Przez 50 lat nie byłam w stanie pojechać do Oświęcimia. Gdy już tam zjawiłam się, stałam jak sparaliżowana. Emocje wtedy wzięły górę – mówi Alina Dąbrowska, była więźniarka obozu Auschwitz.
PAP: Jak wyglądało Pani życie do wybuchu wojny?
Alina Dąbrowska: Urodziłam się w miejscowości Biała, koło Zgierza, 23 kwietnia 1923 r. Byłam najmłodszą z czwórki rodzeństwa. Ojciec był sekretarzem gminnym. Potem przyjechaliśmy do Pabianic. Tata zaczął pracować w magistracie miasta.
Od dzieciństwa lubiłam uczyć się języków obcych. Kiedy byłam w gimnazjum, miałam uczyć się języka francuskiego. Jednak ze względu na koleżankę, która zaczęła uczyć się niemieckiego, też zaczęłam chodzić na te zajęcia. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że znajomość tego języka będzie mi tak bardzo potrzebna. Udzielałam nawet korepetycji uczniom z klas młodszych. Brakowało nam pieniędzy, bo pracował tylko tata, mama chorowała na gruźlicę. Przez krótki czas byłam w harcerstwie, ale potem odeszłam. Za to zapalonym harcerzem był mój brat Zenon.
Alina Dąbrowska: Kiedy kończyłam pracę, zostawałam po godzinach i odbijałam materiały dla podziemia na matrycy, a rulony z tekstami zawijałam w sweter. Razem z koleżankami rozprowadzałyśmy ulotki. Nigdy jednak nie walczyłyśmy z bronią w ręku. Miałam pseudonim Falka. Niewiele rzeczy wiedziałam o działalności innych dziewczyn, bo wolałam wielu rzeczy nie wiedzieć, żeby w razie aresztowania nikogo nie wydać.
PAP: A potem?
Alina Dąbrowska: Przed wrześniem 1939 r. każdy wiedział, że ta wojna będzie, ale chyba niewielu nas spodziewało się, jak dramatyczny, tragiczny, bezwzględny będzie to czas. Mój brat został zmobilizowany, długo nie wracał. Moje siostry wróciły ze studiów z Poznania i z Warszawy. Niemcy odebrali nam mieszkanie, dostaliśmy w zamian mały pokój. Codziennie czekałam na nasze rodzinne wieczory, bo były miłe mimo zawieruchy wojennej. Gdy w 1940 r. pojawił się w domu z powrotem mój brat, mówił, że widział wejście wojsk rosyjskich. Z jednej strony był roztrzęsiony, a z drugiej mówił, że należy walczyć z okupantem. Od razu włączył się w działalność konspiracyjną na terenie Pabianic, należał do Szarych Szeregów. Ja także włączyłam się w działalność podziemną.
PAP: Na czym polegała Pani działalność?
Alina Dąbrowska: Przysięgę składałam w 1941 r. Przygotowywałam teksty dla podziemia. Miałam ułatwione zadanie o tyle, że byłam zatrudniona w fabryce jako maszynistka. Tłumaczyłam również z języka niemieckiego instrukcje przeznaczone dla robotników.
Kiedy kończyłam pracę, zostawałam po godzinach i odbijałam materiały dla podziemia na matrycy, a rulony z tekstami zawijałam w sweter. Razem z koleżankami rozprowadzałyśmy ulotki. Nigdy jednak nie walczyłyśmy z bronią w ręku. Miałam pseudonim Falka. Niewiele rzeczy wiedziałam o działalności innych dziewczyn, bo wolałam wielu rzeczy nie wiedzieć, żeby w razie aresztowania nikogo nie wydać.
PAP: Jak doszło do Pani aresztowania?
Alina Dąbrowska: 13 maja 1942 r. rano z pracy wrócił mój brat. Pamiętam, jak w żartach powiedziałam do Zenka, żebyśmy się pożegnali, bo może widzimy się po raz ostatni i rzeczywiście tak było. Szłam do pracy ze świadomością, że w fabryce zaczęły się aresztowania. Po przerwie obiadowej wezwał mnie do siebie dyrektor. W jego pokoju był esesman. Pokazywał mi jakiś dokument i pytał, czy go znam.
Odpowiedziałam twierdząco. Następnie zapytał, co zrobiłam z tym dokumentem. Prawda była taka, że odpis dałam jednemu z inżynierów, który działał w konspiracji. Była wsypa, gestapo do niego trafiło. Nikt nie zdążył mnie uprzedzić. Nie przyznałam się, powiedziałam, że dokument był w szafce, która nie jest zamykana.
Zostałam aresztowana, tak jak stałam. Nie miałam możliwości zabrania czegokolwiek. Przez cały czas przejmowałam się najbardziej moją mamą. Wiedziałam, że będzie to bardzo przeżwać. Właśnie 13 maja obchodziła 50 urodziny i chcieliśmy wieczorem przygotować dla niej przyjęcie. Zostałam przewieziona do aresztu przy ul. Gdańskiej 13 w Łodzi. Chłopak, który był wraz ze mną aresztowany, zdołał uciec.
PAP: Jak była Pani traktowana w więzieniu?
Alina Dąbrowska: Życzliwie przyjęły mnie inne kobiety, więźniarki. W celi było nas ok. 15 osób, pod koniec mojego pobytu ok. 6-7. Podpowiadały mi wiele rzeczy. Od razu napisałam gryps do domu, żeby rodzice się o mnie nie martwili. Jak się wkrótce okazało, zostałam oskarżona o zdradę stanu, jako wróg państwa i narodu niemieckiego. W więzieniu przesiedziałam cały rok. W tym czasie dowiedziałam się, że mój brat został aresztowany, za jakieś ulotki. Nie chciałam wierzyć Niemcowi, który mi to powiedział, ale zobaczyłam dokument napisany przez Zenka. Wyczytałam, że nikogo nie zdradził. Obiecałam sobie, że ja też nigdy nikogo nie wydam. Wkrótce dowiedziałam się, że zostanę przewieziona do Auschwitz. Jechaliśmy pociągiem wypełnionym po brzegi.
Alina Dąbrowska: Największym przeżyciem było dla mnie wejście do baraku. Pomyślałam, że tak musi wyglądać piekło. Ludzie nie przypominali ani kobiet ani mężczyzn. Prycze były tak małe, że ledwo można było na nich usiąść, a co dopiero mówić o spaniu. Otrzymałam mały kocyk. Nie było wiadomo, czy lepiej położyć pod plecy czy się nim przykryć.
PAP: Czy słyszała Pani wcześniej o tym obozie?
Alina Dąbrowska: Tak, same przerażające rzeczy. Koleżanka mówiła, że ludzie pracują tam w nieludzkich warunkach, że jest to praca ponad siły i że jeśli ktoś nie wykonana wszystkiego, to zostaje zabity.
PAP: Jakie było pierwsze wrażenie w Auschwitz?
Alina Dąbrowska: Pierwszym uczuciem u mnie była ciekawość: jak tu naprawdę jest? Wszędzie było pełno ludzi. Dostałam numer - 44 165. Musiałam podpisać listę, oddać wszystko co miałam. Największym przeżyciem było dla mnie wejście do baraku. Pomyślałam, że tak musi wyglądać piekło. Ludzie nie przypominali ani kobiet ani mężczyzn. Prycze były tak małe, że ledwo można było na nich usiąść, a co dopiero mówić o spaniu. Otrzymałam mały kocyk. Nie było wiadomo, czy lepiej położyć pod plecy czy się nim przykryć.
PAP: Mogły się Pani myć?
Alina Dąbrowska: Każda z nas dostała miskę. Jedna drugą polewała, a tylko co kilka tygodni był prysznic. Pamiętam tylko, że gdy szłyśmy do pracy w polu, była możliwość umycia się w rzeczce.
PAP: Cierpiała Pani głód?
Alina Dąbrowska: Chleb był wtedy dla człowieka najważniejszy. Porcje były głodowe.
PAP: Czy chorowała Pani w obozie?
Alina Dąbrowska: W październiku 1943 r. zachorowałam na tyfus. Długo nie mogłam dojść do siebie. Pamiętam, że kiedy wróciłam na blok, przyszli i zapytali, czy jest ktoś, kto umie pisać na maszynie. Zgłosiłam się. Pracowałam w budynku przy bramie, pisałam wykazy zmarłych Żydów. Potem pracowałam w miejscu, gdzie trzeba było wszywać łaty na koce. Ale szybko się mnie pozbyto, bo faktycznie nie umiałam szyć.
PAP: Co dalej działo się z Panią?
Alina Dąbrowska: Zostałam sztubową w baraku mieszkalnym na terenie „Kanady II”, w którym przebywały więźniarki pracujące w Effektenkammer. Tutaj mieściła się tzw. elita obozowa. Gdy moje koleżanki szły do pracy, ja zostawałam i sprzątałam, wynosiłam i przynosiłam posiłki.
"Kanadą II" nazywano magazyny ubrań Żydów, których przywieziono do Auschwitz. Stamtąd były dalej wysyłane jako już niepotrzebne. Natomiast w Effektenkammer przechowywano ubrania więźniów aryjskich. Były one rejestrowane i trzymane w specjalnych workach.
PAP: Kto to był sztubowy?
Alina Dąbrowska: Każdy sztubowy był odpowiedzialny za czystość w jednej z izb w baraku, palenie w piecach, rozdzielanie odzieży oraz przynoszenie z kuchni kotłów z jedzeniem a potem jego rozdziału.
PAP: Pamięta Pani bunt Sonderkommando?
Alina Dąbrowska: Już w grudniu było wiadomo, że coś dzieje, bo widzieliśmy palenie papierów. Widać było nerwowość. I nadszedł 18 stycznia 1945 r. - ewakuacja obozu. Dali każdemu bochenek chleba. Szliśmy całą noc, okrutnie zimną, do Wodzisława. Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Ravensbrueck, gdzie dotarliśmy po tygodniu.
Alina Dąbrowska: Oczywiście, ja to widziałam wszystko na własne oczy. Wybuchł 7 października 1944 w Krematorium IV. Wzięło w nim udział prawie całe Sonderkommando. Słyszałam huki, strzały, widziałam uciekających Żydów i strzelających do nich Niemców. Widziałam wybuchy w krematorium, ogień. Masowa ucieczka zakończyła się niepowodzeniem. Po kilku godzinach wszystko wróciło do normy - według Niemców. Pamiętam też, że w śledztwie udowodniono, że materiały wybuchowe dostarczyły cztery więźniarki, Żydówki. Zostały one publicznie powieszone. Przechodziłam obok ich ciał. O tym wszystkim napisałam później do Yad Vashem.
PAP: Kiedy poczuła Pani, że to piekło obozu kończy się?
Alina Dąbrowska: Już w grudniu było wiadomo, że coś dzieje, bo widzieliśmy palenie papierów. Widać było nerwowość. I nadszedł 18 stycznia 1945 r. - ewakuacja obozu. Dali każdemu bochenek chleba. Szliśmy całą noc, okrutnie zimną, do Wodzisława. Następnego dnia wyruszyliśmy w kierunku Ravensbrueck, gdzie dotarliśmy po tygodniu.
PAP: Jak długo Pani tam była?
Alina Dąbrowska: 3 - 4 tygodnie. Nigdy nie zaznałam takiego głodu, jak tam. Ten obóz nie był przygotowany na tak olbrzymią liczb więźniów. Spałyśmy po dwie na jednym łóżku. Potem, w marcu 1945 r., przewieziono nas do podobozu Malchov. Tam były zupełnie inne warunki. Znalazłam nawet kawałek gazety, mogłam zorientować się, co się dzieje. Spanie i racje żywnościowe były lepsze niż w poprzednich miejscach. Tam zajmowałam się cięciem drzew. Potem przewieźli nas do Lipska, do następnego obozu. Miałyśmy tam szykować kwatery dla wojska. Stamtąd uciekłyśmy. Nikt za nami nie strzelał. 11 maja 1945 roku dotarłam do Pabianic.
PAP: Jak wyglądało Pani spotkanie z rodziną?
Alina Dąbrowska: Poszłam do miejsca, gdzie zostałam aresztowana. Zainteresowała się mną dozorczyni, która przyprowadziła moją siostrę i tatę. Mama już nie żyła. Zaczął się dla mnie bardzo ciężki czas. Nie umiałam się dostosować do życia na wolności. Musiałam się pilnować, żeby np. na rynku nie zabrać jedzenia bez pieniędzy. W obozie nazywało się to zorganizowanie, a nie kradzież. W domu nie miałam w co się ubrać. Przez cały czas nie chciałam mówić o obozie. Przez 50 lat nie byłam tam w stanie pojechać do Oświęcimia. Gdy już tam zjawiłam się, stałam jak sparaliżowana. Emocje wtedy wzięły górę.
Rozmawiała Ewelina Steczkowska
ewe/ mjs/ ls/