
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, „Lilka”, jak mówili o niej bliscy, była jedną z najbardziej niezwykłych postaci polskiej literatury XX wieku. Poetka niepodrabialna, kobieta niespokojna, wyprzedzająca swoją epokę. Zmarła 9 lipca 1945 r.
Po słynnych przodkach odziedziczyła niejedno: talent malarski, zmysł artystyczny, wolę niezależności. Ale to słowo – nie obraz – stało się jej środkiem ekspresji. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, „Lilka”, jak mówili o niej bliscy, była jedną z najbardziej niezwykłych postaci polskiej literatury XX wieku. Poetka niepodrabialna, kobieta niespokojna, wyprzedzająca swoją epokę i nieprzystająca do żadnego porządku – ani literackiego, ani społecznego.
Nie da się mówić o Marii bez opowieści o jej rodzinie. Przyszła na świat 24 listopada 1891 roku w Krakowie, w domu, który był enklawą artystycznej ekscentryczności i zarazem miejscem o silnym poczuciu kulturowej misji. Jej ojciec, Wojciech Kossak, był słynnym malarzem batalistą, znanym z patriotycznych obrazów i zamiłowania do życia towarzyskiego. Dziadek, Juliusz Kossak – ikoną polskiego malarstwa historycznego i rodzajowego – pozostawił po sobie dziedzictwo, które długo jeszcze kształtowało gust kolejnych pokoleń Polaków. Matka, Maria z Kisielnickich, również malowała, ale jej najważniejszą ambicją było to, by jej córki były dobrze wykształcone, niezależne i elokwentne. Młodsza siostra Marii, Magdalena Samozwaniec, miała zostać jedną z najbłyskotliwszych satyryczek II Rzeczpospolitej. Dziewczynki wychowywały się w świecie sztuki i bohemy, w przestrzeni, gdzie malarstwo przeplatało się z plotką, a poezja z rozmową przy herbacie i konfiturach.
(...) to, co dawniej odrzucano jako „burżuazyjną kokieterię”, było w istocie literackim manifestem niezależności. A zarazem – jednym z najważniejszych kobiecych głosów XX wieku w Polsce.
O rodzinnym domu, zwanym Kossakówką, Samozwaniec pisała, że mógł „nosić nazwę domu w słońcu [gdyż] tam wszystko było pogodne, nasiąknięte radością i zdrowym realizmem”. Dodawała też, że nie potrzebowały dalekich podróży, to co najpiękniejsze, było „w tym miejscu na ziemi”. Nic więc dziwnego, że już nastoletnia Lilka, leżąc w hamaku i „zażerając się bobem”, podejmowała swoje pierwsze literackie próby – notując wiersze na marginesach gazet, w szkolnych zeszytach, czasem na serwetkach.
Zamiast wybierać patriotyczne tony i styl modernistycznych kapłanek poezji, szła własną drogą – pełną erotycznego niepokoju, zaskakujących metafor i codzienności przepuszczonej przez filtr intymności. Jej poezja była nowoczesna, lekka i pełna czułości, a jednocześnie głęboko sensualna. W wierszu „Złote myśli kobiety” Pawlikowska-Jasnorzewska pisała: „Zalotność jest pachnąca i różowa, / a mądrość żółta i sucha.”
Inni poeci, zwłaszcza w okresie międzywojennym, mieli ją za „żonę liryczną”, nie dostrzegając, że jej twórczość była pod każdym względem wywrotowa – łamała konwencje, podważała autorytety, mówiła kobiecym głosem w czasie, gdy ten głos był bagatelizowany lub tłumiony. Koleżanka po piórze, Kazimiera Iłłakowiczówna uważała, że Maria nie pisze jak wszystkie poetki, ale jak nikt inny.
Jej tomiki – m.in. „Pocałunki” (1926), „Profil liryczny” (1929), „Surowy jedwab” (1932) – pełne są obrazów zmysłowości, miłości, niepokoju o życie i śmierć. Jednocześnie były to wiersze nowoczesne formalnie, krótkie, błyskotliwe, z rytmem rozmowy. „Całowałeś mnie tak, jakbyś pił / herbatę z mojego ustnika” – pisała w jednym z liryków. W tych zdaniach nie tylko drga erotyzm, ale i ironia, dystans, czasem melancholia. Na pewno też jest to fraza napisana przez podmiot liryczny, wyzwalający się z wiktoriańskich konwenansów.
W męskim środowisku krytyczno-literackim międzywojnia Maria Pawlikowska-Jasnorzewska była często wyśmiewana i deprecjonowana z wyjątkową złośliwością. Krytycy odmawiali jej poezji powagi, określając ją jako „dyletanckie hafciarstwo rymów”, nazywali „mistrzynią bibelotów” czy „porcelanową figurynką z etażerki”. Jej liryki uważano za „wiersze do sztambucha, do zawijania karmelków” lub „do kręcenia papilotów przy rannej toalecie” – jakby literackość była zarezerwowana wyłącznie dla męskich doświadczeń, a wszystko, co lekkie i kobiece, musiało być błahe.
Kontrą dla złośliwości krytyków były pochwały, przede wszystkim ze strony poetów i recenzentów o bardziej otwartym spojrzeniu. Już za życia Pawlikowska-Jasnorzewska zyskała uznanie Juliana Tuwima, który podkreślał jej świeżość i lekkość stylu. Leopold Staff cenił jej umiejętność wyrażania intymności i emocji w krótkich formach, a Jarosław Iwaszkiewicz mówił o jej poezji jako o „przebłyskach szczerości i autentyczności”. Natomiast współczesna poetka i krytyczka Marta Podgórnik podkreśla, że twórczość Pawlikowskiej przetrwała próbę czasu, stając się źródłem inspiracji dla kolejnych pokoleń, „podczas kiedy prochy jej krytyków dawno rozwiał wiatr”. To właśnie dzięki temu nikt nie podważa jej miejsca w kanonie polskiej literatury, a sama poetka została literatką-patronką roku 2025 w Polsce – nie z powodu koniunkturalnej mody, ale dlatego, że jej głos wciąż brzmi aktualnie.
Mimo że dziś Maria Pawlikowska-Jasnorzewska kojarzona jest głównie z liryką miłosną, była także dramatopisarką. Napisała dwadzieścia sztuk, w tym „Babę-Dziwo” (1938), poruszających trudne, często tabuizowane tematy aborcji, przemocy wobec kobiet czy zagrożenia totalitaryzmem. Współczesna reżyserka Dominika Knapik podkreśla ponadczasowy wymiar tego tekstu: „Okazuje się, że […] nie trzeba przepisywać, nie trzeba go uaktualniać. Byłam zdumiona i nawet trochę przerażona tym, że tekst jest aż tak aktualny”. „Baba-Dziwo” to satyra polityczna i głęboka refleksja nad rolą kobiet w społeczeństwie, ukazująca, jak władza może wykorzystywać kobiety jako narzędzia do realizacji swoich celów, ignorując ich indywidualność i prawa – i jak opór wobec takiego systemu, może mieć zarówno osobistą, jak i symboliczną cenę.
Wojna zastała Marię we Francji. Razem z trzecim mężem, lotnikiem Polskich Sił Powietrznych w Wielkiej Brytanii, Stefanem Jasnorzewskim, przenieśli się do Blackpool, gdzie stacjonował RAF.
To nie była świadoma emigracja artystyczna, lecz wymuszona przez los tułaczka, która ostatecznie zawiodła ją do Manchesteru. Na obczyźnie Pawlikowska-Jasnorzewska zmagała się z chorobą nowotworową, samotnością, niedostatkiem i tęsknotą za ojczystym językiem. Jak wspominała jej siostra, nie chciała uczyć się angielskiego – czuła, że czas jej jest ograniczony i nie miało to dla niej sensu. Mimo to pisała do końca, utrzymując głęboki związek z polszczyzną, w której wyrażała najintymniejsze emocje, lęki, wspomnienia i pragnienia.
Jej grób na cmentarzu w Manchesterze, w polskiej części, przez długi czas był niemal zapomniany. Obecnie, dzięki zaangażowaniu polskich instytucji, stał się ważnym miejscem pamięci. W tej samej nekropolii, obok Marii, spoczywają postaci o międzynarodowej sławie, m.in. Jerome Caminada, pierwowzór Sherlocka Holmesa, oraz kapitan John William „Jack” Alcock, który odbył pierwszy bezpośredni lot transatlantycki. Na cmentarzu znajdują się także nagrobki 17 polskich żołnierzy oraz mogiły 775 ofiar obu wojen światowych, w tym również te przeniesione z innych manchesterskich nekropolii. To miejsce stało się przestrzenią spotkania przeszłości – zarówno lokalnej, jak i emigracyjnej – z uniwersalną pamięcią o ludzkiej kruchości.
W życiu prywatnym Maria była równie niepokorna jak w literaturze. Trzykrotnie zamężna, bezdzietna, ale zawsze otoczona przyjaciółmi. Przeżywała wielkie miłości i bolesne rozstania. Nie chciała być ani matką-Polką, ani kapłanką liryki. Była sobą – niepokorna, zbyt odważna jak na swoją epokę, a jednocześnie zbyt delikatna.
Po okresie częściowej cenzury i marginalizacji w czasach schyłkowego PRL-u twórczość Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej na nowo zaczęła budzić zainteresowanie. Wtedy dopiero zaczęto dostrzegać, że to, co dawniej odrzucano jako „burżuazyjną kokieterię”, było w istocie literackim manifestem niezależności. A zarazem – jednym z najważniejszych kobiecych głosów XX wieku w Polsce. I głosem, który liczył się również w Europie. (PAP)
Marta Panas-Goworska
mpg/ jkrz/ aszw/