Postępująca erozja wiedzy historycznej w Niemczech skutkuje powstaniem luk, w których łatwo potem zasiać fałszywe narracje – powiedział w rozmowie z PAP Jakob Schergaut, historyk Instytutu Historii Uniwersytetu Friedricha Schillera w Jenie, odpowiedzialny za projekt „Historia zamiast mitów”.
Polska Agencja Prasowa: Codziennie przeczesuje pan niemieckojęzyczne fora internetowe i media społecznościowe w poszukiwaniu rewizjonistycznych treści i tzw. mitów historycznych. Które z nich są najpopularniejsze?
Jakob Schergaut: Najświeższym przypadkiem jest oczywiście stwierdzenie przewodniczącej AfD Alice Weidel, że „Hitler był komunistą”, które padło w jej rozmowie z Elonem Muskiem. Przy czym akurat tę tezę można łatwo obalić, bo ma się nijak do prawdy historycznej. Co do tzw. typowych treści rewizjonistycznych związanych z historią II wojny światowej to wiele z nich celuje w uwypuklenie tematu niemieckich ofiar, w wysunięciu ich na pierwszy plan. Treści tego typu są zazwyczaj rozpowszechniane przez środowiska skrajnej prawicy. Ostatnio dużą popularnością cieszy się mit o ofiarach „Rheinwiesenlager”, czyli o zakładanych po wojnie wzdłuż Renu alianckich obozach jenieckich, w których internowano niemieckich żołnierzy. Jedna z tez głosi, że w obozach tych zmarło ok. 1 mln jeńców, co nie jest prawdą, ponieważ źródła mówią o liczbie od 8 do 40 tys., a przyczyną zgonów nie była zła wola Amerykanów – jak to się przedstawia - ale epidemia tyfusu i trudności z zaopatrzeniem. Zresztą z tą drugą kwestią dość szybko sobie wtedy poradzono. Mówiąc o mitach związanych z II wojną światową, można też ogólniej przejść do szerszego zjawiska, jakim jest generalnie atak na kulturę pamięci (niem. Erinnerungskultur), która w Niemczech przez dziesięciolecia była zresztą przedmiotem ostrego sporu. Przy czym rewizjonizm w Niemczech ewoluował od „klasycznego negowania Holokaustu” do pośredniego krytykowania kultury pamięci jako takiej.
Z badań przeprowadzonych w 2020 r. wynika, że blisko 70 proc. Niemców uważa, iż ich przodkowie byli albo ofiarami narodowego socjalizmu, albo przeciw niemu walczyli.
PAP: Terminem, który w niemieckiej debacie o zbrodniach III Rzeszy przeciwstawiano „kulturze pamięci”, był „kult winy”, rozumiany jako pewna skłonność do zbyt gorliwego pielęgnowania pamięci o winie (niem. Schuldkult). Czy to pojęcie nadal funkcjonuje jako argument w dyskusji?
J.S.: „Kult winy” jest terminem wciąż obecnym w debacie, posługują się nim liczni politycy AfD i pseudointelektualne skrajnie prawicowe środowisko, które starają się również operować terminami mniej ofensywnymi, jak chociażby preferowanym przez austriackiego przedstawiciela skrajnej prawicy Martina Sellnera „etno-masochizmem” czy ukutym wcześniej „narodowym masochizmem”. Pojęcie „kultu winy” zastępuje się więc innymi pojęciami, ale sama idea pozostaje niewzruszona, a stanowi ona, że pamięć o Holokauście jest zbyt mocno obecna w niemieckiej przestrzeni publicznej, że za dużo miejsca poświęca się temu, „co negatywne”, więc powinno się to zastąpić jakąś pozytywną narracją narodową. To kwintesencja rewizjonizmu.
PAP: Na ile nośne są treści rewizjonistyczne rozpowszechniane w niemieckich mediach społecznościowych?
J.S.: Te treści pojawiają się na profilach polityków, takich jak lider struktur AfD w Turyngii Bjorn Hocke czy Maximilian Krah, który cieszy się dużą liczbą obserwujących w mediach społecznościowych, również na TikToku i Telegramie. Swoją cegiełkę do rozpowszechniania rewizjonistycznych mitów dokłada też magazyn „Compact”, który kilka miesięcy temu został nawet zakazany, ale zakaz odwieszono. Medium to w dopiero co opublikowanym wydaniu specjalnym zajmuje się wspomnianym tematem alianckich obozów jenieckich, magazyn prowadzi też sprzedaż srebrnych medali bitych z różnych okazji - jakiś czas temu wybito takie medale na pamiątkę „niemieckich ziem wschodnich”.
Moi koledzy pracujący w muzeach utworzonych na terenach byłych obozów mogą poświadczyć zanik wiedzy o II wojnie światowej, a kiedy nie ma wiedzy, łatwiej zasiać w umysłach historyczne fake newsy.
Rewizjonizm historyczny ma miejsce również w parlamentach krajowych. W landtagu Turyngii odbyła się dyskusja nad propozycją klubu parlamentarnego Linke, by dzień 8 maja ogłosić w tym roku w związku z okrągłą rocznicą dniem świątecznym na pamiątkę zakończenia wojny. Odnoszący się do tej propozycji polityk AfD Sascha Schlosser (AfD) postawił tezę, że taka decyzja byłaby „szyderstwem z niemieckich wypędzonych”. Jeden z posłów zaproponował wtedy, by 11 kwietnia upamiętnić ofiary obozów koncentracyjnych Buchenwald i Mittelbau-Dora w 80. rocznicę ich wyzwolenia i wtedy Schlosser odpowiedział, że z kolei tego dnia lepiej powinno się wspomnieć, że „11 kwietnia w Gispersleben amerykańscy żołnierze zastrzelili 50 młodych żołnierzy niemieckich”. Czyli niemieckie ofiary mają być postawione na równi z ofiarami narodowego socjalizmu. I to zjawisko spotykamy nie tylko w mediach społecznościowych, ale również w lokalnych parlamentach.
PAP: Czy to celowe wykoślawianie historii można przynajmniej w części uznać za późną konsekwencję fasadowej denazyfikacji?
J.S.: Denazyfikacja przebiegała w różny sposób w RFN i NRD. To, co jest jednak bardziej istotne, dotyczy budowania pamięci o II wojnie światowej. Kultura pamięci, która została przez lata wypracowana w Republice Federalnej Niemiec, nieraz spotykała się ze społecznym sprzeciwem. Wystarczy sobie przypomnieć procesy oświęcimskie i osobę Fritza Bauera, który odegrał kluczową rolę w przygotowaniu drugiego procesu oświęcimskiego we Frankfurcie, czy krytyczną dyskusję nad niemiecką przeszłością, jaką wywołał wyemitowany w 1978 r. w zachodnioniemieckiej telewizji miniserial „Holocaust”. Fakt, że rewizjonizm historyczny jest znowu w natarciu, uzasadniałbym wymieraniem świadków historii. Przez dekady byli więźniowie obozów koncentracyjnych jako świadkowie historii przychodzili do szkół i opowiadali o swoich doświadczeniach obozowych. Teraz to pokolenie wymiera. Druga kwestia to postępująca erozja świadomości historycznej. Moi koledzy pracujący w muzeach utworzonych na terenach byłych obozów mogą poświadczyć zanik wiedzy o II wojnie światowej, a kiedy nie ma wiedzy, łatwiej zasiać w umysłach historyczne fake newsy. Wydaje mi się, że od denazyfikacji minęło zbyt wiele lat, by upatrywać w niej źródła pewnych procesów. Poza tym trudno by było odnieść kwestię denazyfikacji do sposobu rozumowania młodych ludzi w Niemczech. W przypadku byłej NRD było jeszcze inaczej, ponieważ krytyczne rozliczenie się z przeszłością w warunkach stworzonych przez aparat „antyfaszystowskiego państwa” nie było możliwe, być może też dlatego na wschodzie Niemiec ostała się do dziś pewna próżnia, umiejętnie zagospodarowywana przez siły skrajne.
PAP: W ankiecie przeprowadzonej w ramach Lipskich Badań nad Autorytaryzmem pod koniec 2024 r. 5 proc. respondentów zgodziło się ze stwierdzeniem, że „narodowy socjalizm miał również dobre strony”, a 15 proc. po części się z tym zgodziło. Czy społeczeństwo niemieckie zaczyna relatywizować okres narodowego socjalizmu?
J.S.: Pracując na tych dwóch zmiennych, Lipskie Badania nad Autorytaryzmem ukazały tylko jeden z aspektów zjawiska. Po pierwsze, konkretnie to, że relatywizowanie narodowego socjalizmu stanowi ogromny problem, ale i to, że mamy do czynienia ze zjawiskiem narastającym. Przy czym dla mnie ważne by było ujęcie jeszcze innej problematyki, a mianowicie motywu grubej kreski i narracji zmierzającej do tego, by zamknąć pewien rozdział na zasadzie: „już dość”, ponieważ ta pamięć o narodowym socjalizmie niektórych irytuje i nie jest to bynajmniej tendencja diagnozowana wyłącznie w kręgach neonazistowskich. Ona jest również obecna w samym środku niemieckiego społeczeństwa. Wielu jest zdania, że należy się odciąć grubą kreską od wspominania przeszłości. I nie jest to fenomen ograniczający się do elektoratu AfD. Taki sposób myślenia o przeszłości zauważymy również wśród wyborców innych partii w Niemczech. Zjawisko to można więc uznać za ponadpartyjne. Towarzyszą mu zresztą jeszcze inne. Fundacja EVZ (Fundacja Pamięć, Odpowiedzialność, Przyszłość -PAP), która finansuje również nasz projekt, regularnie patronuje badaniom monitorującym kondycję niemieckiej pamięci o przeszłości i z badań przeprowadzonych w 2020 r. wynika, że blisko 70 proc. Niemców uważa, iż ich przodkowie byli albo ofiarami narodowego socjalizmu, albo przeciw niemu walczyli. To kolejna problematyczna tendencja, ponieważ o ile wiedza ogólna o narodowym socjalizmie jest w Niemczech powszechna, to już wyobrażenie sobie, że przodkowie mogli brać udział w zbrodniach - co patrząc nawet czysto statystycznie musiało dotyczyć bardzo wielu przypadków, co wynika chociażby z liczby członków NSDAP – musi być bolesne. Bardzo trudno jest przyjąć do wiadomości, że przodkowie nie byli ofiarami, tylko zbrodniarzami lub po prostu oportunistami.
W przestrzeni publicznej coraz częściej też padają pytania o „wypędzonych”, ich liczba nie jest już zawyżana, ale usiłuje się postawić ofiary przesiedlenia na równi z ofiarami narodowego socjalizmu.
PAP: To, o czym pan mówi, świadczy jednak o głębszym problemie: to jest odwrócenie prostych faktów. Jak wytłumaczyć to zjawisko?
J.S.: To już zadanie bardziej dla psychologów. Przyjemniej jest sobie wytłumaczyć, że moi przodkowie nie nosili munduru SS, tylko potajemnie walczyli z systemem. Teoretycznie każdy może złożyć wniosek do archiwów federalnych, by dowiedzieć się, co jego przodkowie robili w czasie narodowego socjalizmu, i zwłaszcza młodzi ludzie korzystają z tej możliwości, ale nie jest to jakaś znacząca grupa.
PAP: A gdzie wobec tego plasuje się pamięć o „wypędzonych”, czyli w nomenklaturze powojennych Niemiec obywateli tego kraju wysiedlonych z Polski po II wojnie światowej na skutek przesunięcia granic?
J.S.: Ten mit został podbity w latach 50.i 60. przez Związek Wypędzonych, a na fali polityki wschodniej kanclerza Willy’ego Brandta temat ten zszedł na drugi plan. Trzeba podkreślić, że latami Związek Wypędzonych miał w Niemczech zachodnich spory ciężar polityczny. Wraz z postępującą radykalizacją AfD, która zaczynała jako eurosceptyczna partia profesorska, a dziś jest po prostu skrajnie prawicowa, rewizjonizm historyczny zyskał na znaczeniu, a mit „ucieczki i wypędzenia” na nowo odżył. Jak już wspomniałem, magazyn „Compact" sprzedaje srebrne medale upamiętniające „niemieckie ziemie wschodnie”. W przestrzeni publicznej coraz częściej też padają pytania o „wypędzonych”, ich liczba nie jest już zawyżana, ale usiłuje się postawić ofiary przesiedlenia na równi z ofiarami narodowego socjalizmu. Bywa, że młoda generacja identyfikująca się ze środowiskiem skrajnej prawicy odkrywa w rodzinnych archiwach, że ich dziadkowie czy pradziadkowie mieszkali na wschodzie - to bardzo wpływa na budowanie nowej tożsamości. (PAP)
Rozmawiała: Olga Doleśniak-Harczuk/FakeHunter
odh/ amac/ wus/