Pracę z Tadeuszem Kantorem zaczęliśmy od walizki z makaronem; mieliśmy jeść go w ramach happeningu „Linia podziału”. To była nasza „czynność happeningowa pozbawiona partycyzmu życiowego” – mówią PAP Lesław i Wacław Janiccy – wieloletni aktorzy teatru Tadeusza Kantora Cricot 2.
Polska Agencja Prasowa: W jakich okolicznościach po raz pierwszy spotkali panowie Tadeusza Kantora?
Lesław Janicki: Obaj z bratem byliśmy związani ze światem artystycznym Krakowa. W tym czasie odwiedzało się miejsca, które żyły sztuką - galerię Krzysztofory, klub studencki Jaszczury, jazzowy klub na św. Marka, gdzie zaczynał grać Tomek Stańko; ten świat podobał mi się i miałem potrzebę bycia jego częścią.
W galerii Krzysztofy wystawiała się wówczas Grupa Krakowska, ale my nie wiedzieliśmy nawet, że działa tam Tadeusz Kantor. Poznaliśmy go dopiero, kiedy zaprosił nas do swojego happeningu "Linia podziału" w 1965 r. Byliśmy wtedy po maturze, a polecił nas nasz znajomy Jacek Stokłosa. Przyszliśmy na spotkanie, a Kantor spojrzał na nas i powiedział: "Proszę panów, będzie to happening składający się z czynności happeningowych; wy też dostaniecie swoją do wykonywania. Bo - proszę panów - czynność happeningowa, to jest czynność życiowa pozbawiona partycyzmu życiowego. Rozumiecie?". Odpowiedzieliśmy: "Tak, panie Tadeuszu, tak". To było nasze pierwsze spotkanie.
Wacław Janicki: Zastanawialiśmy się, jak sobie poradzimy z tą czynnością happeningową.
PAP: Jaka aktywność została panom w końcu przydzielona?
Lesław Janicki: Kantor wytłumaczył nam, że happening polegał będzie na tym, iż on na scenie zaznaczy linię podziału - na konformistów i nonkonformistów, czyli komuna kontra wolna sztuka. Patrzył na nas, zastanawiając się, jaką czynność nam przydzielić. "A panowie... Panowie będziecie jedli makaron" - odezwał się do nas.
Wacław Janicki: Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby Kantor zaakceptował naszą czynność, a nawet, żeby był nią wręcz przejęty. Ubraliśmy się w garnitury, które zostały nam po maturze i makaronem po brzegi wypełniliśmy walizkę - tak szczelnie, żeby wysypywał się, kiedy będziemy z nią szli.
PAP: Jaki przebieg miał ten słynny już happening?
Lesław Janicki: Ponieważ mieliśmy jeść makaron w sposób pozbawiony partycyzmu, kiedy Kantor dał znak, zaczął mówić swój tekst, zaczęliśmy go jeść coraz bardziej łapczywie. Jedna dziewczyna kąpała się w wannie pełnej węgla, a Jacek Stokłosa ciągle go dosypywał. Trwało to jakieś 20 minut. Po zakończeniu chcieliśmy wyjść z tej sali, ale okazało się, że nie ma wyjścia.
Wacław Janicki: Okazało się, że jeden z uczestników happeningu wymyślił sobie, że wybuduje ceglany mur przy wyjściu, symbolizujący sytuację w Polsce, która była bez wyjścia.
PAP: To był początek panów współpracy z Kantorem, która uczyniła was słynną w tamtych czasach parą bliźniaków-aktorów. Ale przecież graliście nie tylko braci?
Lesław Janicki: Kantor zaprosił później nas na próbę spektaklu "Nadobnisie i koczkodany", podczas której mieliśmy wcielić się w szatniarzy - ja w mężczyznę, a brat kobietę.
Wacław Janicki: Kantor nie chciał wykorzystywać tego, że jesteśmy bliźniakami, tylko obsadzić nas w rolach mężczyzny i kobiety.
Lesław Janicki: W "Nadobnisiach i koczkodanach" mówiliśmy każdej wchodzącej osobie, że szatnia jest najważniejszym miejscem, bo tutaj zostawia swój płaszcz i swoje życie. Mieliśmy szyte specjalnie do tych ról kostiumy, a brat - jako że grał kobietę - musiał mieć również biust. Zastanawialiśmy się, co zrobić, żeby wyglądał naturalnie, więc kupiliśmy piłkę, z której spuściliśmy powietrze, i którą napełniliśmy wodą. Kantor był pod wrażeniem; ta piłka bratu czasem wypadała, więc wkładał ją z powrotem, ale cały czas w konwencji spektaklu.
Wacław Janicki: Potem graliśmy też dwóch chasydów z deską. Kantor wymyślił, że będzie ona symbolizować deskę ostatniego ratunku - inną, bardziej potrzebną niż ostatnia deska ratunku. Bo ostatnia może się rozpaść, a ostatniego ratunku będzie pomagać stale.
PAP: Kantor jednak w pewnym momencie zakazał panom wstępu do swojego teatru. Jak do tego doszło?
Lesław Janicki: Do dyrektora Krzysztoforów Stanisława Balewicza pewnego dnia przyszedł telegram z propozycją, żebyśmy w filmie "Potop" Jerzego Hoffmana zagrali role Kosmy i Damiana Kiemliczów. Balewicz pokazał to zaproszenie Kantorowi, który wtedy planował już kolejny spektakl z naszym udziałem, mówiąc: "Patrz, już są znani, już robi się o nich głośno".
Wacław Janicki: Na co Kantor powiedział do nas: "Panowie Janiccy, z teatru do kina - można, ale z kina do teatru już nie wrócicie".
Lesław Janicki: Chodziło mu o to, że jeśli człowiek poświęca się jakiejś sztuce, zwłaszcza awangardowej, to nie może angażować się z inne działania, zarabiać w inny sposób.
Wacław Janicki: Kantor powiedział wtedy, że nie będzie z nami rozmawiał, musieliśmy wyjść z Krzysztoforów. Kiedy spotykaliśmy go potem na ulicy, udawał, że nas nie widzi. Była tylko jedna zaleta tej sytuacji - mogliśmy przez okna do piwnicy w Krzysztoforach podglądać próby spektakli, a kiedy w nich graliśmy nie wiedzieliśmy, jak wyglądają z boku.
PAP: Potem jednak wróciliście do Kantorowskiego teatru, już do Cricot2.
Lesław Janicki: Pewnego dnia znów spotkaliśmy go na ulicy; zawołał do nas: "Dzień dobry panowie. Zapraszam panów na mój spektakl +Umarła klasa+". Zatkało nas, ale poszliśmy na premierę - oczywiście jako widzowie. Siedzieliśmy i oglądaliśmy to, dobici, że już nigdy nie będziemy częścią tego teatru. Wtedy po raz pierwszy w całości zobaczyliśmy sztukę, w której uczestniczy Kantor - nie tylko reżyserując, ale też chodząc po scenie, prowadząc zespół. Tak jak Bóg stworzył świat, tak Kantor stwarzał ten spektakl. Zrobiło to na nas niesamowite wrażenie. Potem kilka razy zaangażował nas do swoich przedstawień, ale tylko w formie zastępstw, nic więcej.
Ale pewnego dnia - kiedy siedzieliśmy już w Krzysztoforach i stały tam również ławki, stanowiące scenografię do "Umarłej klasy" - Kantor polecił dorobienie jeszcze jednej dla nas. W ten sposób weszliśmy na stałe do Teatru Cricot 2.
PAP: Wtedy też zaczęły się wasze zagraniczne podróże. Na czym polegał fenomen teatru Kantora? Wieści o tym, że przyjeżdża rozchodziły się w błyskawicznym tempie chyba w każdym miejscu, gdzie dotarł.
Lesław Janicki: To było coś nieprawdopodobnego - co to był za teatr. Nie funkcjonował jako organizacja, nie miał dyrektorów, dotacji. Za granicę jeździliśmy właściwie prywatnie, dostawaliśmy po prostu zaproszenie na festiwale.
Na pierwszy spektakl w Paryżu przyszło kilkadziesiąt osób, ale na kolejne już waliły tłumy, nie wszyscy chętni mogli się na niego dostać. Potem wychodzili wstrząśnięci, mówiąc, że nigdy już nie pójdą do innego teatru, bo tam ich oszukują. To samo było w Nowym Jorku, mimo że tam świat artystyczny był bardzo różnorodny. Po prostu Kantor potrafił sprawić, że jego sztuka - z jego udziałem i naszym totalnym oddaniem - pochłaniała ludzi. Policja musiała wynosić czasem wynosić ludzi z tych spektakli, bo chowali się, kiedy zabrakło dla nich miejsc. To przykład jak silna jest prawdziwa sztuka. A teatr Kantora nie był traktowany jak mały teatrzyk, który gdzieś tam wyrósł sobie na boku, ale jak prawdziwy teatr.
Wacław Janicki: Ja wtedy zacząłem prowadzić dziennik z naszych podróży, który mam do dzisiaj.
PAP: Skoro Kantor sam tak mocno przeżywał swoją sztukę, pełnego zaangażowania wymagał pewnie również od swoich aktorów?
Lesław Janicki: Kantor potrafił przekonać nas, że to, co dzieje się podczas prób w zbudowanym przez niego świecie, jest najważniejsze. Czasem wychodziliśmy z bratem z tych prób do kawiarni i mówiliśmy: jest jeszcze inny świat, można wypić kawę, posiedzieć. Kantor oczywiście był wściekły, kiedy wychodziliśmy; wymagał zaangażowania, nie udawania.
PAP: Odnajdują panowie coś dla siebie we współczesnym teatrze?
Wacław Janicki: Nie za bardzo lubimy współczesny teatr, nie chodzimy na spektakle. Choć kiedyś młoda reżyserka z krakowskiego Teatru Odwróconego zaprosiła nas do swojego przedstawienia. Zagraliśmy razem z aktorami z Teatru Słowackiego - to było spotkanie młodych i starszych.
PAP: A czy Kantor odnalazłby się we współczesnym teatrze? Albo czy widzowie we współczesnym teatrze odnaleźliby Kantora?
Lesław Janicki: Myśl Kantora o sztuce była tak twórcza i wielka, a on sam był taką indywidualnością, że bez względu na czas musiałby zaistnieć. Jego wrodzona wielkość, moc i wiara w to, co robił, wyprzedziłaby każdą epokę. Dzisiaj też nie miałby żadnej konkurencji.
rozmawiała: Nadia Senkowska (PAP)
Wacław i Lesław Janiccy urodzili się w 1944 r. w Lanckoronie. Dzisiaj wspólnie prowadzą zakład jubilerski w Krakowie.
Co roku w rocznicę śmierci Kantora - 8 grudnia - występują w Krakowie jako "żywe pomniki". Dawni aktorzy teatru Cricot 2 przez około 15 minut stoją w bezruchu wcieleni w Dwóch Chasydów z deską ostatniego ratunku.
Happening "Żywe pomniki" jest spełnieniem przedśmiertnego życzenia Kantora, który chciał, aby na ul. Kanoniczej, przed Cricoteką, stanęły kiedyś pomniki dwóch chasydów z deską ostatniego ratunku. Marzenia nie udało się zrealizować, ale doroczne widowisko "żywych pomników" ma być namiastką spełnienia tego życzenia.(PAP)
autor: Nadia Senkowska
nak/ wj/