Jako o wspólnym dziedzictwie pamiętać należy o Tuwimie, Leśmianie czy Korczaku, a nie Jedwabnem, szmalcownikach i zbrodniarzach z UB. O zbrodniach, które miały miejsce nie wolno zapomnieć, ale po to by były przestrogą na przyszłość - mówi PAP Adam Sandauer, społecznik, uczestnik Marca'68.
PAP: Pochodzi Pan z zasymilowanej rodziny żydowskiej…
Adam Sandauer: Głębiej zasymilowana była rodzina matki. Byli to zamożni mieszczanie z Krakowa . Rodzina ojca pochodziła z Sambora, a dziadkowie byli pierwszym pokoleniem, które odłączyło od judaizmu. W okresie dwudziestolecia międzywojennego byli związanymi z lewicą, która chciała się asymilować. Ojciec jako dziecko mieszkając w żydowskiej dzielnicy, zapatrzony był w polską część miasta.
PAP: Jak wiele żydowskich rodzin chciało się asymilować?
Adam Sandauer: Społeczność żydowska na porządku XX wieku była silnie podzielona. Znikało spoiwo, jakim była religia. Świat się laicyzował i było rzeczą naturalną, że część Żydów chciała się asymilować. Ten proces zaczął się kiedy trwały rozbiory. Jedni asymilowali się w kierunku zaborcy, a inni – w kierunku Polski. Nie było to proste, bo asymilacja to nie samo odejście od judaizmu, lecz także przyjęcie osoby asymilującej się do nowej społeczności. A to często wymagało albo chrztu, albo związania się z postępowymi czy lewicowymi środowiskami, dla których pochodzenie nie było istotne. W tej samej rodzinie jeden brat mógł być syjonistą, drugi chciał się asymilować, trzeci siedział w więzieniu za komunizm , inny mógł iść do szkoły rabinackiej, bo był wierzącym Żydem, a siostra by wyjść za katolika przyjęła chrzest…
PAP: Jak wygląda asymilacja w Pana rodzinie?
Adam Sandauer: Rodzina mojej matki była od kilku pokoleń zasymilowana, częściowo w kierunku Austrii, a częściowo w kierunku Polski.
Dziadek, Maksymilian Rosenstein, był galicyjskim sędzią, mianowanym przez Franciszka Józefa. Moja matka – Erna urodzona w 1913 r. – była już polską malarką. Z kolei jej starszy o 10 lat brat – Paweł Rosenstein-Rodan – studiował w Wiedniu i jest uznawany za austriackiego ekonomistę. Wyjechał potem do Stanów Zjednoczonych, wykładał na MIT, i doradzał prezydentowi Kennedy’emu. Miał znaczącą pozycję wśród ekonomistów. Dziesięć lat różnicy w dacie urodzenia i zupełnie inne kierunki asymilacji…
PAP: Jak wyglądały wojenne losy Pana rodziny? W twórczości malarskiej Pana matki występuje motyw getta…
Adam Sandauer: Moi dziadkowie po zajęciu Lwowa przez Niemców znaleźli się w getcie. Mimo iż była to rodzina w pełni zasymilowana, ale dla Niemców byli oni oczywiście Żydami. Udało im się uciec. Matka ukrywała się, natomiast dziadkowie zostali zamordowani, przez szmalcownika.
Ojciec uciekł z getta w Samborze i ukrywał się po stronie aryjskiej. Ja żyję dzięki temu, iż mimo istnienia szmalcowników, była też kolosalna pomoc społeczeństwa, dla ukrywających się Żydów. Gdyby nie ona, mnie po prostu by nie było.
PAP: Dzisiaj dyskutuje się o skali tej pomocy…
Adam Sandauer: Żeby wydać czy zamordować Żyda wystarczył jeden szmalcownik. Natomiast by go uratować potrzebna była pomoc całego łańcucha ludzi – jeden załatwił dokumenty, inny pieniądze, inny dał pomieszczenie, jeszcze ktoś kogoś przewiózł. Ludzi ci ryzykowali życiem…
Mówienie, iż pomagało tylu, ilu otrzymało tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata znacznie zaniża ich liczbę. Często bywało tak, iż wielu pomagało komuś kto mimo pomocy niestety później został zamordowany. Pamięć i świadectwo o tych, którzy pomagali zginęły razem z nim. Nikt o nich nie wie, bo jeden bandzior wydał, więc ci którzy ratowali, dla historii przestali istnieć. Statystyki pomocy Żydom podlegają weryfikacji na podstawie zeznań tych którzy przeżyli … A z kilku milionów Żydów, przeżyło tylko kilkadziesiąt tysięcy osób. Czy można jednak statystyki te robić inaczej?
PAP: Jak wyglądało życie społeczności żydowskiej w powojennej Polsce?
Adam Sandauer: Ci ludzie, którzy się nie zasymilowali, a przeżyli II wojnę światową, w zasadzie nie pozostali w Polsce. Była pierwsza powojenna fala emigracji do Palestyny, kiedy powstawało państwo Izrael. W latach 1945-1948 wyjechało mnóstwo Żydów - syjonistów, ludzi wierzących. Druga fala emigracji – tych, którzy nie zdążyli wcześniej – miała miejsce po 1956 r., po Październiku.
Była też inna grupa, do której ja się zaliczam – ci, którzy urodzili się w zasymilowanych rodzinach. Często były to rodziny o lewicowej tradycji z czasów dwudziestolecia międzywojennego. Poglądy, działalność polityczna i chęć asymilacji dla wielu stały się przyczyną pozostania, mimo powojennych fal emigracyjnych z lat 1945-1956 r. W przypadku mojej rodziny powód był odrobinę inny. W każdym razie ci ludzie którzy pozostali, jak i ja, byli wychowywani w poczuciu tożsamości polskiej.
PAP: Jak wyglądało to wychowanie w Pana przypadku?
Adam Sandauer: Oczywiście nie byliśmy katolikami. Żebym jednak nie czuł się z tym źle, w okolicy świąt Bożego Narodzenia rodzice organizowali moje urodziny (urodziłem się 17 grudnia). U innych dzieci choinka była 24 grudnia, u mnie – tydzień wcześniej. Inne dzieci dostawały prezenty pod choinkę, ja dostawałem wspólny prezent na urodziny, ale też pod choinkę. Było to trochę oszukiwanie siebie, ale po to, żeby zbliżyć się do tradycji jaka była w Polsce.
PAP: Czy Pana rodzice rozważali wyjazd do Izraela?
Adam Sandauer: Moi rodzice zdecydowali się zostać w Polsce nie dlatego, że byli działaczami partyjnymi czy aparatu władzy, ale dlatego, że ojciec był pisarzem, a matka malarka miała lewicowe poglądy. Byłoby to trudne, by pisarz, piszący po polsku, emigrując zachował zawód. Ojciec był krytykiem literackim, próbował występować przeciwko socrealizmowi, walczyć o pozycję Brunona Schultza, Witolda Gombrowicza i innych pisarzy.
PAP: Czy ktoś z Pana rodziny zdecydował się jednak na wyjazd do Izraela?
Adam Sandauer: Przed drugą wojną kilku braci babki, a po wojnie i ona wraz z ciotką, zdecydowały się na emigrację. Mąż ciotki był syjonistą i chciał jechać do Izraela. Babka jechała tam wbrew własnej woli, z obowiązku by pomóc córce. Jechała w nieznane bez paszportu, na dokumencie podróży uniemożliwiającym jej powrót. Była typową polską inteligentką. Nie znała hebrajskiego, tylko słabo jidysz. Hebrajskiego zresztą nigdy się nie nauczyła. W Izraelu kupowała polską gazetę, słuchała audycji polskiego radia, bo była tam taka rozgłośnia, czasem w teatrze wystawiano polskie sztuki …
Mogła stać się typowym przedstawicielem Polonii, gdyby była rozsądniejsza polityka naszego państwa. Zamiast tego było wrogie nastawienie do żydowskiej emigracji, bo dla komunistów syjoniści byli zdrajcami. Poza ambasadą jedynym polskim przedstawicielstwem w Tel-Awiwie był Bank PKO – żeby Żydzi wysyłali rodzinom w Polsce pieniądze, co zresztą robili. Prawnuki mojej babki, dla których jestem wujkiem, nie znają już polskiego. Wszyscy jednak otrzymali polskie paszporty i mają spory sentyment do Polski, bo tu są ich korzenie. Nie jest to jednak żadna Polonia. PRL zmarnował szansę na utworzenie czegoś co mogło stać się izraelską Polonią i być naturalnym pomostem pomiędzy narodami.
PAP: Kiedy zdał Pan sobie sprawę ze swoich żydowskich korzeni?
Adam Sandauer: Dla mnie pierwszym takim spotkaniem z tym problemem był 1956 r. Mieszkaliśmy w domu spółdzielni wydawniczej „Czytelnik” w Warszawie. Po wydarzeniach Października przyszła odwilż. Miałem sześć lat. Wydawało się, że dzieci, z którymi bawiłem się na podwórku są dziećmi laickich, lewicowych rodzin. Teraz zaczęły chodzić na religię i afiszować się tym. Ja byłem i pozostałem niewierzącym i bardzo im zazdrościłem, że ksiądz dawał książeczki do kolorowania, że były tam narysowane aniołki do uzupełnienia kolorami.
Jedna z dziewczynek pocieszała mnie, żebym się nie martwił pochodzeniem, ponieważ ksiądz powiedział, że Jezus Chrystus też był Żydem, ale nie należy tego powtarzać. A ona może mi tylko to raz powiedzieć, bo właściwie jest to grzech śmiertelny.
Wtedy zdałem sobie po raz pierwszy sprawę z tego, że jest jakaś różnica między nami. Święta Bożego Narodzenia i te moje urodziny zlewały się nadal w jedną całość.
Utrzymywaliśmy korespondencję z rodziną, która wyemigrowała do Izraela. Na święta babka posyłała paczki z pomarańczami, cytrynami. Tak to wtedy wyglądało, jeśli chodzi o moją narodową tożsamość.
Natomiast pierwszym momentem, kiedy zacząłem świadomie postrzegać swoje żydowskie korzenie i antysemityzm, były okolice wojny sześciodniowej i Marca’68.
PAP: Jaka była atmosfera w przededniu Marca’68? Czy czuło się narastający antysemityzm?
Adam Sandauer: Była to konsekwencja walk w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, gdzie starsze pokolenie władzy, działaczy w części pochodzenia żydowskiego, było wypierane przez pokolenie rodzimych komunistów z Armii i Gwardii Ludowej, związanych z czymś, co dało faszyzujący początek antysemityzmowi i wydarzeniom Marca’68.
Czuło się, że tacy jak ja zaczęli być traktowani jako ludzie o obcej tożsamości. Tą drogą wielu, w tym i ja, nagle stało się Żydami, ale z odzysku. Wcześniej dla nas ten problem nie istniał.
Nie lubiliśmy władzy ludowej, bo i większość inteligencji jej nie lubiła. Rodzice mieli lewicowe poglądy, ale moje pokolenie lewicowość pojmowało już inaczej.
Pierwsze zetknięcie z milicją obywatelską miało miejsce po Marcu’68. Wówczas w parę osób przestawiliśmy emblematy ku czci V Zjazdu Partii ustawione na pl. Narutowicza. Podjechała „suka milicyjna” i zostaliśmy zatrzymani; zabrano nas na komendę przy ul. Opaczewskiej.
Wtedy, na tzw. dołku, usłyszałem w wulgarnych słowach, że jak mi się Polska Ludowa nie podoba, to „żeby mi lepszy chleb dał Izrael”. To zostało poparte silnym argumentem – pięścią w twarz.
Bardzo przyzwoicie zachował się Paweł Bąkowski – był jednym z ludzi związanych z ruchem studenckim ‘68 r. a potem z KOR-em, teraz mieszka w Stanach Zjednoczonych. Razem siedzieliśmy. Paweł złożył skargę u komendanta jednostki MO, co oczywiście nic nie dało. Następnego dnia zostaliśmy przekazani do kolegium ds. spraw wykroczeń.
PAP: Jakie miał Pan kontakty ze studentami protestującymi w Marcu’68?
Adam Sandauer: Będąc w klasie maturalnej zaprzyjaźniłem się z ludźmi, którzy pozostali po Marcu’68 na uniwersytecie i nie zostali jeszcze aresztowani, ale jednocześnie byli związani ze środowiskiem działaczy studenckich. Brali udział w wydarzeniach marcowych, produkowali ulotki.
Spotykaliśmy się w domu nieżyjącej już Bogusławy Blajfer. Był tam Andrzej Seweryn – student PWST, dziś wybitny aktor, był młodszy z braci Smolarów – starszy siedział w więzieniu, była Kristiana Robb Narbutt, Michał Bogucki brat Teresy i wielu innych . Ja byłem najmłodszy w tej grupie. Po znajomych zbieraliśmy pieniądze na pomoc dla aresztowanych, odbijaliśmy ulotki przy pomocy tzw. wyżymaczki i kolportowaliśmy je.
PAP: Czy to wówczas zdał Pan sobie sprawę w pełni ze swoich żydowskich korzeni?
Adam Sandauer: To środowisko nie miało nic wspólnego z judaizmem. Jednak właśnie okres po Marcu’68 stał się dla mnie czasem zyskania świadomości pochodzenia. Bezpieka dzieliła ludzi ze względu na pochodzenie znacznie wcześniej. Kiedy dzisiaj przeglądam dokument, które mam z IPN-u, to od najmłodszych lat, od czasów szkoły w dokumentach ubeckich charakteryzowano mnie: obywatelstwo polskie, narodowość żydowska. Robiono tak, mimo iż zawsze, piszę o sobie: „obywatelstwo polskie, narodowość polska”.
Zwracam uwagę, iż dla narodowo-antysemickiej bezpieki, pochodzenie z rodziny żydowskiej jednoznacznie definiowało narodowość. Tak z punktu widzenia władzy, wyglądały te efekty asymilacji.
PAP: Jakie były źródła antysemityzmu w powojennej Polsce?
Adam Sandauer: Jeśli chodzi o społeczeństwo to mimo Holokaustu, po wojnie nadal pozostały ślady antysemityzmu. Były one wzmocnione w okolicy ‘68 roku, propagandą wynikającą z walki o władzę na najwyższych szczeblach PZPR. Tak jak i w innych społeczeństwach były w Polsce elementy niechęci do innych narodów.
W każdym narodzie są zbrodniarze więc i w Polsce w czasie niemieckiej okupacji byli szmalcownicy, których nagradzał okupant. Moi dziadkowie zginęli z ręki szmalcownika. Szmalcowników należało ścigać i w czasie wojny robiło to, jak mogło, podziemne państwo i Armia Krajowa.
W Polsce nie powstał przecież rząd kolaboracyjny. Były państwa, gdzie rządy w czasie II wojny światowej wysyłały Żydów do Auschwitz – choćby marszałek Petain. W Polsce jedyną legalną władzą był Rząd Londyński, który nakazał szmalcowników karać śmiercią i starano się wykonywać te wyroki.
PAP: Jakie dramaty po wojnie stały za decyzjami ludzi o wyjeździe lub pozostaniu w Polsce?
Adam Sandauer: Ci, którzy przeżyli wojnę i obawiali się tego, co się może stać w Europie, albo czuli się syjonistami czy byli związani z judaizmem, wyjechali. Ci, którzy zostali, chcieli się asymilować.
Najlepszym zresztą dowodem intencji tych, którzy pozostali, jest los kilkunastu tysięcy osób, które wyemigrowały później, dopiero po wydarzeniach marca 1968 r. W znacznej części ci ludzie nie pojechali do Izraela, nie stali się Izraelczykami. Stworzyli polską czy żydowską emigrację często w krajach skandynawskich, głównie w Szwecji, a także w Stanach Zjednoczonych.
Znałem wiele par, które się wtedy rozstały. Być może dzisiaj byłyby małżeństwami. Dziewczyna np. została w Polsce i jest żoną kogoś innego, a chłopak jest w Szwecji czy Stanach Zjednoczonych. Ja sam nie chciałem wyjeżdżać, żeby zostać z dziewczyną. Potem się z nią rozstałem, ale z zupełnie innych przyczyn.
Były też sytuacje, które łamały ludziom życie w sensie drogi życiowej. Każda emigracja wiąże się z przerwaniem studiów, przeniesieniem domu – są to ogromne koszty.
Izrael zawsze pomaga Żydom chcącym jechać do Izraela. Ponieważ Europa i cały świat potępiały antysemicka nagonkę robioną w tamtym czasie w PRL, emigranci z Polski wszędzie otrzymywali pomoc – były stypendia, miejsca pracy.
PAP: Z czego wynikało to nastawienie do środowisk żydowskich i innych mniejszości narodowych?
Adam Sandauer: Polska po II wojnie światowej stała się państwem jednonarodowym. Zabrakło refleksji , jak odnieść się do tych narodów, z którymi kiedyś tworzyliśmy wspólne państwo. Przed wojną w Polsce mieszkało 69 proc. Polaków, 14 proc. Ukraińców, 9 proc. Żydów. Jeżeli dzisiaj myślimy o historii stosunków polsko-ukraińskich, to my pamiętamy Rzeź Wołyńską, a Ukraińcy pamiętają nam Akcję „Wisła”. Żydom pamięta się, że dygnitarzami partyjnymi czy funkcjonariuszami UB byli czasem ludzie żydowskiego pochodzenia. Żydzi zaś pamiętają Polakom Jedwabne, Kielce czy szmalcowników…
Ludzie pochodzenia żydowskiego, którzy pozostali w Polsce nie byli syjonistami, bo ci wyemigrowali. Ci którzy zostali, chcieli się asymilować. Część z nich niestety stała się aparatczykami czy funkcjonariuszami aparatu bezpieczeństwa. Dla syjonistów byli zdrajcami i wrogami. Nie reprezentowali oni ani środowisk żydowskich, ani państwa Izrael.
Analogicznie ci, którzy podpalali Żydów w Jedwabnem, czy szmalcownicy, nie reprezentowali państwa polskiego, a byli zbrodniarzami napuszczonymi przez hitlerowców.
Obwinianie społeczeństwa Polski o zbrodnie hitlerowskie, o działania szmalcowników, które rzeczywiście miały miejsce, jest tak samo głupie, jak obwinianie Żydów o zbrodnie komunistyczne w Polsce.
PAP: Czy Pana rodzice rozważali wyjazd z Polski po Marcu’68?
Adam Sandauer: Mój ojciec chciał emigrować. To ja i matka zdecydowaliśmy, żeby zostać. Mojemu ojcu, który był profesorem polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, proponowano stworzenie katedry slawistyki w Cannes, żeby mu znaleźć miejsce pracy. W końcu z mojego powodu rodzice zostali.
PAP: Czy dzisiaj pomarcowa emigracja utrzymuje związki z Polską?
Adam Sandauer: To różnie bywa. Ci ludzie, którzy osiągnęli wielkie sukcesy są zajęci własnym życiem, chociaż pamiętają i przyjeżdżają do Polski.
Są ludzie, którzy często mówią, że zostało zwichnięte ich życie. Zastanawiają się, jakby to było, gdyby zostali w Polsce. Mają pretensje o nieudaną drogę życiową, czują wielką złość o to, co się stało.
Istnieją fora internetowe piszących i mówiących po polsku środowisk żydowskich, które utrzymują kontakty. No i bardzo dobrze, bo to jest kawałek tożsamości kraju, naszej wspólnej historii. Myślę, że obowiązkiem państwa jest wyciągnąć rękę w kierunku tych środowisk i prowadzić rzeczywiście otwartą politykę.
Pokolenia mojej babki, które wyjechało w 1950 r. już nie ma. Ale to pokolenie, które wyjechało, a właściwie zostało wyrzucone w 1968 r. jeszcze istnieje. Prawnuki mojej babki, mimo iż polskiego nie znają, mają sporo sentymentu do Polski.
PAP: Co zatem można zrobić?
Adam Sandauer: Trzeba zabiegać o dobre relacje, należy podjąć partnerskie działania. Jest to duże wyzwanie, ale przynajmniej trzeba zacząć o tym rozmawiać.
Warto pomyśleć o zorganizowaniu i w Polsce i w Izraelu przy polskim udziale, działań z okazji rocznic odzyskania niepodległości przez Polskę w 1918 roku, powstania Izraela w 1948 i wydarzeń Marca ’68. Należy dyskutować o tym, co było, szukać rozwiązań, przypomnieć sobie, że Polska była kiedyś elementem Europy krajów wielonarodowych, choć dziś jest krajem jednonarodowym. Trzeba mieć całościowe spojrzenie na wspólny dorobek i wspólną kulturę, która bardzo wiele istotnego wniosła.
Trzeba pamiętać o tym, że z Izraelem mamy wspólne korzenie, bo państwo to powstało na bazie i w wyniku działań europejskich Żydów. Mamy polskich wybitnych twórców, którzy są pochodzenia żydowskiego i o nich pamiętamy. Ale jest także kilku żydowskich laureatów Nagrody Nobla, którzy mieli sporo wspólnego z Polską. Nie byli Polakami, byli Żydami, którzy urodzili i wychowali się w Polsce. Jest kilkunastu wybitnych polityków, byłych premierów czy prezydentów Izraela, mających polskie korzenie.
PAP: Pana ojciec wprowadził do języka polskiego termin allosemityzm. Czy według Pana w okresie PRL-u postrzegano Żydów jako obcych?
Adam Sandauer: To pojęcie po raz pierwszy pojawiło się w książce Artura Sandauera „O sytuacji pisarza polskiego pochodzenia żydowskiego w XX wieku". Później tą problematyką zajmował się też Zygmunt Bauman. Allosemityzm jest pojęciem, które mówi o tym, że filosemityzm i antysemityzm mają wspólne korzenie w inności historii czy kultury środowisk żydowskich.
Dla mnie inność pojawiła się po raz pierwszy po 1956 r., ale to wynikało z tego, że jestem niewierzącym i było to marginalne. Natomiast wyraźnie w 1968 r., kiedy dostałem „w gębę”. Mimo swoich korzeni czuję się związany z Polską, a nie z Żydami w Izraelu.
Jest też grupa ludzi pochodzenia żydowskiego, którzy nie czują się związani z Izraelem, ale czują się Żydami europejskimi, np. ta emigracja w Szwecji. Oni są znacznie bardziej żydowscy niż ja, bo ja jednak bardziej czuję się Polakiem, a oni chyba mniej, ale nie mnie oceniać.
Myślę, że problem antysemityzmu w Polsce ma jeszcze jedną płaszczyznę, o której warto pamiętać. Inteligencja w Polsce jako warstwa społeczna powstawała pod koniec XIX i na początku XX w., kiedy Polska była pod zaborami. To byli adwokaci, lekarze, nauczyciele, w znaczniej części pochodzili z asymilujących się Żydów, ale oczywiście nie tylko, bo była też inteligencja pochodząca ze środowisk zubożałej szlachty czy z awansu społecznego. Często inteligencja asymilowała się w kierunku zaborcy, np. mój wuj Paweł Rosenstein-Rodan. W Polsce jednak za krótko trwał okres dwudziestolecia międzywojennego, aby wszyscy mogli się w pełni zasymilować. W efekcie inteligencja jest bardziej kosmopolityczna, niż reszta społeczeństwa.
Powojenne historie, ekscesy antysemickie miały źródło we wrogości do inteligencji. Jeśli pojawiała się niechęć do inteligencji, to często uzasadniano ją mówiąc „to Żydy”, a nie dlatego, że stanowili inną warstwę społeczną.
PAP: Jak Pan, jako świadek historii, ocenia dzisiaj to, co stało się w marcu 1968 r.?
Adam Sandauer: Dzisiaj zastanawiam się, czy dobrze zrobiłem, że nie wyemigrowałem.
Prawdopodobnie nie stałoby się z moim zdrowiem to, co się stało. Prawdopodobnie po Okrągłym Stole, za to, że ojciec poparł gen. Jaruzelskiego, nikt by mnie nie wyrzucił z pracy. Przestałem być fizykiem w wyniku tego, że po Okrągłym Stole nie przedłużono ze mną kontraktu w Polskiej Akademii Nauk.
Czy byłoby lepiej? Mógłbym powiedzieć, że byłoby lepiej, ale też nie wiem, czy nie zginąłbym jako żołnierz armii izraelskiej na Wzgórzach Golan.
PAP: Jak zatem należy mówić o tej wspólnej, dobrej przeszłości?
Adam Sandauer: Rok 2018 to rocznica wielu istotnych rocznic dla relacji polsko-żydowskich: odzyskanie niepodległości przez Polskę i koniec I wojny światowej - 100 lat;
Marzec ’68 - 50 lat; powstanie Izraela - 70 lat.
Jako o wspólnym dziedzictwie pamiętać należy o Tuwimie, Leśmianie czy Korczaku, a nie Jedwabnem, szmalcownikach i zbrodniarzach z UB. O zbrodniach, które miały miejsce nie wolno zapomnieć, ale po to by były przestrogą na przyszłość.
PAP: Nie jest łatwo rozmawiać o wspólnej historii Polaków i Żydów…
Adam Sandauer: Myślę, że nie jest to tylko problem relacji polsko-żydowskich, ale także problem relacji z Ukraińcami, Niemcami, innymi mniejszościami narodowymi, które tworzyły przed wojną jedno państwo. Analogiczne problemy mają na pewno i inne państwa Europy. Nie mamy już wielonarodowego Cesarstwa Austro-Węgierskiego, nie ma Jugosławii, Polska stała się krajem jednonarodowym.
Widać zresztą kierunek przemian Europy. Te okrągłe rocznice są dobrym momentem, aby rozpocząć debatę o przekształceniach narodowych państw Europy i dziejach narodów, które niegdyś razem tworzyły wspólne państwa…
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
akr/ mjs/ ls/