20 lat temu, 18 czerwca 1998 r., polski Sejm odpowiednią uchwałą potępił totalitaryzm komunistyczny. Przez lata wśród historyków powstało wiele definicji komunizmu, ale chyba żadna nie jest wystarczająca
„Nie istnieje coś takiego, jak socjalizm” – zauważył kiedyś amerykański klasyk sowietologii Martin Malia, ale chodziło mu raczej o komunizm. Oba pojęcia bywają mieszane tym częściej, im dalej od Europy. Socjalizm jednak istniał i niegdyś miał postać pakietu całkiem sensownych postulatów. W którymś momencie historii powstała po prostu nowa, wielomilionowa grupa społeczna, a grupą taką, gdzieś trakcie wieku XIX, stali się robotnicy, i reakcją na ten fakt musiała po prostu być korekta obowiązujących dotąd zasad prawnych.
To nie była utopia, lecz naturalna reakcja na schyłek feudalizmu, który wkroczył w fazę agonalną wraz z rewolucją francuską. I nie było w tym niczego utopijnego. Do tej pory nie było społeczeństwa, ale władca i jego poddani. Skoro w tamtym momencie władza straciła swoją boską legitymację i zaczęła podlegać prawom ekonomii – musieli zacząć im podlegać również poddani. Tu nie chodziło o rewolucję, lecz ewolucję. Nie oznaczało to odwrócenia pojęć – poddani nie chcieli rządzić, ale ustalić po prostu nowe zasady swojego poddaństwa. Już nie, jak w feudalizmie, z „boskiego rozdania”, lecz z punktu widzenia ekonomii. Patologiczną wersją tego procesu stał się gdzieś w połowie XIX w. dopiero komunizm, który – idąc za prof. Malią – tak naprawdę nie istnieje. A nie istnieje, bo jest utopią. Już nie konkretnym, społeczno-prawnym postulatem, lecz „pewnym złudzeniem” – by zacytować z kolei innego wybitnego specjalistę od historii idei, Francuza François Fureta.
Konspiracyjni konstruktorzy mitów
Komunizm narodził się na Syberii. Nie przy biurku Karola Marksa, lecz właśnie gdzieś w zadymionej jakuckiej jurcie, w której siedzieli sobie na głowie wszelkiego rodzaju wywrotowcy Imperium Rosyjskiego i w oparach wódki debatowali o Marksie właśnie, obserwując przy okazji strukturę plemienną syberyjskich autochtonów i marząc o lepszym świecie.
Wymyślając Syberię jako monstrualne więzienie, carat sam sobie ukręcił stryczek. To właśnie tu pod koniec XIX w. spotkali się rosyjscy terroryści z Narodnej Woli, polscy powstańcy i ich dorosłe już dzieci – w ciasnych pomieszczeniach odizolowanych od świata przytłaczającym mrozem zderzały się idee i gorące temperamenty, powoli krystalizując myśl o rewolucji. Mieli po dwadzieścia lat i, owszem, byli oczytani, ale głównie w propagandowych broszurkach swoich partii. Syberia jako więzienie nie resocjalizowała, lecz radykalizowała. Dość wspomnieć o Piotrze Kropotkinie, księciu Kropotkinie, który w okolicach Irkucka stworzył teoretyczne podstawy anarchizmu. Nawiasem mówiąc – jak sam przyznawał – pod wpływem losu polskich powstańców zabajkalskich. Marks stworzył uroczą utopię, nie on pierwszy i nie ostatni. Dopiero w zderzeniu z tym ludźmi stała się ona konkretną myślą, o konkretnym ustroju.
To nie przesada. Jeszcze na początku lat 30. XX w. Stalin widząc niewydolność swojego systemu, zauważał, że funkcjonuje on, „jakbyśmy wciąż działali w konspiracji”. To bardzo ważne, bo, jak mówił Zbigniew Romaszewski, każda władza, która wywodzi się z konspiracji, jest z natury patologiczna. Bo cel uświęca środki. Bo przejmuje się reguły gry przeciwnika. Bo funkcjonuje się w logice systemu, który się zwalcza, tyle że wbrew niemu. Rewolucjoniści końca XIX w. nie znali innego systemu niż ten, z którym walczyli. A Lenin i Stalin byli rewolucjonistami wieku XIX – swój własny system oparli więc na jego wzorcach. Czeka, później różne formy bezpieki, były idealną kalką carskiej ochrany. Wielki terror był kopią masakr dokonywanych przez podległe caratowi oddziały kozaków na robotnikach, a cała struktura władzy sowieckiej – gdy już przeminął pierwszy impet rewolucji – nie była niczym innym, jak permanentną tęsknotą za absolutyzmem. Nikt nie ujął tego lapidarniej i celniej niż Jan Kucharzewski, niemal sto lat temu nadając swojej monumentalnej pracy o Rosji tytuł „Od białego do czerwonego caratu”.
Tę właśnie cechę komunizmu nieustannie podkreślał François Furet – sam zresztą będący komunistą do 1956 r. „Spektakularny sukces doktryny na targowisku idei bierze się stąd, że marksizm-leninizm oferuje usprawiedliwienie władzy absolutnej. Ambicja wyzwoleńcza uprawomocnia tyranię. Powołując się na sowiecki precedens, tyran z drugiej połowy XX w. prowadzi swój kraj do socjalizmu, przez nową wersję nowoczesnej demokracji, wolną od kapitalistycznej hipoteki. Formuła jest wystarczająco pojemna, by można było ją zastosować we wszelkiego rodzaju ustrojach społecznych, od Wietnamu, czy Jemenu, po Polskę i Czechosłowację. W każdym przypadku cała władza jest skoncentrowana w ręku jednej partii, nawet jeśli nominalnie istnieją jakieś inne, i małej oligarchii, która, poczynając od generalnego sekretarza, kieruję tą partią w imię historii. Tak oto kłamstwo, na którym zbudowany został reżim sowiecki, szerzy się po świecie pod sztandarem rewolucji” – pisał w swojej „Przeszłości pewnego złudzenia”.
Furet mówi tu o kłamstwie, ale to niewłaściwe słowo. Właściwym jest: mit, choć w gruncie rzeczy w praktyce oznacza to samo. Mówi też o działaniu „w imieniu historii”, czyli jakimś, mitycznym właśnie, przeznaczeniu państwa i jego nowego ustroju. Jadwiga Staniszkis niegdyś w dosłownie kilku zdaniach świetnie opisała przejście od idei komunizmu do praktyki komunistycznego państwa. Czasy samej rewolucji, a następnie wojny domowej, to wciąż czas idei. Ani Lenin, ani nikt inny nie miał jeszcze najmniejszego pomysłu, jak uformować z tego chaosu państwo. Wszyscy byli rewolucjonistami przekonanymi, że działają w imieniu społeczeństwa, a więc czuli się reprezentacją społeczeństwa – nim w mikroskali. Oni naprawdę w to wierzyli.
Złudzenie to odkrył dopiero Stalin i dokonał… wielkich czystek. „Stalin zwracał uwagę na ten +antypaństwowy+ charakter totalnej władzy, woluntaryzm, zacieranie granic między społeczeństwem a administracją, działanie poza prawem i bez ustalonych procedur, na podstawie nieformalnych powiązań osobistych. Proponował remedium – zerwanie z charakterystyczną dla totalitaryzmu mobilizacją mas i zastąpienie jej centralizacją i profesjonalizacją” – pisała w „Postkomunizmie” prof. Staniszkis, dodając jednocześnie, że aby stworzyć takie scentralizowane i profesjonalne elity, tyran musiał najpierw pozbyć się starych elit. Te nowe, uformowane już przez rewolucję, a nie przed rewolucją, musiały wierzyć już nie w rewolucję, lecz w misję nowego państwa. W ten sposób straciło życie ok. 80 proc. ideowych rosyjskich komunistów. Stalin wiedział, że oni nie byliby w stanie uwierzyć w mit. Oni na XIX-wieczną modłę wierzyli w socjalizm. Ale nie w komunizm, bo coś takiego – parafrazując prof. Malię – nie istniało. To coś było tylko nieprawdą, którą trzeba było wcielić w życie.
System triumfujący
Mit ten nie miałby jednak zapewne żadnej siły przebicia, gdyby nie II wojna światowa. Takie miejsca jak Polska czy szerzej Europa Wschodnia były na to stosunkowo odporne, bo mieliśmy swojego Dzierżyńskiego, rok 1920, Katyń, wybryki sowieckiej partyzantki na wschodnich rubieżach, a w końcu i NKWD. Ale dla Zachodu Stalin był zwycięzcą. To on pokonał faszyzm, a z dwóch totalitaryzmów dla Zachodu faszyzm był tym gorszym, bo bliższym, zachodnim właśnie. Wybitny amerykańsko-brytyjski historyk Tony Judt w rozmowie z innym wybitnym amerykańskim historykiem Timothym Snyderem przyznawał, że w późnych latach 40. XX w., a nawet dalej z biegiem kolejnej dekady po prostu nie można było powiedzieć czegokolwiek złego o sowieckiej Rosji bez narażenia się na zarzut bycia faszystą. Komunizm nie był postrzegany jako jakaś odrębna i nie mniej mordercza ideologia, lecz jako zaprzeczenie faszyzmu. Komunizm równało się: antyfaszyzm. Nawiasem mówiąc, obaj bardzo bliscy Polsce historycy ilustrowali to przykładem naszego kraju. O ile agresję 17 września 1939 r. określano właśnie jako agresję, o tyle sytuację z roku 1944 nazywano nie inaczej, jak wyzwoleniem – choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że to okupacja.
I takie właśnie sytuacje sprawiły, że nie ma dziś jednej definicji komunizmu i stanowi on pojęcie-worek, do którego niestety można wrzucić wszystko. Cokolwiek ma więcej niż jedną definicję, nie ma jej w ogóle. Charakterystyczne jest już zestawienie cytowanych prac Jadwigi Staniszkis i François Fureta. Oboje – wybitni badacze doskonale zdający sobie sprawę z zawiłości terminologicznych i definicyjnych komunizmu – myślą o nim jednocześnie i piszą do swojego czytelnika w zupełnie różny sposób. Staniszkis np. pisze, że „w 1989 r. komunizm runął jak domek z kart”, Furet natomiast wspomina o nim jako o procesie trwającym, pewnej uniwersalnej idei, której stalinizm tylko na pewien moment dziejowy nadał postać ustrojowego koszmaru. Staniszkis jest jednak o pokolenie młodsza i wychowała się w Polsce – pisze o takiej komunie, jaką widziała za oknem. Nie jest więc ona abstrakcyjną ideą, tylko kordonem milicji i kartką na kiełbasę. Furet, podobnie zresztą jak Tony Judt, po pierwsze należał do pokolenia, które w dorosłość weszło w czasie wojny. Kiedy mieli dwadzieścia lat, do nich właśnie trafiał i ich ukształtował antyfaszystowski mit sowieckiej Rosji i na pewien czas oddali mu się bez reszty. I w samym tym fakcie nie ma nic dziwnego – trudno oczekiwać głębokiej refleksyjności od dwudziestolatka, który na własne oczy widział całe zło wojny, a ktoś nagle mówi mu wprost: „Uwierz we mnie, to więcej wojen nie będzie”. I trzeba zrozumieć, że tak nie myślał tylko Furet czy Judt. Tak właśnie postrzegały świat setki milionów ludzi w zachodniej Europie i Ameryce, a znacznie więcej, jeśli doliczyć do tego wszelkie rewolucje w Ameryce Południowej, Azji i Afryce.
Znacznie ciekawsze, a może i dziwniejsze jest to, że choć większość z tamtego pokolenia przejrzała na oczy w roku 1956, po interwencji ZSRS na Węgrzech, mało kto żałuje swojego komunistycznego epizodu nawet kilkadziesiąt lat później. Furet pisał wprost, że ocenia się krytycznie, ale bez goryczy, tłumacząc, że dzięki swojemu ówczesnemu zaślepieniu, po pierwsze – jest dziś odporny na wszelkie parareligijne odruchy polityczne, a po drugie – ma teraz materiał do analizy. To pierwsze jest akurat ważne – komunizm, jak każda władza absolutna, faktycznie był jednocześnie religią i to wiele wyjaśnia w kwestii jego popularności. Koszmar wojny i błogosławieństwo pokoju dawały ówczesnym pokoleniom dość pokrętne skojarzenie z dość krwawymi wątkami Starego Testamentu i religią miłości Nowego Testamentu, przy czym rolę tego ostatniego niestety spełniał właśnie komunizm.
O ile więc jasne jest, dlaczego w komunizm uwierzono, o tyle trudniej zrozumieć, dlaczego tak rzadko go potępiano, i dzieje się tak właściwie dopiero dziś, a więc kilka już pokoleń później. Tony Judt sugeruje tu pewien mechanizm psychologiczny. Zachodni intelektualiści, obficie posiłkując się Heglem, stworzyli mianowicie model „konieczności dziejowej” – po kryzysie monarchii i kataklizmie wojny coś takiego jak komunizm po prostu musiało się przydarzyć. Do końca życia nikt tego racjonalnie nie potrafił wyjaśnić, ale wiara w to była tak powszechna, że stawała się faktem. „Dzięki temu można było być dumnym zarówno z tego, że było się komunistą, jak i z tego, że przestało się nim być” – pisał Judt. U schyłku życia jego rozmowa z brytyjskim historykiem Timothym Gartonem Ashem ma w sobie coś ze spowiedzi. Co charakterystyczne, dla młodszego o pokolenie Asha komunizm nie ma już tego czasu parareligijnego złudzenia, choć mógłby – dla ludzi z czasów rewolucji hipisów, a to właśnie były czas Asha, komunizm był czymś bliskim, na swój dziecinno i popkulturowo wyidealizowany sposób. A jednak Ash widzi w nim już jednoznacznie, produkowaną mechanicznie karykaturę idei, stworzoną przez władzę wyłącznie dla utrzymania władzy. Mit stworzony wyłącznie dla uzasadnienia mitu.
W stronę szarego caratu
Ale Timothy Garton Ash ma żonę Polkę i jego związki z naszym krajem sięgają czasów jego doktoratu, a więc wczesnych lat 80. Być może zatem jego myślenie o tamtym systemie jest bliższe temu, które reprezentuje też Jadwiga Staniszkis – nawiasem mówiąc, jego rówieśniczka. Najciekawsze jednak, że niezależnie od pokolenia zupełnie inaczej wygląda sprawa postrzegania komunizmu w samej Rosji, a najlepiej widać to paradoksalnie nie na przykładzie znanych dysydentów, takich jak Władimir Bukowski czy Aleksander Sołżenicyn, ale całkiem zwyczajnej, rosyjskiej literatury współczesnej. Ci pierwsi swoje przeżyli i swoje widzieli, jednak ich myślenie jest myśleniem zachodnim – oni chcą być Zachodem i myślą w takich właśnie kategoriach.
Innym modelem jest natomiast choćby Zachar Prilepin – postać bardzo kontrowersyjna, ale właśnie przez to ciekawa. Reprezentuje on już kolejne pokolenie w stosunku i do Bukowskiego i do Asha, sprzed rozpadu ZSRS pamięta zapewne niewiele, jednak jak mało kto potrafił oddać stosunek Rosjan do tamtego ustroju. Choćby w jego monumentalnej powieści „Klasztor” o łagrze na Wyspach Sołowieckich. Postaci i postaw jest tam oczywiście wiele, uderzającą cechą ich wszystkich jest naturalne poddanie się. Jeden poddaje się, służąc systemowi, drugi – nie służąc mu. Ale nikt nie jest w poprzek. Nawet największy cwaniak i zakapior jest cwaniakiem i zakapiorem w ramach systemu – podobnie jak każdy oprawca i kat jest nim tylko jako element systemu. Bycia poza systemem nie da się po prostu pomyśleć.
W nieco podobny sposób widzieli to zresztą zachodni intelektualiści w latach 40. – jak przyznawał Tony Judt. Kiedy nawet wiedzieli już o represjach i czystkach komunistów, tłumaczyli to naturalnym samooczyszczaniem doskonałego przecież systemu. Francuzów czy Anglików od Rosjan różni to, że Rosjanie nie potrzebują intelektualnych i psychologicznych konstrukcji dla wytłumaczenia swojej sytuacji. Nigdy nie żyli w demokracji czy jakimkolwiek innym ustroju niż absolutyzm. Przejście „od białego do czerwonego caratu” było dla nich tylko krwawą formalnością, podobnie jak późniejsze przejście do caratu już bezbarwnego, w jakim żyją dziś. Coś takiego jak komunizm – jak chciał prof. Malia – być może nie istnieje, ale jednak pozostawia trwałe ślady.
wlo/ skp/