Na wprowadzenie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego Polacy zareagowali strajkami. Według danych MSW było ich niespełna dwieście, dokładnie 199. Władze PRL starały się je oczywiście spacyfikować. Tak się działo zwłaszcza w przypadku tych zakładów pracy, które uznano za kluczowe w danym regionie.
Pacyfikację podzielono na trzy etapy. W pierwszym do strajkujących udawali się przedstawiciele prokuratury, Milicji Obywatelskiej i ludowego Wojska Polskiego w celu przedstawienia konsekwencji prawnych protestu – warto w tym miejscu przypomnieć, że za odmowę wykonania rozkazu w jednostce zmilitaryzowanej, czyli w przypadku części zakładów pracy, mogła być to nawet kara śmierci. Jeśli „argumenty słowne” okazywały się niewystarczające, przeprowadzano demonstracje siły (z użyciem czołgów i bojowych wozów piechoty) i blokowano zakłady pracy. Towarzyszyły temu apele wygłaszane przy użyciu urządzeń nagłaśniających, które miały zmiękczyć strajkujących. Dopiero, gdy i one zawodziły decydowano się na pacyfikacje. W efekcie – według danych MSW – przy użyciu siły zakończono 40 protestów. W ten sposób kończyły się strajki m.in. w Hucie „Katowice”, Stoczni Szczecińskiej czy Zakładów Mechanicznych „Ursus” koło Warszawy. Niekiedy zresztą „odblokowanie” miało tragiczny przebieg, jak 15 grudnia w przypadku Kopalni Węgla Kamiennego „Manifest Lipcowy”, a zwłaszcza dzień później w KWK „Wujek”, gdzie zginęło dziewięciu górników.
Wśród pacyfikowanych zakładów pracy nie mogło oczywiście zabraknąć również kolebki „Solidarności”, czyli Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Już w nocy z 13 na 14 grudnia 1981 r. na jej teren wkroczyli funkcjonariusze Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej, którzy zatrzymali kilkanaście osób – głównie zgromadzonych przy bramie nr 2, czyli głównym wejściu na teren zakładu. Nie powstrzymało to pracowników stoczni od rozpoczęcia w dniu 14 grudnia strajku okupacyjnego.
Na jej terenie został utworzony Regionalny Komitet Strajkowy, na czele którego stanął Stanisław Fudakowski oraz Zakładowy Komitet Strajkowy, którego przewodniczącym został z kolei Alojzy Szablewski. Co prawda w związku z zarządzeniem dyrektora zakładu o zakończeniu pracy o godzinie 14.15, część pracowników opuściła Stocznię Gdańską, ale mimo to na noc pozostało w niej około 60% załogi. O godzinie 21.00 odprawił dla nich mszę świętą ksiądz Bronisław Sroka. Kilka godzin później, około 1.00 w nocy, na teren stoczni ponownie weszły oddziały ZOMO (w sile ponad 800 funkcjonariuszy), wsparci pułkiem czołgów przez ludowe WP. W trakcie tej kilkugodzinnej akcji zatrzymano 51 osób (9 spośród nich następnie internowano), co nie było zresztą trudne, gdyż strajkujący przyjęli zasadę niestawienia oporu. Akcja ta nie zakończyła się jednak pełnym sukcesem, jako że nie udało się wyłapać wszystkich protestujących, w tym przede wszystkim przywódców protestu.
Żołnierzy tych jeszcze tego samego dnia – we wczesnych godzinach popołudniowych – wycofano spod stoczni, gdyż nawiązali oni nazbyt przyjazne (w ocenie ich przełożonych) stosunki z osobami strajkującymi na terenie Stoczni Gdańskiej oraz wspierającymi ich mieszkańcami Trójmiasta.
W efekcie strajk trwał nadal. Kontynuowali go zresztą nie tylko ci, którzy zdołali się ukryć w trakcie pacyfikacji, ale również osoby, które powróciły do Stoczni Gdańskiej z domów. Na noc w zakładzie pozostało co najmniej 400 osób, w tym 150 stoczniowców, 150 przedstawicieli innych zakładów pracy oraz 100 studentów z trójmiejskich uczelni, na których strajki zostały zakończone (Uniwersytet Gdański, Politechnika Gdańska czy Wyższa Szkoła Morska w Gdyni). Tym razem na czele protestu stanęli Bogdan Borusewicz oraz Anna Walentynowicz. Strajkujący zablokowali bramy wjazdowe platformami, a mury obstawili czujkami. 15 grudnia 1981 r. rano – na ich zaproszenie – posługę pasterską wśród nich pełnił ks. Stanisław Bogdanowicz. Jak wspominał potem: „Załadowałem więc parę worków żywności i pojechałem do stoczni. Stocznię otaczało wojsko i czołgi. Nie zatrzymywany przez nikogo, wszedłem bramą główną, koło pomnika stoczniowców. Razem z Szymonem Pawlickim, jednym z przywódców strajku, wskoczyliśmy na dach portierni stoczniowej i przez megafon stoczniowy zaczęliśmy się modlić. Apelowałem do żołnierzy, żeby zachowali spokój, nie walczyli z własnym narodem itd.”. Tak na marginesie żołnierzy tych jeszcze tego samego dnia – we wczesnych godzinach popołudniowych – wycofano spod stoczni, gdyż nawiązali oni nazbyt przyjazne (w ocenie ich przełożonych) stosunki z osobami strajkującymi na terenie Stoczni Gdańskiej oraz wspierającymi ich mieszkańcami Trójmiasta.
Nie mogło to oczywiście zmienić losu protestujących – w miejsce oddziałów uznanych za niepewne ściągnięto inne. Wykorzystano je już następnego dnia (16 grudnia) około godziny 6.00 do pacyfikacji stoczni, w tym rozbicia bramy nr 2. Część strajkujących wycofała się do pobliskiej Gdańskiej Stoczni Remontowej, inni rozbiegli się po halach. Przez dwie i pół godziny byli oni (łącznie około 3 tys. osób) wyłapywani przez zomowców i wyprowadzani z terenu stoczni. Aresztowanych zostało około 200 najaktywniejszych uczestników protestu, w tym praktycznie wszyscy przywódcy strajku. Ich los podzielił również Mirosław Krupiński – wiceprzewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, który stanął na czele utworzonego 13 grudnia 1981 r. Krajowego Komitetu Strajkowego oraz członek Prezydium KK i członek KKS Jan Waszkiewicz. Wynikało to z faktu, że Krajowy Komitet Strajkowy 15 grudnia przeniósł się do stoczni, a jego członkowie zdecydowali się podzielić los innych protestujących na jej terenie i zadeklarowali: „Nie będziemy uciekać przez dziury w płocie jak złoczyńcy czy przestępcy, nie będziemy kryć się w konspiracji przed władzą, która zawiodła nasze zaufanie”.
Pacyfikacja, w trakcie której wykorzystano nie tylko czołgi, ale również helikoptery i komandosów, miała brutalny przebieg. „Milicja bije robotników, a z terenu stoczni wyjeżdżają karetki pogotowia” – pisano na bieżąco w jednej z ulotek sygnowanej wspólnie przez Regionalny i Krajowy Komitet Strajkowy. Wywołała ona oburzenie mieszkańców Trójmiasta. W efekcie 16 grudnia doszło do demonstracji i starć z milicją w okolicy dworca PKP i ulicy Błędnik. Protestujących udało się rozproszyć dopiero czołgom, których załogi użyły ślepych naboi. Według oficjalnych danych rannych było ponad 300 osób.
Krajowy Komitet Strajkowy 15 grudnia przeniósł się do stoczni, a jego członkowie zdecydowali się podzielić los innych protestujących na jej terenie i zadeklarowali: „Nie będziemy uciekać przez dziury w płocie jak złoczyńcy czy przestępcy, nie będziemy kryć się w konspiracji przed władzą, która zawiodła nasze zaufanie”.
Następnego dnia od rana w okolicach dworca PKP ponownie doszło do protestów ulicznych, a po południu do walk w centrum miasta i na Hucisku. Około godziny 16.30 tłum zmusił nawet milicję do wycofania się w kierunku dworca PKP. W odpowiedzi funkcjonariusze zaczęli strzelać raniąc kilka osób, a postrzelony w głowę Antoni Browarczyk, który był przypadkową ofiarą, gdyż nie uczestniczył w demonstracji (wracał do domu) zmarł kilka dni później w szpitalu. Władze Trójmiasta zdecydowały się na wydłużenie obowiązywania godziny milicyjnej, jej początek wyznaczono na 20.00.
Tymczasem teren Stoczni Gdańskiej zajęło ludowe Wojsko Polskie (na jej teren wjechało około 30 czołgów i transporterów opancerzonych) oraz Milicja Obywatelska. Dodatkowo została ona (17 grudnia 1981 r., rano) zablokowana – utworzono dwa kordony (pierwszy przed bramą nr 2 wokół pomnika Poległych Stoczniowców, a drugi w rejonie placu przed tą bramą). Po to, aby uniknąć kolejnych protestów pracę stoczni wstrzymano na kilkanaście dni – początkowo do 28 grudnia, a następnie do 4 stycznia 1982 r. Przedłużenie tego terminu uzasadniano „koniecznością zabezpieczenia materiałów do produkcji i właściwego przygotowania frontu pracy”. Prawdziwa przyczyna była jednak inna. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa dysponowali informacjami, że pozostający na wolności „ekstremalni działacze” związku mogą próbować ponownie zorganizować strajk w Stoczni Gdańskiej. Takiemu rozwojowi wydarzeń zamierzano przeciwdziałać. W tym celu opracowano stosowny plan działań.
Jego podstawą było oświadczenie, które mieli sygnować członkowie Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” w stoczni, zawierające deklarację lojalności wobec władz PRL. Pisano w nim: „Opowiadamy się zdecydowanie za ustrojem socjalistycznym określonym w Konstytucji. Podporządkowujemy się aktualnemu porządkowi prawnemu określonemu dekretem wojennym proklamowanym przez WRON”. Dodawano przy tym, trzeba zresztą przyznać, że dość tajemniczo: „Odcinamy się od wszelkich sił po stronie władzy i związku, które dążyły do przelewu krwi i chciały utrzymać lub wprowadzić władzę absolutną nad narodem”… Przede wszystkim jednak apelowano „do wszystkich załóg przedsiębiorstw w naszym kraju o rzeczową analizę aktualnej sytuacji, o rozwagę i spokój”. Apel ten uzasadniano krótko: „Od nas samych zależy, kiedy nasz związek będzie mógł podjąć ponownie swoją działalność statutową”. Osoby do podpisania oświadczenia tej treści mieli wytypować tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa „Konrad”, czyli Jerzy Kozłowski i „Zawadzki”. Jednak to nie oni mieli nakłaniać swych kolegów ze związku do jego sygnowania, lecz funkcjonariusze SB w trakcie rozmów operacyjnych. Dla agentów przygotowano natomiast odpowiednią argumentację w celu urobienia przyszłych sygnatariuszy oświadczenia. Zamierzano rozpowszechnić je w środkach masowego. Do tego jednak ostatecznie nie doszło.
Niestety nie wiadomo czy nie znaleziono wystarczającej ilości chętnych do jego podpisania, czy też uznano, że nie jest już ono – wobec opadania fali strajków po krwawej pacyfikacji „Wujka” – potrzebne.
Grzegorz Majchrzak
Autor jest pracownikiem Biura Badań Historycznych IPN
Źródło: IPN