6 lutego 1989 r. rozpoczęły się obrady okrągłego stołu, dzięki którym już cztery miesiące później zakończył się w Polsce okres władzy komunistycznej. Ale był to fakt ważny nie tylko nad Wisłą. Do końca roku dzięki inspirowanym nim podobnym „okrągłym stołom” w innych krajach bloku wschodniego komunizm zniknął z politycznej mapy Europy.
W 1989 r. we wszystkich krajach orbitujących wokół Moskwy nastąpił rozpad dotychczasowego systemu władzy. W większości tych państw miał on przebieg zaskakująco łagodny – komuniści rezygnowali z rządów jakby z ulgą, dobrze rozumiejąc niewydolność dotychczasowego układu. Krew polała się jedynie w Rumunii i tylko tam można mówić o zjawisku rewolucji. Wszędzie indziej ustroje przeszły płynnie i bez poważniejszych tąpnięć od komunistycznej dyktatury do demokracji, choć bywało też tak, że w owych demokracjach realną władzę w dalszym ciągu sprawowali dawni komuniści. Tak czy inaczej w lata dziewięćdziesiąte XX wieku Europa weszła już bez podziału na blok wschodni i zachodni. W ciągu kilku miesięcy roku 1989 zniknęła żelazna kurtyna.
Warszawa: Bunt mas
Nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, jak do tego doszło i dlaczego w tym właśnie momencie. Samuel Huntington widzi w tym tzw. trzecią falę globalnej demokratyzacji, rozpoczętej w 1974 r. portugalską „Rewolucją Goździków” – to jednak spojrzenie ze zbyt odległej perspektywy, by mogło bezpośrednio wyjaśnić kulisy wydarzeń w Europie Wschodniej u schyłku lat osiemdziesiątych XX wieku. Nie ma jednak raczej wątpliwości, że przykład Polski odegrał tu znaczną rolę.
„Tutaj historii 1989 r. nie można zrozumieć bez sięgnięcia do największego i najdłuższego +nacisku+ w historii komunistycznej wschodniej Europy, nacisku, jaki od roku 1988 wywierała +Solidarność+. Droga do wynegocjowania końca komunizmu w Polsce zaczęła się od wybuchu kolejnych strajków w maju 1988 r., w czasie których robotnicy krzyczeli (ku konsternacji władz, uciesze +Solidarności+, a trochę ku zaskoczeniu obu): +Nie ma wolności bez Solidarności+” – pisał brytyjski historyk i politolog, ale też naoczny świadek wydarzeń, Timothy Garton Ash.
Asha trudno posądzić o brak wiedzy ma temat ówczesnej Polski. Warto chyba jednak cofnąć wyznaczone przez niego daty co najmniej do roku 1980 i karnawału „Solidarności” – pierwszego tak masowego ruchu społecznego, wymierzonego we władze komunistyczne. Kończący go stan wojenny był tak naprawdę klęską władzy: okazał się nie, jak zakładano, manifestacją jej siły, lecz przeciwnie – pokazem bezsilności. Mimo brutalnych represji i całego swojego tragizmu okazał się początkiem końca monolitycznej władzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nigdy już nie udało się jej przywrócić pełnej kontroli nad społeczeństwem, a kolejne fale strajków i protestów, wybuchające zwykle po podwyżkach cen, osłabiały ją jeszcze bardziej. Tym bardziej w warunkach permanentnego i pogłębiającego się kryzysu gospodarczego.
Ostatecznie fakt ten potwierdziło zorganizowane 29 listopada 1987 r. referendum, w którym władze zapytały Polaków m.in. o to, czy są za dalszą demokratyzacją ustroju. Pozytywną odpowiedź dało zaledwie 46,29 proc. uprawnionych do głosowania. Dla władzy była to porażka. Jeśli jeszcze w 1980 r. oczekiwano od niej demokratycznych reform, to siedem lat później wciąż chciano demokracji, ale już bez PZPR. Następnego dnia na posiedzeniu sekretariatu KC PZPR Kazimierz Cypryniak pytał wprost, czy społeczeństwo jest przeciwne rozwojowi demokracji proponowanej przez władzę. I sam udzielał sobie odpowiedzi: „Chyba można częściowo taką odpowiedź stawiać”. Ale jeszcze bardziej jednoznacznie do klęski przyznawał się sam Wojciech Jaruzelski. Jak mówił na tym samym posiedzeniu: „Albo się rozłazi wszystko, albo próbujemy wszystko trzymać na siłę i też się rozłazi”.
Sytuację tę doskonale rozumiano w Polsce, jednak pilnie obserwowano też na świecie – również w krajach bloku wschodniego; rzecz jasna najuważniej w Moskwie. To właśnie Polska w latach osiemdziesiątych była swego rodzaju laboratorium rozpadu komunizmu, obserwowano przeprowadzany w nim eksperyment i czekano.
Moskwa: imperium nie kontratakuje
Ale chociaż „wszystko się rozłaziło” – jak przytomnie zauważał Jaruzelski – sprawy nie poszłyby prawdopodobnie tak gładko, gdyby nie „rozłaziło się” także w samej Moskwie. W 1985 r. doszedł do władzy Michaił Gorbaczow, który oprócz wielu innych reform otwarcie zapowiadał, że nie zamierza ostro ingerować w wewnętrzne sprawy lokalnych partii komunistycznych, dopuszcza dyskusję i krytykę, a przede wszystkim nie zgodzi się już na żadne interwencje zbrojne. „Metody, które stosowaliśmy w odniesieniu do Czechosłowacji i Węgier, teraz nie przejdą” – mówił podczas posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR w lipcu 1986 r. Miał na myśli zbrojne interwencje w latach 1968 i 1956, ale wiadomo było, że to właśnie groźba podobnych incydentów trzyma w ryzach cały blok komunistyczny – nimi tłumaczono wszak wprowadzenie stanu wojennego.
Teraz Moskwa sama pozbawiała się swojej grozy. Ale nie było to działanie bezmyślne. Gorbaczow chciał rozmontować imperium – być może utrzymać je na innych zasadach, lecz na pewno nie w formie twardej, leninowskiej komuny. Prof. Antoni Dudek w swojej „Reglamentowanej rewolucji” potwierdza, że było to działanie planowe. Tam, gdzie lokalne władze były słabe i w odwrocie, a więc w Polsce i na Węgrzech, zgodzono się na wprowadzanie eksperymentu z pierestrojką. Tam jednak, gdzie wciąż twardo rządził komunistyczny beton – w NRD, Czechosłowacji, Bułgarii czy Rumunii – zachowywano pozory trwałości systemu. Prof. Dudek cytował tu wywiad, jakiego Jaruzelski udzielił w czerwcu 1995 r. w „The European”:
„Omówiliśmy [z Gorbaczowem – przyp. aut.] różne sposoby realizacji reformy. Polska miała stać się laboratorium pierestrojki, ale nie chcieliśmy, by inni przywódcy bloku wschodniego o tym wiedzieli”.
Jeśli to prawda, to jednym z pierwszych doświadczeń przeprowadzonych w tym laboratorium była amnestia więźniów politycznych w 1986 r., następnym zaś podjęcie w sierpniu roku 1988 przez Czesława Kiszczaka pierwszych rozmów z Lechem Wałęsą. I bynajmniej nie były to kwestie wyłącznie polskie. Jak pisał historyk prof. Andrzej Paczkowski:
„Rok 1986 to także bardzo ważna data w relacjach Wschód–Zachód. W Reykjavíku odbyło się spotkanie Reagan-Gorbaczow, które rozpoczęło właściwy przełom w stosunkach między supermocarstwami. Warto pamiętać, że amnestia z września 1986 r., a zwłaszcza jej rozległość, została wymuszona przez ambasadę Stanów Zjednoczonych. Komuniści nie chcieli wypuścić Zbigniewa Bujaka, jednak USA postawiły sprawę twardo, mówiąc, że jeśli Bujak nie wyjdzie, to nie ma co rozmawiać o zbliżeniu ani pomocy ekonomicznej”.
Zapewne zgodnie z przewidywaniami Stanów Zjednoczonych zadziałał tu efekt domina. Polska opozycja, wzmocniona przez uwolnionych z więzień jej członków, była gotowa podjąć rozmowy ze stroną rządową – ta zaś nawet jeśli tego nie chciała, nie miała już innego wyjścia. Prof. Dudek badając raporty tzw. Grupy Operacyjnej „Wisła”, czyli polskiej agentury w Moskwie, utrzymuje, że chęć podjęcia takich rozmów wyrażano nawet na Kremlu. Jak przekonuje historyk, wystosowano wówczas osobiste zaproszenie do Adama Michnika – co do czego nie ma jednak pewności. Wiadomo jednak tyle, że polskie władze zostały przyparte do muru i tego właśnie efektem było preludium okrągłego stołu – rozmowy Kiszczaka z Wałęsą. Jak pisał prof. Antoni Dudek:
„W 1988 r., po drugiej fali strajków w sierpniu, zapadła decyzja, żeby gen. Czesław Kiszczak spotkał się z Lechem Wałęsą. To było przejście rubikonu. Ta decyzja była dla komunistów straszna i bolesna. Rakowski mówił wręcz o zaciskaniu zębów, a aparat średniego szczebla przyjął to jak najgorzej. Ta decyzja, żeby dało się ją uzasadnić, musiała do czegoś doprowadzić. Od tej pory władza stała się zakładnikiem rozmów z opozycją”.
Od tamtego momentu droga do okrągłego stołu była już prosta. Obrady rozpoczęły się 6 lutego 1989 r.
Budapeszt: pogrzeb systemu
„Po wielu zmianach przyszła oto wiosna. Ale w kwietniu, choć nasuwało się porównanie z 1848 r., była to wiosna tylko dwóch narodów, Polski i Węgier. Pozostałe cztery kraje tego, co niesłusznie nazywano Europą Wschodnią, nadal były skute lodem różnego rodzaju dyktatur, od breżniewowskiego bezruchu w Czechosłowacji i Niemczech Wschodnich, do otwartej tyranii rumuńskiego +socjalizmu w jednej rodzinie+ […] Amerykański specjalista nazwał nawet te zastygłe państwa +gangiem czterech+ – epitet ten można by z powodzeniem zastosować do ich przywódców, Honeckera, Husaka, Żiwkowa i Ceaușescu” – pisał Timothy Garton Ash, którego książka „Wiosna obywateli” pisana na bieżąco w 1989 r. w formie reportażu jest nieocenionym dziś źródłem rozgrywających się wówczas wydarzeń.
Ash zestawia Polskę z Węgrami, ale choć efekt był podobny, to jeśli chodzi o mechanikę procesu rozpadu komunizmu, różnice były zasadnicze. W Polsce był on oddolny. Masowe strajki robotników jednocześnie dały siłę opozycji i osłabiły władzę – dopiero ta sytuacja umożliwiła podjęcie rozgrywek politycznych. Na Węgrzech było odwrotnie. Tam lokalna partia zaczęła się wycofywać sama. Podczas kongresu odbywającego się w maju 1988 r. usunięto mocno już wiekowego Jánosa Kádára, przekazując przywództwo Károlyemu Grószowi, i pod jego kierownictwem partia rozpoczęła proces samounicestwienia. Już pod koniec roku zezwolono opozycji na organizowanie manifestacji, a więc de facto ją zalegalizowano. Kiedy w Warszawie ustawiano okrągły stół, w lutym 1989 r. w Budapeszcie partia wyraziła wstępne poparcie dla przejścia do wielopartyjnego sytemu władzy. W kwietniu – kiedy podpisano porozumienie okrągłego stołu – węgierska partia ostatecznie zrezygnowała ze swojego jedynowładztwa, dopuszczając do głosu, jak pisał Ash, „różne grupy opozycyjne i świeżo upieczone partie”. Politolodzy widzą w tych posunięciach pewną strategię, zbliżoną zresztą do zastosowanej w Polsce. Komuniści robili krok w tył jako partia, licząc na to, że uda im się wykonać dwa kroki do przodu osobiście. Inaczej mówiąc, że personalnie pozostaną przy władzy. W dużym stopniu mieli rację.
Ale choć nacisk społeczny był na Węgrzech stosunkowo niewielki, i tam doszło do wydarzenia, które dziś uznawane jest za symboliczny koniec komuny. 16 czerwca 1989 r. w Budapeszcie odbył się powtórny pogrzeb bohatera rewolucji 1956 r., Imrego Nagya.
„Tłum, może dwustutysięczny, jest spokojny i opanowany, gdy głos zabiera ostatni mówca. +Obywatele – wykrzykuje kruczowłosy Viktor Orbán ze Związku Młodych Demokratów […] Jeśli zaufamy naszym duszom i sile, możemy położyć kres dyktaturze komunistycznej, jeśli będziemy wystarczająco zdeterminowani, możemy zmusić partię do poddania się wolnym wyborom; jeśli nie stracimy z oczu ideałów 1956 r., będziemy zdolni wybrać rząd, który zacznie natychmiastowe negocjacje w celu szybkiego wycofania wojsk radzieckich+. W tłumie w końcu wybucha niepohamowana owacja. Wszystko jest transmitowane na żywo przez telewizję” – relacjonował Ash.
W rzeczywistości Orbán stwierdzał już fakt dokonany. Trzy dni przed pogrzebem Nagya rozpoczęły się pertraktacje komunistów z okrągłym stołem. To nie pomyłka – nie przy, lecz z – bo zapewne z inspiracji polskim rozwiązaniem w marcu 1989 r. powstała na Węgrzech organizacja Okrągły Stół Opozycji, zrzeszająca członków różnych grup demokratycznych (same rozmowy prowadzono przy stole trójkątnym). Była jednak bardzo nietrwała. Jeśli w Polsce Wałęsa skupił wokół siebie ludzi w miarę jednolitych światopoglądowo, a przynajmniej lojalnych względem jego samego, co – mimo wielu zastrzeżeń – umożliwiło stworzenie wspólnego frontu w rozmowach z komunistami, węgierski okrągły stół tworzyli ludzie biegunowo od siebie odlegli. Zwarte szyki udało się utrzymać jedynie do 18 września, kiedy podpisano porozumienie z władzami, po czym natychmiast rozpoczęła się zacięta walka w łonie samej opozycji.
„W sumie partie opozycyjne bardziej były zajęte zwalczaniem siebie nawzajem niż walką z komunistami” – konkludował Ash i nie mylił się. Mimo zakończenia komunizmu to komuniści sprawowali władzę w państwie, z nich rekrutował się rząd, oni świecili najjaśniej na politycznym firmamencie. Tylko pozornie wydaje się to dziwne. W rzeczywistości gdy w opozycji panował zupełny chaos, to właśnie oni byli jedyną siłą zdolną kierować krajem. „Scena polityczna była tak zagmatwana, że gdy badania opinii publicznej włączyły do swoich pytań całkowicie fikcyjną Węgierską Partię Demokratyczną, opowiedziało się za nią 12 proc. ankietowanych” – dodaje historyk.
Formalnie jednak Węgry były już krajem demokratycznym i niezależnym od Moskwy. Rozstrzygnięcie kwestii, co z tą demokracją i niezależnością zrobić, miało już zależeć wyłącznie od Węgrów.
Berlin: czas burzenia murów
„Pierwszym czynnikiem był mur i ustrój reprezentowany przezeń. Mur nie otaczał jakiejś peryferii NRD, lecz stał w samym środku. Przebiegał przez serca wszystkich. Nawet mieszkańcom innych krajów wschodnioeuropejskich trudno w pełni zrozumieć psychiczne obciążenie, jakie stanowił” – pisał Timothy Garton Ash, w murze berlińskim widząc podstawową przyczynę, dla której Niemcy praktycznie nie buntowali się przeciw władzy komunistycznej. I niekoniecznie trzeba widzieć w tym metaforę. Mur był czymś bardzo namacalnym. Przeciętnemu obywatelowi codziennie bardzo dosłownie przypominał, że znajduje się w więzieniu. Zasieki z drutu kolczastego pod napięciem oddzielały większość granic państw komunistycznych, ale – jak zauważa Ash – one znajdowały się na peryferiach, a mur stał w samym środku. Dawał poczucie, że w tym kraju okupacja nie skończyła się w 1945 r. Oczywiście było też mnóstwo innych czynników. Niezwykle skuteczna i wszechobecna była niemiecka służba bezpieczeństwa Stasi, w mistrzowski sposób pozbywająca się opozycji – oferując jej uczestnikom prosty wybór: więzienie lub emigrację. „To jakby wybierać między piekłem a niebem” – wspominał jeden z jej przedstawicieli. Opozycji więc nie było, bo wyjechała. Nie bez znaczenia było również to, że w odróżnieniu choćby od Polski panował tu stosunkowo wysoki standard życia, który wyraźnie osłabiał wolę buntu. W ubogiej Polsce podstawowym motorem wszelkich buntów były zawsze podwyżki cen żywności – w Niemczech tego elementu zabrakło.
Trzeba wreszcie pamiętać, że silne – najsilniejsze w całym bloku wschodnim – relacje łączyły Berlin z Moskwą. I paradoksalnie to właśnie Moskwa zburzyła ten układ. Do 7 października 1989 r. Niemcy biernie, choć pewnie z nadzieją, przyglądali się wydarzeniom w Polsce i na Węgrzech. Tamtego jednak dnia Michaił Gorbaczow wyraźnie zakomunikował Erichowi Honeckerowi, że w razie czego nie może liczyć na wsparcie wojsk rosyjskich; podobno też – choć nie jest to udokumentowane – namawiał bardziej liberalnych członków niemieckiej partii komunistycznej do odsunięcia Honeckera i podjęcia reform.
O tym wszystkim jednak niemiecka ulica nie mogła wiedzieć. A jednak bunt narastał. Od końca lata uaktywniała się stłumiona do tamtego momentu opozycja, ale ważniejsze były nastroje u zwykłych, niezaangażowanych dotąd w politykę Niemców. Zaczęły się formować spontaniczne demonstracje, a to, że były niezwykle brutalnie tłumione, tylko podsycało rewolucyjną atmosferę. Kiedy Gorbaczow był w Berlinie, widział tę sytuację na własne oczy i właśnie dlatego zastrzegł, że nie będzie interweniował. Zaledwie pięć dni wcześniej doszło w Lipsku do dużej, blisko 20-tysięcznej manifestacji na placu Karola Marksa, a dwa dni po wyjeździe rosyjskiego przywódcy w tym samym miejscu zgromadziło się czterokrotnie więcej ludzi.
„Powiedzieć, że protest społeczny narastał w postępie geometrycznym, to mało. Była to bowiem prawdziwa eksplozja, tyle że bez przemocy. Te niezwykłe, pokojowe, uparte demonstracje w Lipsku – zaczynające się co poniedziałek +modlitwą o pokój+ w kościołach – rosły z tygodnia na tydzień, najpierw 70 tys., potem dwa razy tyle, potem 300 tys., potem może pół miliona. Cała NRD wiła się w bólach porodowych. Od tego czasu do ludzi należała akcja, a do partii reakcja” – pisał obserwujący wydarzenia na bieżąco Ash.
Była to całkiem dosłownie rewolucja październikowa, bo symbolicznie rozpoczęła się 9 października, a skończyła 9 listopada otwarciem muru berlińskiego. Jak zauważa Ash, całkowicie zmieniło to „psychiczną geografię Berlina” – to, co było na skraju, znów znalazło się w centrum. I właśnie w tym miejscu znów widać, jak bardzo mur wpisał się w mentalność niemiecką. Po jego otwarciu natychmiast zmieniły się żądania protestujących. Domagano się już nie zmian ustrojowo-politycznych – te uznawano za już zdobyte, wymagające jedynie negocjacji technicznych i formalnych ustaleń – lecz zjednoczenia Niemiec. Na wiecach regułą stało się intonowanie hymnu „Deutschland einig Vaterland” („Niemcy, jedna ojczyzna”) i od późnej jesieni 1989 r. oprócz wielu regionalnych „okrągłych stołów”, podczas których rodziła się wschodnioniemiecka demokracja, największe społeczne ciśnienie szło w tym właśnie kierunku. Rzecz charakterystyczna – działo się to ku zaskoczeniu ugrupowań opozycyjnych, które nigdy wcześniej nie planowały takiego rozwoju wypadków. Chciały zreformować ustrój, obalić komunistyczne władze, ale jednak jako Niemcy Wschodnie. „W odróżnieniu od Polski czy Węgier granice samostanowienia społecznego nie pokrywały się z granicami samostanowienia narodowego” – tłumaczył Ash. Pod oddolną presją społeczną, jeśli ktokolwiek chciał w nowych Niemczech rządzić, musiał doprowadzić do tego, by zaczęły się pokrywać.
Praga: labirynt aksamitnego Minotaura
Kiedy otwierano i burzono mur berliński, w Pradze nie działo się jeszcze nic. Trauma 1968 r. okazała się dla Czechów bardzo trwała i opozycja, choć istniała, nie zamierzała podejmować bardziej ekspresyjnych działań. Ale opozycja była pokoleniowo stara. Dlatego właśnie impuls do Aksamitnej Rewolucji – jak wkrótce nazwano czechosłowackie wydarzenie z listopada i grudnia 1989 r. – dali ludzie niemogący pamiętać Praskiej Wiosny i interwencji wojsk Układu Warszawskiego. Studenci. To właśnie oni zorganizowali 17 listopada demonstrację w celu uczczenia pamięci Jana Opletala – studenta zamordowanego przez Niemców w czasie okupacji Czechosłowacji. Nie była to manifestacja polityczna, ale stała się nią spontanicznie. Do wspomnień o Opletalu, wraz z narastaniem tłumu, zaczęły dołączać hasła antykomunistyczne i personalne ataki na władze. Nie wiadomo, kto wpadł na pomysł, by pochód przenieść na plac Wacława, jednak tak właśnie się stało. Czas, który zajęło studentom dotarcie na miejsce, okazał się wystarczający na postawienie w stan gotowości służb bezpieczeństwa – odpowiedników polskiego ZOMO – oraz oddziałów antyterrorystycznych. Starcie było brutalne – nie da się policzyć, ile osób odniosło rany, ilu zostało ciężko pobitych. Ważniejsza była jednak plotka o jednej ofierze śmiertelnej, która – niesprawdzona – natychmiast rozeszła się po całym kraju. Nieco na wyrost, lecz skutecznie, używano słowa „masakra”.
20 listopada w jednym z praskich teatrów odbyło się zebranie przedstawicieli wszystkich formacji opozycyjnych, któremu przewodniczył Václav Havel. Sformułowano proste żądanie: ustąpienia władz odpowiedzialnych za wydarzenia roku 1968, dewastację życia społecznego w okresie tzw. normalizacji i tłumienie pokojowych manifestacji. Utworzono też forum obywatelskie, które natychmiast przejęło przywództwo nad rozgrywającymi się wydarzeniami, choć, rzecz ciekawa – na Słowacji była to odrębna organizacja: Społeczeństwo przeciw Przemocy. Wezwano do strajku generalnego.
Począwszy od następnego dnia, w całej Czechosłowacji odbywały się codzienne demonstracje, z których największą i najważniejszą była ta na placu Wacława. Prorządowa gazeta „Rudé právo” donosiła o 200 tys. zgromadzonych, można więc założyć, że mogło ich być tam więcej. Policja tym razem nie interweniowała, zatem przebieg tych manifestacji był spokojny. Jednocześnie w położonym sto metrów od placu teatrze Laterna Magika mieściło się centrum rewolucji. Timothy Garton Ash dotarł i tam. Odegrał zresztą w tych wydarzeniach pewną rolę, wymyślając na prośbę Havla hasło powtarzane później w publikacjach na całym świecie: „W Polsce trwało to dziesięć lat, na Węgrzech dziesięć miesięcy, w NRD dziesięć tygodni, może w Czechosłowacji zajmie to dziesięć dni”. Historyk zanotował atmosferę praskiego centrum dowodzenia rewoltą:
„Przez ciężkie, metalowe, oszklone drzwi, obok drugiej linii ochotniczych wartowników, schodzi się po szerokich schodach do półkolistego foyer, którego ściany zgodnie ze stylem obowiązującym w latach pięćdziesiątych wyłożone są lustrami. Po foyer biegają jacyś zaaferowani ludzie. Inni siedzą w małych grupach na ławkach, jedząc w naprędce zrobione kanapki, i dyskutują o przyszłości narodu. Jeszcze jedno piętro w dół i jest się na sali teatralnej. Dekoracje – do +Minotaura+ Dürrenmatta – są w kształcie lejka, na końcu którego, w głębi sceny, znajduje się otwór na tyle duży, by zdołał przecisnąć się przezeń niewielki potwór. To właśnie tu, w charakterystycznej dla Laterna Magika kombinacji dramatu, muzyki i pantomimy, odbywają się codzienne konferencje prasowe: mówcy wychodzą na scenę z otworu przeznaczonego dla Dürrenmattowskiego potwora. Zamiast turystów na przedstawienia wpuszcza się dziennikarzy”.
Najważniejsze decyzje zapadały jednak w niewielkim pomieszczeniu na końcu foyer. Tam właśnie zbierali się przywódcy opozycji. „W pokoju unosi się zapach dymu, potu, wilgotnych płaszczy i rewolucji. Pamiętam ten zapach z Polski, z jesieni 1980 r.” – wspominał historyk.
Demonstracje rozrastały się. Pod ich wpływem 23 listopada rząd zdecydował się podjąć rozmowy z przedstawicielami forum obywatelskiego. Przy pełnym wsparciu Moskwy. W ambasadzie rosyjskiej przyjmowano przedstawicieli forum, a podczas spotkania szefów państw Układu Warszawskiego Gorbaczow otwarcie potępił interwencję z 1968 r. W tej sytuacji premier Ladislav Adamec nie uchylił się od ustępstw. Niemal natychmiast kazał zwolnić więźniów politycznych, obiecał też do 3 grudnia ogłosić skład nowego rządu. Okazał się on jednak nie do zaakceptowania i dopiero po kolejnych zamieszkach oraz żądaniach wysuwanych przez forum obywatelskie 10 grudnia prezydent Gustáv Husák ogłosił kolejny gabinet, uwzględniający już sugestie opozycji, sam zaś podał się do dymisji. Tamtego dnia skończył się komunizm nad Wełtawą.
Zaledwie dziewiętnaście dni później na nowego prezydenta Czechosłowacji został wybrany Václav Havel. Nie zabrakło także gestu symbolicznego – przewodniczącym Zgromadzenia Federalnego został Alexander Dubček, człowiek, który w 1968 r. na chwilę wcielił w życie marzenie Praskiej Wiosny.
Sofia: mądrość wyciągania wniosków
Wyciągając wnioski z kalendarza, można by dojść do wniosku, że w Sofii bardzo uważnie obserwowano rozwój sytuacji w Berlinie. Już następnego dnia dokonała się tu mianowicie bezkrwawa pałacowa rewolucja, w której wyniku odsunięto od władzy sędziwego Todora Żiwkowa, a jego miejsce zajął Petyr Mładenow. Niekoniecznie należy uznawać go za ideowego demokratę, ale z pewnością był pragmatykiem: obserwował wydarzenia w Warszawie i na Węgrzech, widział więc, zwłaszcza na przykładzie tych ostatnich, że jest możliwe nie tylko spokojne przeprowadzanie zmian ustrojowych, lecz i do pewnego stopnia utrzymanie jakiejś przynajmniej części władzy. Rozmowy z niezbyt silną, choć w ciągu 1989 r. rozrastającą się, opozycją podjął praktycznie od razu, z własnej inicjatywy, a jako sygnał dobrej woli rzucił społeczeństwu „na pożarcie” znienawidzonego Żiwkowa. Dawny przywódca został już w styczniu 1990 r. aresztowany i skazany na siedem lat więzienia za „nadużycie władzy i podsycanie konfliktów narodowościowych”, co z uwagi na wiek praktycznie oznaczało dożywocie – Żiwkow istotnie zmarł w areszcie domowym w roku 1998.
W Bułgarii nie było wielkich demonstracji ani symbolicznych momentów antykomunistycznej rewolty. Nie było takiej potrzeby. Rozpoczęte 16 stycznia 1990 r. rozmowy ze Związkiem Sił Demokratycznych – podobnie jak w innych krajach będącym wspólnym frontem sił opozycyjnych – przynosiły natychmiastowe rezultaty. Komuniści godzili się niemal na wszystko: nową konstytucję, wolne wybory parlamentarne, pluralizm polityczny, a także odpolitycznienie służb mundurowych. Do 15 maja Zgromadzenie Narodowe zniosło zapisy o kierowniczej roli partii, ustanowiono również urząd prezydenta, którym – zgodnie z modelem polskim i zapewne przewidywaniami komunistów – został tymczasowo Mładenow.
Ugodowość dawnych sił komunistycznych okazała się dla nich mądrą strategią. Nie wzbudzali społecznej niechęci, a doceniano ich polityczne doświadczenie – zdobyte co prawda w państwie niedemokratycznym, mające jednak przełożenie na codzienne funkcjonowanie państwowej administracji. W wolnych wyborach do Wielkiego Zgromadzenia Narodowego, przeprowadzonych 10 i 17 czerwca 1990 r., odnieśli imponujące zwycięstwo nad opozycją, na 400 mandatów zdobywając 211, podczas gdy największa formacja opozycyjna jedynie 144. Mładenow wprawdzie wkrótce musiał ustąpić z urzędu przed opozycyjnym politykiem Żeliu Żelewem, jednak premierem został członek dawnej ekipy Andrej Łukanow. Wyniki te są bardzo charakterystyczne dla wszystkich rewolucji roku 1989 i wynikają z faktu niezwykłego chaosu wśród ugrupowań opozycyjnych – w Bułgarii już niezadługo miała być ich ponad setka. W zestawieniu z gwałtownym spadkiem poziomu życia – także typowym dla większości państw, które gospodarki rynkowej musiały się dopiero nauczyć – sprawiało to, że zaczęto tęsknie spoglądać w stronę ubogich, ale dość stabilnych czasów komuny. Kierunku zmian to jednak nie zmieniło. W lipcu 1991 r. Bułgaria miała już nową konstytucję, która określała ją jako demokratyczną republikę parlamentarną.
Bukareszt: rozstrzelany system
Spokój, z jakim komunistyczne władze ustępowały z Sofii, miał zapewne wiele przyczyn. Wynikał z pragmatyzmu – dla wszystkich było jasne, że dotychczasowego systemu nie da się utrzymać i lepiej, gdyby przełom dokonał się w pokojowej atmosferze. Kiedy pozbywano się Todora Żiwkowa, nie można było jeszcze spodziewać się wypadków, jakie miały się rozegrać już wkrótce w sąsiedniej Rumunii. Co prawda padały już tam pierwsze strzały, było też sporo ofiar śmiertelnych, wciąż nie była to jednak rewolucja. Kiedy jednak szykowano się do rozmów z opozycją, 25 grudnia 1989 r. świat obiegła wiadomość o osądzeniu przywódcy tamtejszej partii Nicolae Ceaușescu przez trybunał rewolucyjny, o wyroku śmierci i jego natychmiastowym wykonaniu. Wraz z działaczem rozstrzelana została jego żona. Jeśli 24 grudnia ktoś jeszcze w Europie myślał o powrocie do dawnego systemu, to następnego dnia przykład Rumunii z pewnością sprawił, że o podobnych pomysłach szybko zapomniał.
Faktem jest jednak, że w latach osiemdziesiątych XX wieku nie istniał już w Europie komunizm tak opresyjny jak rumuński. Kiedy 28 marca 1974 r. Ceaușescu obejmował urząd prezydenta, kraj był w całkiem dobrej sytuacji. Jego gospodarka była wydolna, a politycznie, stojąc zawsze w pewnej kontrze do Moskwy, nie był izolowany na forum międzynarodowym.
„Rumunia zaczęła odgrywać istotną rolę w polityce międzynarodowej. Dzięki temu, że utrzymywała kontakty dyplomatyczne z Chinami oraz Izraelem, a także – razem z Jugosławią – uchodziła za adwersarza Kremla, wzbudzała zainteresowanie dyplomacji światowej. Dużym echem odbiła się wizyta gen. Charles’a de Gaulle’a w maju 1968 r. W sierpniu 1969 r. przybył do Bukaresztu prezydent USA Richard Nixon” – pisała historyczka, prof. Małgorzata Willaume.
Po objęciu władzy przez Ceaușescu sytuacja zaczęła się gwałtownie zmieniać. Psychologicznie reprezentował on typ dyktatora w stylu po części stalinowskim, a po części jednak bliższym watażkom z krajów Trzeciego Świata. Rumunia stała się prywatną własnością jego rodziny. Żona i synowie pełnili najwyższe funkcje w administracji lub oświacie, on sam zaś sprawował władzę totalną za pomocą wprowadzania kultu swojej osoby oraz rozbudowywania i zwiększania uprawnień tajnej policji Securitate. Trudno orzec, czego w Rumunii bardziej się bano – aresztowania czy życia na wolności. W kraju panowały poważne ograniczenia w dostawach prądu, ruch kołowy zredukowano dla transportu państwowego, reglamentowana żywność była dostępna w ilościach najzupełniej minimalnych… W latach osiemdziesiątych XX wieku standard życia obywateli wyglądał mniej więcej jak w sowieckiej Rosji z czasów stalinowskich lat trzydziestych. W tym samym momencie Ceaușescu inwestował wielkie pieniądze w budowę pałacu prezydenckiego, pod którą wyburzono sporą część najpiękniejszej, zabytkowej architektury Bukaresztu. Brutalnie wysiedlano całe podbukareszteńskie wioski, by stworzyć na ich terenach wielki zbiornik wodny dla celów turystycznych – rzecz jasna, niedostępnych dla przeciętnego Rumuna. Do tego doszło podsycanie nastrojów szowinistycznych i na tym tle w końcu nastąpił wybuch.
11 listopada w Siedmiogrodzie pastor mniejszości węgierskiej László Tőkés odmówił opuszczenia swojej parafii, a w jego obronie od razu sformowała się wielka demonstracja. Wysłane do jej pacyfikacji wojsko i siły policyjne podzieliły się – część opowiedziała się po stronie protestujących i efekt okazał się niezwykle krwawy. Jeśli w innych krajach bloku wschodniego doszłoby w tej sytuacji do zasadniczo pokojowych manifestacji, w skrajnie zdesperowanej Rumunii wybuchła regularna rewolucja, której impet osłabiła dopiero egzekucja znienawidzonego przywódcy. Paradoksalnie jedyną osobą w całym państwie zdolną w tej sytuacji negocjować z tłumem okazał się Ion Iliescu. Paradoksalnie, ponieważ był on klasycznym komunistycznym aparatczykiem, którego jedyną – ale wystarczającą w oczach ogółu społeczeństwa – zaletą było to, że odważył się być w opozycji wobec Ceaușescu. Nie zmienia to jednak tego, że był w Rumunii postacią na tyle popularną, że potrafił wyjść osobiście do zrewoltowanych mas, przekonać je o panowaniu nad sytuacją i ostatecznie doprowadzić do głosowania na swoją osobę zarówno w wyborach prezydenckich – został głową państwa w maju 1990 r. – jak i parlamentarnych: na jego Front Ocalenia Narodowego oddano 67 proc. głosów.
To kolejny rumuński paradoks. Najbardziej krwawa antykomunistyczna rewolucja w Europie przyniosła jedyny w dawnych krajach komunistycznych realny sukces komunistów. Błąd zrozumiano dość szybko – Iliescu m.in. krwawo, wzorem poprzednika, pacyfikował demonstracje domagające się dekomunizacji. Prawo zajęło się nim jednak dopiero w 2017 r. Iliescu skończył wówczas 87 lat.
***
A Polska? Rozpoczęte 6 lutego 1989 r. – jak pisał prof. Andrzej Paczkowski – „obrady przeciągały się, budząc zniecierpliwienie opinii, a dla uratowania ich musiano przeprowadzić – poza rozmowami nieformalnymi, a nawet całkowicie prywatnymi – serię spotkań roboczych, które niemal wszystkie odbywały się w cieszącej się coraz większym rozgłosem Magdalence, podwarszawskim osiedlu nowobogackich i służb specjalnych. Ośmiotygodniowy maraton, będący sam w sobie spektaklem, objął setki równego kalibru problemów. Najważniejszym jego owocem było obszerne porozumienie polityczne, nazwane – na poły ironicznie, na poły krytycznie – +kontraktem stulecia+”.
To ostatnie oznaczało, że zaledwie 35 proc. miejsc w Sejmie (i wszystkie w Senacie) miało być obsadzonych na drodze wolnych wyborów – resztę gwarantowali sobie członkowie dawnego reżimu. Stworzono też ordynację dającą ważne uprawnienia nowo utworzonemu urzędowi prezydenta (m.in. siły zbrojne, bezpieczeństwo wewnętrzne), a układ sił sprawił, że został nim Wojciech Jaruzelski. Istotnie został nim, choć nie na długo. W pozostałych kwestiach społeczeństwo wypowiedziało się jednoznacznie. 5 czerwca 1989 r. na 161 dostępnych miejsc w Sejmie uzyskało mandaty 160 reprezentantów opozycji, a w Senacie na stu – 92.
Spory o ocenę procesu upadania komunizmu w Polsce nie ucichły do dziś. Bezdyskusyjny jest jednak fakt, że upadł.
Na podstawie:
Timothy Garton Ash, „Wiosna obywateli”, Londyn 1990
Andrzej Brzeziecki, „Lekcje historii PRL w rozmowach”, Warszawa 2009
Adam Burakowski, „Geniusz Karpat. Dyktatura Nicolae Ceaușescu 1965–1989”, Warszawa 2008
Antoni Dudek, „PRL bez makijażu”, Kraków 2008
Tony Judt, Timothy Snyder, „Rozważania o wieku XX”, Poznań 2012
Adam Koseski, Małgorzata Willaume, „Nowe kraje Unii Europejskiej”, Warszawa 2007
Andrzej Paczkowski, „Pół wieku dziejów Polski”, Warszawa 2007
jiw / skp/