Historie przedwojennych emigrantów do Francji z terenów II RP i Rosji, którzy uwierzyli w propagandę Stalina i po II wojnie światowej wyjechali do ZSRR, przypomina w cyklu artykułów dziennikarz Radia Swaboda Waler Kalinouski i reżyser Uładzimir Bokun w filmie „Janine”.
Mówią o sobie "dzieci Francji", choć już dawno są dziadkami i babciami. To dzieci przedwojennych repatriantów, którzy w latach 20. i 30. ubiegłego wieku wyjeżdżali do Francji w poszukiwaniu lepszego życia. Po wojnie władze ZSRR postanowiły namówić je do powrotu.
Waler Kalinouski: Ich rodzice decydowali się na wyjazd z tęsknoty za swoimi rodzinnymi stronami, a częściej z wiary w to, co mówiła propaganda Stalina – że w ZSRR wszyscy otrzymają równe szanse, bezpłatną edukację. Te obietnice okazały się nieprawdziwe. Największym kłamstwem było jednak coś innego. Sowieci obiecywali, że można będzie wrócić, ale to była droga w jedną stronę.
"Tragizm tej historii polega na tym, że oni urodzili się we Francji, często w chwili wyjazdu mieli po kilkanaście lub więcej lat, a więc byli wyrywani ze swojej ojczyzny, jedynego znanego sobie domu, do miejsca, które miało być mitycznym rajem - opowiada Kalinouski, który przygotowuje właśnie publikację książki poświęconej "dzieciom Francji". - Ich rodzice decydowali się na wyjazd z tęsknoty za swoimi rodzinnymi stronami, a częściej z wiary w to, co mówiła propaganda Stalina – że w ZSRR wszyscy otrzymają równe szanse, bezpłatną edukację". "Te obietnice okazały się nieprawdziwe. Największym kłamstwem było jednak coś innego. Sowieci obiecywali, że można będzie wrócić, ale to była droga w jedną stronę" – dodaje Kalinouski.
"Przyjechaliśmy pociągiem do Kowla. I tam zrozumieliśmy, że zostaliśmy okłamani, że jesteśmy w pułapce" – opowiadała PAP Wolha Aleszka. Jej matka była Francuzką, a ojciec - jak sama mówi – "ni to Polakiem, ni to Ukraińcem", ze Lwowa.
W chwili przyjazdu do Związku Radzieckiego życie Wolhi przewróciło się do góry nogami. "Pamiętam wszystko. Na dworcu we Lwowie ojciec zostawił nas i poszedł szukać mieszkania. Trafił się jakiś dobry człowiek, który mu pomógł i ostrzegł, by się nie przyznawał, kim jest, bo wtedy wyślą nas wszystkich do Donbasu, a on będzie musiał pracować w kopalni" – relacjonuje kobieta.
"Najczęściej repatrianci trafiali właśnie do pracy w kopalni" – wskazuje Kalinouski. Tak było z Alesiem Sałahubem, który dzisiaj na emeryturze mieszka w Mołodecznie niedaleko Mińska. Z tęsknoty za Francją w 1999 r. Aleś napisał list do prezydenta Jacques'a Chiraca i jakiś czas później udało mu się, na zaproszenie miejscowych władz, odwiedzić rodzinne miasto Aleś na południu Francji.
Rodzina Wolhi nie trafiła do Donbasu. "Udało nam się pozostać we Lwowie. Ojciec – podobnie jak we Francji – pracował jako stolarz. Mama zaczęła szyć, chociaż wcześniej nigdy nie pracowała. Najpierw szyła dla siebie i dla nas, dzieci, bo tego, co było do kupienia, nie dało się nosić. Potem zaczęła zarabiać szyciem" – zauważa Wohla. Ona sama trafiła do Mińska, gdzie przez wiele lat pracowała jako nauczycielka języka francuskiego.
Najbardziej znaną "córką Francji" jest jednak 89-letnia pani Janina Staszko, która mieszka sama w chutorze Kodi pod litewską granicą. Sama – w sensie dosłownym, ponieważ przez większą część roku jest jedyną mieszkanką wsi. Jeśli nie liczyć jej dwóch psów – Obamy i Trumpa.
Najbardziej znaną "córką Francji" jest 89-letnia Janina Staszko, która mieszka sama w chutorze Kodi pod litewską granicą. Uładzimir Bokun uczynił ją główną bohaterką swojego filmu o "dzieciach Francji". W sobotę wyemitowała go białoruska telewizja ONT, a wcześniej odbył się jego specjalny pokaz w ambasadzie Francji. Jak opowiadali jego goście, "było wiele łez".
Znany białoruski reżyser Uładzimir Bokun uczynił panią Janinę, z domu Hryncewicz, główną bohaterką swojego filmu o "dzieciach Francji". W sobotę wyemitowała go białoruska telewizja ONT, a wcześniej odbył się jego specjalny pokaz w ambasadzie Francji. Jak opowiadali jego goście, "było wiele łez".
Wiosną tego roku, dzięki zaangażowaniu ambasady francuskiej w Mińsku, Janina Staszko odbyła podróż życia – wróciła do rodzinnego miasteczka Lallaing pod Lille. Chociaż do pokonania było 1700 km, wybrała podróż autem, by "oglądać widoki". Pochodząca z Grodzieńszczyzny Staszko do dzisiaj mówi po polsku, a w jej wiejskim domu gra polskie radio, co niedzielę słucha mszy św., "latem o godz. 10, a zimą o 11, ze względu na zmianę czasu w Polsce".
Śpiewa po francusku i po polsku, pamięta też modlitwy w obu językach. Do dzisiaj ma swoją maszynę do szycia, którą przywiozła z Lallaing; wtedy zabrakło jej dosłownie trzech miesięcy, by skończyć szkołę dla szwaczek. Ale sowieccy agitatorzy pospieszali, chcieli jak najszybciej ściągnąć rodaków do ZSRR. "Nas jeszcze można zrozumieć, rodzice byli prostymi ludźmi, uwierzyli. Ale na statku do Odessy płynęli z nami nawet białogwardziści. Od razu w porcie ich aresztowali" – wspomina pani Janina, tytułowa "Janine".
Za przypomnienie historii "dzieci Francji" dziękował w piątek białoruskim dziennikarzom Didier Canesse podczas przyjęcia z okazji 14 lipca. "Francja pamięta o was" – zapewniał obecnych na spotkaniu białoruskich Francuzów.
Z Mińska Justyna Prus (PAP)
just/ cyk/ mkr/