Polski klub The Dom był modnym i ważnym miejscem na kulturalnej mapie Nowego Jorku - powiedział PAP Jan Błaszczak autor książki "The Dom. Nowojorska Bohema na polskim Lower East Side". W The Dom bywali m.in. Andy Warhol, Salvador Dali, Allen Ginsberg i Ed Sanders.
PAP: Czym był The Dom?
Jan Błaszczak: The Dom to klub na Lower East Side na Manhattanie, który w latach 60. prowadził bohater mojej książki, Stanley Tolkin. Mieścił się w dawnej siedzibie Narodowego Domu Polskiego - domu kultury, miejsca spotkań powstałego z inicjatywy nowojorskiej Polonii. Kiedy ten Narodowy Dom Polski zaczął podupadać, Stanley Tolkin otworzył tam klub, którego działalność skierowana była do amerykańskiej młodzieży. Ponieważ było to miejsce o sporym metrażu, a Stanley był znany w świecie kultury i kontrkultury nowojorskiej, bo rozgłos dał mu jego pierwszy klub Stanley's Bar, zaczęli się tam tłumnie pojawiać różni artyści, m.in. Andy Warhol ze swoją świtą. The Dom stał się szybko modnym i ważnym miejscem na kulturalnej mapie Nowego Jorku.
PAP: Gdzie pierwszy raz natknąłeś się na wzmiankę o tym klubie?
J.B: Po raz pierwszy na wzmiankę o The Dom trafiłem kilka lat temu, czytając książkę "Please kill me. Punkowa historia punka" poświęconą początkom tego gatunku w Stanach Zjednoczonych. Co ciekawe, polski przekład tej fundamentalnej pozycji ukazał się kilka miesięcy przed moją książką. I to ukazał się w tej samej serii wydawniczej. Właśnie tam znalazłem wzmiankę o rozmowie, którą Andy Warhol prowadził z Nico (wokalistka The Velvet Underground - PAP) na balkonie w klubie The Dom. To mnie zainteresowało, chciałem sprawdzić, czy chodzi o słowo "dom" w języku polskim. Okazało się, że ten bar, który mieścił się niedaleko polskiej parafii, prowadził Polak Stanley Tolkin. Dowiedziałem się, że to miejsce miało związek z Polonią i postanowiłem to rozwikłać.
PAP: Nie były to jednak łatwe poszukiwania?
J.B.: Książka powstawała prawie cztery lata. Poszukiwanie materiałów było dość czasochłonne i pracochłonne, ponieważ mówimy o zamierzchłych czasach. Wiele osób, które znały Tolkina, już nie żyje. Poza tym Stanley był osobą bardzo skrytą, pomagał artystom, ale sam nie czuł się kimś wyjątkowym, nie zaliczał się też do bohemy. Co gorsza zmarł wcześnie (w latach 60. w wieku 50 lat) i niestety nie pozostało po nim wiele informacji. W moich poszukiwaniach pomagali mi głównie artyści, którzy u niego występowali, spotykali się, dyskutowali. Czuli się w jakimś sensie zobowiązani, bo ich przyjmował, pożyczał pieniądze, organizował koncerty, wystawy. Biorąc pod uwagę, że jest to postać nieopisana, nie tylko bardzo chętnie dzielili się swoimi wspomnieniami, ale też odsyłali mnie do swoich kolegów i koleżanek sprzed lat. Chciałbym też wspomnieć o pracownikach Stanleya - przede wszystkim barmanach, którzy okazali się fantastycznym źródłem informacji.
PAP: A rodzina Stanleya?
J.B.: Z rodziną Stanleya był problem. Dość szybko natrafiłem na ślady syna Tolkina, który również miał na imię Stanley. W książce piszę o nim "Staś", bo tak go nazywali goście lokalu. Staś nie chciał rozmawiać i przekonywał swoją żonę oraz dalszą rodzinę, żeby również tego nie robili. Później zrozumiałem, że najpewniej nie chciał wracać do pewnych osobistych, rodzinnych spraw związanych z ojcem. Rozmawiałem z wnukami Tolkina, którzy potwierdzili podstawowe informacje, ale nie wiedzieli wiele, bo kiedy Stanley zmarł w 1968 r. mieli po kilka lat. Nie mogłem więc liczyć na dużą pomoc rodziny, ale niewykluczone, że moja książka pomoże jej. Po wydaniu rozmawiałem z wnukiem Stanleya. Jego syn ćwiczy piłkę nożną w juniorach i chciałby przyjechać do Europy, bo tu są najlepsze szkółki piłkarskie. Żeby to zrobić potrzebuje wizy, chyba że miałby podwójne obywatelstwo. Może ta książka pomoże mu w zdobyciu polskiego obywatelstwa, powoła się na pradziadka i zrobi sportową karierę.
PAP: Podobno dotarłeś do kochanki Stanleya?
J.B.: Ma na imię Joyce i wolałaby, żeby nazywać ją partnerką. Dowiedziałem się o niej od Ady Calhoun, nowojorskiej pisarki - autorki fascynującej książki poświęconej St. Mark’s Place – ulicy, przy której znajdował się The Dom. Podczas rozmowy z nią okazało się, że posiada prywatne, poufne informacje na temat mojego bohatera. Uzyskała je od wieloletniej partnerki Stanleya, Joyce, która mieszka obecnie w Albany na północy stanu Nowy Jork. Pojechałem do niej. Opowiedziała mi trochę o prywatnej stronie Stanleya, o jego charakterze, o tym jakim był człowiekiem. Joyce przejęła po nim budynek na St. Mark's Place. Kiedy Stanley zmarł, jego syn próbował przez jakiś czas prowadzić tam klub, ale najwyraźniej nie miał talentu ojca. Cały budynek trafił do Joyce, która założyła w nim pierwszą w Nowym Jorku klinikę dla anonimowych narkomanów. To miejsce jeszcze w latach 90. należało do Joyce. Obecnie kamienica jest po generalnym remoncie, a czynsze sięgają astronomicznych kwot.
PAP: A na początku w latach 60., za czasów Tolkina, była tam dzielnica biedoty.
J.B.: Tak działa gentryfikacja. Najpierw pojawiają się mniej zamożni, a wśród nich początkujący artyści, którzy sprawiają, że dzielnica staje się modna. Za nimi po jakimś czasie sprowadza się klasa średnia i ten proces trwa. Biorąc pod uwagę, jak drogi jest Nowy Jork, a Manhattan ma swoje ograniczenia jako wyspa, czynsze szły do góry. Pracując nad tą książką, rozmawiałem z menedżerem muzycznym Dannym Fieldsem. Opowiadał, że kiedy w latach 60. wygadał się przy rodzicach, że jedzie do Stanley's Bar, przestraszyli się, że wybiera się w tak niebezpieczne miejsce. Dzisiaj - mimo że zrobił karierę i współpracował z The Doors, The Velvet Underground i The Ramones - nie byłoby go stać nawet na małe mieszkanie w tamtej okolicy.
PAP: Jakie znaczenie dla artystów miał Stanley?
J.B.: Wyjątkowa u Stanleya była jego duża otwartość, także wobec Afroamerykanów, którzy nawet w tak, wydawałoby się, liberalnym mieście jak Nowy Jork nie zawsze spotykali się z ciepłym przyjęciem. Stanley im pomagał, a oni to doceniali. Niewątpliwie z tego powodu wiele znamienitych postaci ruchu na rzecz praw obywatelskich, artystów, poetów, aktywistów afroamerykańskich pojawiało się w lokalach Stanleya. Warto zaznaczyć, że te bary różniły się swoim charakterem - Stanley's Bar był miejscem dla lokalnej społeczności, a The Dom bardzo modnym klubem, do którego zjeżdżali celebryci, gwiazdy telewizji, polityki, sztuki z całego miasta. Atmosfera w tych miejscach była zatem inna. Stanleyowi pomógł Warhol. Kiedy pojawił się w The Dom ze swoimi filmami albo performansami, publiczność waliła drzwiami i oknami. Na Lower East Side funkcjonowało wówczas jeszcze kilka zasłużonych miejsc dla amerykańskiej kultury - np. Fillmore East, jazzowa knajpa The Five Spot. Jednak Stanley niewątpliwie był tam ważnym graczem. Jego otwartość sprawiała, że w jego lokalach pojawiali się przedstawiciele bardzo różnych środowisk. Nawet gdy nie występowali, przychodzili tam, by wypić piwo i pogadać.
PAP: Czy Polacy przychodzili do lokali Tolkina?
J.B.: Wydaje mi się, że Stanley podjął decyzję, aby otworzyć się na młodych nowojorczyków, na Afroamerykanów uciekających z południa, artystów, bitników, ponieważ Polonii na Lower East Side było coraz mniej, a on chciał rozwijać działalność. W momencie, gdy do barów zaczęła przychodzić głośna, ekstrawagancko ubrana, dziwnie się zachowująca młodzież, dla większości starych bywalców stało się to trudne do zaakceptowania. Robotnicza głównie mniejszość polonijna nie czuła się komfortowo w takim towarzystwie, a że podobnych niewielkich pubów polskich i ukraińskich było w okolicy sporo, to łatwo było jej się przenieść. Myślę, że to dlatego nie znalazłem niemal żadnych informacji o Stanleyu w prasie polonijnej. Wydaje mi się, że nie był traktowany jako swój, bo skierował ofertę do innego odbiorcy, urodził się w Stanach, zmienił imię i dobrze mówił po angielsku. Źródła potwierdzające jego pochodzenie, oprócz przekazów rodziny, to księgi parafialne potwierdzające wyznanie i narodowość. Więcej informacji można znaleźć o nim w prasie amerykańskiej, w gazetach, takich jak "New York Times" czy "The Village Voice" niż w mediach polonijnych. Wydaje mi się, że wynika to stąd, że Stanley funkcjonował poza tym środowiskiem, poza tymi strukturami.
rozmawiała: Olga Łozińska (PAP)
Jan Błaszczak to dziennikarz współpracujący z działami kulturalnymi "Tygodnika Powszechnego", "Przekroju" i "Polityki". Publikował również na łamach m.in. "Machiny", "Wprost" i "Gazety Magnetofonowej". Jako reporter współpracował z Programem II Polskiego Radia. Obecnie pracuje w dziale programowym Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego.
oloz/ pat/