45 lat temu – 1 sierpnia 1975 roku – Leszek Cichy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki zdobyli Gaszerbrum II (8034 m) w Karakorum i tym samym jako pierwsi Polacy stanęli na głównym wierzchołku jednego z 14 ośmiotysięczników globu.
"Pamiętam tę wyprawę jakby to było wczoraj, choć minęło już tyle lat. Niesamowity sukces sportowy polskiego himalaizmu! Zdobyliśmy Gaszerbrum II, który pierwotnie nie był naszym celem, i dziewiczy Gaszerbrum III. Znakomite wyniki osiągnęły kobiety, bo kierownikiem była Wanda Rutkiewicz, jak i męska część ekspedycji" – powiedział PAP Cichy, późniejszy zdobywca Korony Ziemi (najwyższe szczyty kontynentów) i uczestnik zimowego wejścia na Everest (8848 m w lutym 1980).
Niepodważalny sukces ekspedycji PZA przyćmiła tragedia, która wydarzyła się w Karakorum na pobliskim Broad Peaku. 28 lipca 1975 wyprawa KW Wrocław w składzie: Bohdan Nowaczyk, Marek Kęsicki, Andrzej Sikorski, Kazimierz Głazek i Janusz Kuliś zdobyła boczny szczyt Broad Peaku – wierzchołek Central położony powyżej ośmiu tysięcy metrów (8011 m), lecz w zejściu trójka himalaistów (Kęsicki, Sikorski i Nowaczyk) zginęła.
"Nie było między nami rywalizacji, kto pierwszy wejdzie na ośmiotysięcznik, zresztą nie mieliśmy kontaktu z wrocławianami, bo Gaszerbrumy są po innej stronie lodowca Concordia. Tragiczną wiadomość przyniosła nam kilkanaście dni po ich wejściu Ewa Abgarowicz, zawodowy fotograf, która pracowała z wrocławską ekipą, a potem dołączyła do nas" – podkreślił Cichy.
Gaszerbrum II był jego pierwszym zdobytym ośmiotysięcznikiem. Wówczas 24-latek był najmłodszym uczestnikiem wyprawy, której kierownikiem była Wanda Rutkiewicz, ale miał doświadczenia z wejścia na Sziszpare (7611 m, 1974 r.).
Celem ekspedycji w 1975 roku pierwotnie był tylko Gaszerbrum III, czyli najwyższy siedmiotysięcznik, 15. co do wysokości szczyt ziemi (7952 m), i najwyższy wówczas dziewiczy wierzchołek globu.
Idea podboju niezdobytego Gaszerbrumu rodziła się kilka lat, po sukcesie wyprawy olimpijczyka z Rzymu Janusza Kurczaba (oprócz alpinizmu uprawiał szermierkę) na Noszak w 1972 r. Brały w niej udział także kobiety, m.in. Rutkiewicz, która stanęła na szczycie. Komisja sportowa PZA doszła jednak do wniosku, że do Pakistanu, kraju muzułmańskiego, kobiet samych nie można wysyłać i tak do wyprawy dołączyło sześciu himalaistów.
"Wyprawa na Gaszerbrumy – dziewiczy i II rodziła się w naszych głowach po sukcesie na Noszaku. ONZ ogłosiło rok 1975 +Rokiem Kobiet+ i wtedy cały pomysł dostał dodatkowego impulsu, choć pojawiły się trudności, m.in. ze zdobyciem pozwolenia na wejście na obydwa wierzchołki, choć ekspedycja otrzymała patronat honorowy żony prezydenta Pakistanu pana Bhutto" – wspomniał początki projektu ekspedycji w Karakorum Janusz Onyszkiewicz, alpinista i były minister obrony narodowej.
Na dziewiczym Gaszerbrumie III, na zdobywanie którego wyprawa miała pozwolenie, stanęła czwórka wspinaczy: Rutkiewicz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz (była także w gronie zdobywców Noszaka), jej mąż Janusz Onyszkiewicz oraz Zdzitowiecki. Pomysł wejścia na najwyższy niezdobyty wówczas szczyt ziemi był realizacją długofalowego projektu polskiego himalaizmu lat 70. - zdobywania dziewiczych szczytów siedmio- i ośmiotysięcznych. W przypadku tych ostatnich oznaczało to wierzchołki boczne, gdyż te najwyższe – główne - padły łupem alpinistów z innych państw między 1950 a 1964 r., gdy Polacy nie mogli wyjeżdżać w góry najwyższe.
Na Gaszerbrum II zezwolenia władz Pakistanu nie było do ostatniej chwili, ale pakistański oficer łącznikowy, który był przydzielony polskiej wyprawie i miał nadzorować przebieg ekspedycji, przymknął oko na atak szczytowy na drugi szczyt. Sprawy formalne, czyli uzyskanie zezwolenia i wniesienie opłaty, zostały dopełnione post factum w pakistańskim ministerstwie.
"Z Januszem i Krzysztofem weszliśmy na Gaszerbrum II nową drogą; od obozu III przechodząc na grani na stronę chińską, a potem wspinając się ścianą północną, a wróciliśmy klasyczną drogą pierwszych zdobywców. To był więc prawdziwy trawers szczytu. Po nas kilku kolegów także osiągnęło wierzchołek, a sukces podbiły Halina Krueger-Syrokomska i Anka Okopińska zdobywając szczyt w kobiecym zespole jako pierwsze w historii" – dodał Cichy.
Wspomina on wyprawę z 1975 r. jako wielkie logistyczne przedsięwzięcie, przygodę, ale i znakomitą lekcję himalajską. O przebiegu ekspedycji opowiada film "Temperatura wrzenia".
"Pokazywał może zbyt wiele emocji i napięć, które oczywiście towarzyszyły wyprawie, zresztą jak każdemu takiemu górskiemu przedsięwzięciu, a zbyt mało mówił o sukcesie i +klimacie+ ekspedycji. To było ponad 250 osób i 250 ładunków, wielka logistyka prowadzenia karawany. Były np. strajki tragarzy, które wywracały cały misternie ułożony plan, bo jedzenie było wyliczone na 16 dni dojścia do bazy, a więc każdy postój i opóźnienie oznaczały problem. Tragarzom oprócz jedzenia dawaliśmy też zgodnie z umową, którą negocjowała Wanda i Janusz jako jej zastępca, trampki, skarpety, okulary, świece, zapałki i papierosy" – wspomniał Cichy.
Wyprawa trwała prawie trzy miesiące, a powrót okazał się niemniej trudny niż droga w górę.
"Długo trwało nie tylko przygotowanie ataków szczytowych, ale i przejście, to znaczy znalezienie drogi z bazy do pierwszego obozu przez lodospad Gaszerbrumów, który obecnie uchodzi za trudniejszy niż Icefall pod Everestem. Zejście przez lodowiec Concordia praktycznie na głodno, o jednej zupce w proszku dziennie. Zniknęły bowiem pozostawione przy drodze na powrót nasze beczki z jedzeniem. Patrzyliśmy z zazdrością na tragarzy, którzy z własnej mąki piekli podpłomyki. Oni widzieli w naszych oczach ten głód i mimo skromnych zapasów dzielili się z nami tym lokalnym chlebem" - zaznaczył Cichy.
Jak relacjonował, gdy uczestnicy wyprawy dotarli do wiosek położonych poniżej lodowca dojrzewały morele.
"Wszyscy rzuciliśmy się na drzewka, choć każdy zdawał sobie sprawę z konsekwencji zjedzenia świeżych owoców po dwóch miesiącach konserwowego menu. Efekt był łatwy do przewidzenia, a najbardziej ucierpiał Krzysiek Zdzitowiecki. Po nocy z kłopotami jelitowo-żołądkowymi wypełznął z namiotu i wyglądał jak cień człowieka. Z powodu odwodnienia stracił chyba z pięć kilogramów" - dodał.
Himalaiści zostali nagrodzeni przez władze PRL złotymi medalami za wybitne osiągnięcia. O żadnej wymiernej gratyfikacji nie było mowy.
"Wspinaliśmy się dla chwały polskiego sportu – tak wtedy mówiono, ale nam to wystarczało. Mogliśmy dzięki wspinaczce wyjeżdżać za granicę, co samo w sobie było w PRL wyróżnieniem i to w dodatku w rejony niemalże dziewicze. Sami wszystko przygotowywaliśmy, od początku do końca. Agencji wysokogórskich zajmujących się logistyką nie było ani w Nepalu, ani tym bardziej w Pakistanie. Wynosiliśmy też sami sprzęt w akcji górskiej, wynajdowaliśmy drogę, poręczowaliśmy zabezpieczając linami najtrudniejsze odcinki. To było prawdziwe zdobywanie gór" – podsumował Cichy.
Olga Przybyłowicz (PAP)
olga/ pp/