karabiny i wracajcie do domów+. Stawka została wygrana. Lenin rzucił drugą kartę: +Liberałowie i socjaliści dążą do ustalenia rządu, który wam, głodni, wszawi i uciemiężeni, nic nie da! Precz z konstytuantą. Bierzcie karabiny i wychodźcie na ulice!+. Znów zwyciężył. Nastąpiła trzecia stawka: +Jesteście chciwi i nienawidzicie władzy, bogaczy, popów, urzędników? Wieśniacy i robotnicy, zabierajcie wszystko i zgniećcie waszych wrogów!+. Ten manifest godny ziemskiego, czerwonego cara podług rosyjskiego ideału był wykonany ściśle, a w mrocznych zakamarkach mrowiska rosyjskiego szeptano: +Azaliż nie przyszedł na ziemię naszą prawosławną Chrystus-czerwony mściciel?+”.
A zza grobu Ossendowski, mrużąc oko, dodawał: „I wziął za to pieniądze”. Dlatego właśnie rozkopano grób w Milanówku. Dlatego też w Polsce można było Ossendowskiego wydawać dopiero po 1989 r.
wlo / skp /