Mam słabość do najprostszych rysunków. Figurka kowboja na krzywych nogach wyryta na przedramieniu potrafi złamać mi serce - powiedział PAP fotograf Maurycy Gomulicki. Jego wystawę „Dziary” można oglądać do 21 października w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki w Warszawie.
PAP: "Dziary" to ekspozycja zupełnie inna od większości Pana fotografii. Co zafascynowało Pana w zjawisku tatuażu amatorskiego?
Maurycy Gomulicki: Przede wszystkim rudymentarny rysunek i jego ogromny potencjał ekspresyjny. Interesują mnie korzenie kultury i jej protoplaści. Osmoza pomiędzy kulturą wysoką i niską, popularną i elitarną. Wierzę, że ta wymiana jest dwukierunkowa. Mnogość fenomenów kulturowych powstaje spontanicznie i manifestuje się najpierw w obszarze kultury popularnej. Kultura wysoka je przyswaja, a następnie tworzy z nich bardziej wyrafinowane formy. Przeżywamy dziś niewiarygodny boom tatuażu. Dorobiliśmy się polskich artystów-tatuatorów charakteryzujących się indywidualnym stylem. Pole ikonograficzne rozszerzyło się niesłychanie. Ludzie tatuują sobie dosłownie wszystko: kotki i pieski, owoce i warzywa, kawiarki i miksery, ukochanych bohaterów kreskówek i swoich bliskich. Natomiast w tatuażu amatorskim dominuje podstawowy, pierwotny alfabet znaków: serce, sztylet, tygrys, wąż, czaszka, kobieta, jaskółka, żaglowiec. To szalenie pociągające. W takim prostym, często nieporadnie wykonanym tatuażu jest ogromna dawka autentyzmu. Oczywiście w ciągu 11 lat, kiedy zbierałem materiał, miałem okazję rejestrować bardzo różne odsłony tatuażu, od zupełnie kuriozalnych wybryków po obrazy wykonane z dużym mistrzostwem. Cały czas mam jednak słabość do tych najprostszych rysunków. Figurka kowboja na krzywych nogach wyryta na przedramieniu grubą krechą potrafi złamać mi serce. Mimo iż dziś chętnie sięgamy głęboko wstecz przywołując szlachetne, plemienne korzenie tatuażu dla mnie jego realnymi prekursorami w kulturze zachodu zawsze pozostają piraci i skazańcy, marynarze, żołnierze Legii Cudzoziemskiej i recydywiści.
PAP: Kojarzy się Pana z kolorowymi, manifestującymi swą urodę zdjęciami pełnymi wdzięku i radości życia. Natomiast fotografie z ekspozycji "Dziary" ukazują ciała starszych mężczyzn pokryte wyblakłymi tatuażami.
Maurycy Gomulicki: Niewątpliwie jest to projekt znajdujący się na drugim biegunie, daleko stąd do idyllicznego hiper-kolorowego świata, w którym z rozkoszą zanurzam się przy każdej nadarzającej się sposobności. Proszę jednak zauważyć, że w tym repetytorium obrazów, miejscami gorzkim i monstrualnym, jest wiele miejsca na marzenia o kobietach. W istocie są one motywem absolutnie dominującym, co było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Pojawiają się w wielu różnych odsłonach. Czasami spersonalizowane jako ukochana, za którą się tęskni, często jednak silnie uprzedmiotowione, przedstawione jako istoty rozpustne, obiekty pożądania. Spotkałem szereg mężczyzn, których plecy, pierś i brzuch są dosłownie pokryte mozaiką z kobiecych twarzy. Zdarzają się też sprzeczne komunikaty – pan Marian, po którego ciele wije się szereg obrazów przedstawiających lubieżnie prężące się dziewczyny, ma na lędźwiach wytatuowany napis "Kobieta - zabawka do łóżka", a całe jego plecy ozdabia portret Oliwii Newton-John i Johna Travolty skopiowany z okładki płyty "Grease". A zatem połączenie mizoginii i sentymentalizmu. Trzeba pamiętać, że tatuaże te najczęściej powstają w warunkach izolacji i brutalnego rygoru, a niemal całkowita nieobecność kobiet jest wspólnym mianownikiem dla więzienia, jednostki wojskowej albo statku odbywającego rejs dalekomorski. Relacja z kobietą, której brak, jest banalna, a zarazem skomplikowana. Rozgoryczenie wobec dziewczyny, która nie dotrzymała wierności, łatwo przenosi się na całe damskie plemię. Testosteron w połączeniu z tęsknotą tworzą mieszankę iście piorunującą. Jedno nie ulega kwestii: kobieta pozostaje cały czas w centrum uwagi, jest obiektem kultu, estetycznego uniesienia, najsilniejszych emocji i podstawowym podmiotem marzeń.
PAP: Ile zdjęć liczy Pana kolekcja?
Maurycy Gomulicki: Składa się na nią ponad 2 tys. zdjęć. Zarejestrowałem około 200 przypadków osobowych. Niektórzy ludzie mieli na ciele pojedyncze rysunki, a inni byli nimi gęsto pokryci. Czasem były to tatuaże bardzo wypracowane, a kiedy indziej tzw. brudnopisy. To też jest interesujące zjawisko. Czym innym jest ozdabianie ciała nawet brutalnymi znakami, które zawsze ma w sobie coś z pirackiej romantyki, a czym innym deklaracja buntu, polegająca na negacji własnego ciała, traktowaniu go niemal jak kawałka muru pod mostem czy ściany w publicznym szalecie. Dość często zdarzało mi się też trafiać na tatuaże niedokończone, bo któryś z więźniów, tatuowany albo wykonujący rysunek, zostawał przeniesiony do innego zakładu karnego.
PAP: Jaką techniką były wykonywane tatuaże?
Maurycy Gomulicki: Tatuaże, które mnie interesują, to w większości tzw. kolki, wykonywane albo pojedynczą igłą – tzw. groszówą, albo dwoma lub trzema igłami związanymi wyprutą ze swetra nitką. Czasami w braku igły używano też zaostrzonego drutu bądź gitarowej struny. Czasami półtony robiono przy pomocy tzw. kombajnu, czyli rodzaju pędzelka-grzebyka zaimprowizowanego z szeregu igiełek. Jako pigmentu używano tego, co było dostępne. Najczęściej była to sadza ze spalonej podeszwy buta, zmieszana z szamponem czy płynami ustrojowymi. Przed dekadą lat 90. rzadko stosowano kolor, choć raz spotkałem na swojej drodze pana, który miał na pierwsi wytatuowane kolorowe wisienki. Czerwony kolor owocu, uzyskany ze sproszkowanej cegły, zupełnie wyblakł i zostały same ogonki. Większość bohaterów moich zdjęć to osoby w wieku 60, 70 lat, ale zdarzało mi się też fotografować młodych chłopaków z rysunkami, które wpisują się w eksplorowaną przeze mnie stylistykę. W latach 90. do amatorskiego tatuażu używano już maszynek-samoróbek. Również mój pierwszy tatuaż były wykonywany taką właśnie maszynką zrobioną z ołówka automatycznego, w którym umieszczało się igłę, a jako zasilającego silniczka używano motorka wymontowanego z walkmana. To wszystko było podłączone do bateryjki. Taki był bardziej współczesny standard amatorskiego tatuażu.
PAP: Gdzie szukał Pan bohaterów swoich fotografii?
Maurycy Gomulicki: Zdjęcia na wystawie i w książce pochodzą wyłącznie z terenu Polski. Zrobiłem ich też trochę w Bułgarii, Albanii, na Białorusi, Ukrainie, a nawet w Meksyku, który jest moją drugą ojczyzną, ale 99 proc. materiału w moim archiwum stanowią polskie dziary. Najczęściej fotografowałem w Warszawie. Tutaj spędzam najwięcej czasu. Fotografie powstawały całkowicie przypadkowo. Przy okazji odprawiania codziennych rytuałów, takich jak wypad po zakupy do warzywniaka czy spacer z dzieckiem, robiłem zdjęcia wytatuowanym ludziom, których spotykałem na swojej drodze. W pewnym momencie byłem już bardzo wyczulony i reagowałem na najmniejszy ślad sinej farby widoczny spod mankietu koszuli. Najwięcej zdjęć pochodzi z Woli, Ochoty, Śródmieścia i mojego rodzinnego Żoliborza. Na mojej mapie znaleźć można oczywiście miasta portowe – Szczecin, Gdynię i Gdańsk, a także Poznań, Wrocław, Lublin i Białystok. Szczególnie owocnym miejscem połowów były pchle targi, przez które przewija się wielu ludzi "z przeszłością". Zdarzało mi się fotografować na parkingu centrum handlowego, na dworcach i w pociągach kolejki podmiejskiej – raz nawet konduktora. Tatuaże trafiają się wszędzie, tylko trzeba chcieć je zauważyć.
PAP: Czy trudno było namówić tych ludzi do pozowania?
Maurycy Gomulicki: Przypadki odmowy zdarzały się bardzo sporadycznie. Na pewno pomogło mi to, że wyraźnie deklarowałem, co i dlaczego chcę zrobić. Odnosiłem się do tych ludzi z szacunkiem. Zawsze zwracałem się do nich per "pan", nie pozwalałem sobie na spoufalenie. Byłem autentycznie zainteresowany i wdzięczny za okazane mi zaufanie. Nigdy nie usłyszałem nie z ust recydywistów ani osób, które mają wiele tatuaży. Dla nich te rysunki są częścią tożsamości. Jeśli już spotykałem się z odmową, to najczęściej ze strony osób mających jeden tatuaż, np. koślawą kotwicę, traktowaną jako błąd młodości. Bywało też tak, że choć mężczyźni zgadzali się, żebym zrobił im zdjęcie, ich towarzyszki rozpościerały nad nimi parasol ochronny. To dla mnie zrozumiałe, że kobieta chce odciąć się od przeszłości kryminalnej swojego partnera – naturalny mechanizm psychologiczny, który należy uszanować. Zresztą nigdy nikogo nie namawiam na siłę do zdjęć. Jeżeli przebieram dziewczyny w neonowe ciuchy do fotografii, to tylko te, które mają na to ochotę. Podobnie rzecz ma się z wydziaranymi facetami - jeżeli decydowali się zdjąć koszulę czy opuścić spodnie, żeby pokazać tatuaże, robili to z własnej woli.
PAP: Czy usłyszał Pan historie, które szczególnie utkwiły Panu w pamięci?
Maurycy Gomulicki: Tak, niektóre wręcz mrożące krew w żyłach ale to nie one są dla mnie ważne w tym przedsięwzięciu. Najczęściej rozmawiałem o tatuażach: gdzie, kiedy, jak. Zdarzali się ludzie wylewni ale i tacy, którzy nawet mi się nie przedstawili. Kiedyś fotografowałem mężczyznę z dość rzadkim rysunkiem przedstawiającym czarownicę przywiązaną do pręgierza. Prawie wszystkie tatuaże na ręku miał wywabione kwaskiem cytrynowym. Nie chciał nic o sobie opowiedzieć, a ja nie nalegałem. Jestem mu szczególnie wdzięczny, że pozwolił mi udokumentować swój tatuaż, bo ewidentnie nie była to dla niego prosta decyzja. Niektóre historie były straszne, ale i zabawne w swojej absurdalności. Ktoś wpadł po pijaku do szybu od windy, ktoś inny zrobił sobie tatuaż w czasie pracy w kopalni i myślał, że mu się zmyje, a nosi go od ponad 50 lat. Słyszałem też historię o tatuażu, za który zapłacono kotletem schabowym. Podobnych anegdot było wiele. Spotykałem ludzi emanujących niezwykłą energią, w towarzystwie których czułem się swobodnie, zdarzały też się postacie mroczne i groźne. Z tym, że ja już dość dawno nauczyłem się nie bać zbliżenia z ludźmi, jeżeli jestem nimi zainteresowany. Bardzo mi to ułatwia poruszanie się w świecie.
PAP: Wystawie towarzyszy właśnie wydany album. Czy są w nim także prace niepokazywane w galerii?
Maurycy Gomulicki: Ta książka jest dla mnie niezwykle ważna. Bardzo zależało mi na jej opublikowaniu, ale w przypadku tak kontrowersyjnego tematu nie było łatwo znaleźć wydawcę. Trudno liczyć na państwową dotację dla przedsięwzięcia, którego bohaterami są w dużej mierze kryminaliści. Ze względów czysto etycznych nawet nie próbowałem uderzać do gigantów wydawniczych, takich jak Taschen. Głupio byłoby mi namawiać niemieckiego wydawcę, żeby opublikował książkę o "polskich złodziejach". Nie chciałbym przyczyniać się do utrwalania podobnego stereotypu. Przygotowaliśmy wydanie bibliofilskie, taki mały rarytas, bo nakład liczy jedynie 300 egzemplarzy. Zdjęcia w książce nie pokrywają się w 100 procentach z tymi prezentowanymi na wystawie. Oczywiście, jest wspólna oś, ale w książce mogłem pokazać nieco więcej. Np. w projekcji będącej integralnym elementem wystawy trudno było wykorzystać pionowe kadry. To kwestia czysto formalna, ale spowodowała, że wszystkie pionowe fotografie, nie nadające się do skadrowania, musiały zostać z niej usunięte. W książce znalazło się dla nich miejsce. Album zawiera również dwa teksty – mój oraz zmarłego przed czterema laty wybitnego pisarza i publicysty Marka Nowakowskiego, który z niesłychanym wyczuciem zajmował się szemranymi obszarami kultury. Jest mi ogromnie przykro, że nie doczekał momentu publikacji albumu, lecz z drugiej strony cieszę się, że jego słowa, napisane specjalnie do tej książki, ujrzały w końcu światło dzienne.
Maurycy Gomulicki (ur. 1969 r. w Warszawie) jest fotografem, grafikiem, autorem ilustracji do książek, instalacji i krótkich form filmowych. W 1992 r. ukończył studia na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. W latach 1992-1993 studiował na Universitat de Barcelona, w latach 1997-1998 - w Centro Multimedia del Centro Nacional de las Artes w Meksyku, a w 1994 r. - w Nuova Accademia di Belle Arti w Mediolanie. Opublikował albumy fotograficzne: "Funebre" (w 2006 r. z Jeronimo Hagermanem), "W-wa" (2007 r.) oraz "Minimal Festish" (2010 r.). Jest m.in. współautorem przedsięwzięcia "ABCDF – słownik wizualny Miasta Meksyk" (2000-2002 r.) oraz głównym autorem strony graficznej i architektonicznej sex shopów Love Store w Meksyku (2005 r.). Jest także autorem obiektów oraz instalacji w przestrzeniach m.in. Warszawy ("Światłotrysk", 2009 r.), Wrocławia ("Color Cube", 2010 r.), Brukseli ("Widmo", 2011 r.), Gdyni ("Totem", 2012 r.), Szczecina ("Fryga", 2015 r.). Mieszka i tworzy w Polsce oraz w Meksyku.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
autor: Daria Porycka
dap/ wj/