15.12.2010. Gdańsk (PAP) - Ewa Jażdżewska, uczestniczka tragicznych wydarzeń w Gdyni w grudniu 1970 r., choć nie oczekuje już, żeby odpowiedzialni za tę zbrodnię zostali ukarani więzieniem, to chce, aby przynajmniej nazwać ich winnymi.
PAP: Czym się Pani zajmowała w grudniu 1970 r.?
Ewa Jażdżewska: Miałam 23 lata. Byłam mężatką i mieszkałam w pobliżu przystanku SKM Gdynia-Stocznia, a pracowałam jako telegrafistka na poczcie. Zarabiałam tam najniższą krajową pensję, mój pierwszy mąż jako liczman w porcie zarabiał równie niewiele. Czuliśmy wielką złość, kiedy przed świętami ceny poszły w górę. Wchodziłam do sklepu i patrzyłam na półki i haki z wędlinami i wiedziałam, że nie będę w stanie ich kupić. To budziło we mnie uczucie niesprawiedliwości - nie dość, że takie drakońskie podwyżki, to jeszcze uciszą nas karabinami. Choć, jak sądzę, prawdziwa wściekłość panowała w dużych zakładach, ja, jako zwykły pracownik poczty nie należałam przecież do klasy robotniczej.
PAP: Jest 17 grudnia 1970 r. - "czarny czwartek" w Gdyni, władza strzela do robotników
E.J.: Byliśmy przygotowani na jakieś ruchy ze strony władz. Atmosfera napięcia narastała, słyszeliśmy np. o tym, co się stało w Gdańsku. W nocy z 16 na 17 grudnia usłyszeliśmy czołgi i wozy opancerzone jadące od strony Szczecina w kierunku śródmieścia Gdyni. Nasz dom stał na wzniesieniu, obudziliśmy się z mężem - dosłownie wszystko się trzęsło, zaczęły latać szklanki w kredensie - Czerwonych Kosynierów, którą przemieszczały się te pojazdy była wówczas jeszcze ulicą brukowaną. Pomyślałam wtedy "zaczyna się". To nawet nie był lęk, tylko zaciekawienie, co będzie dalej.
Inna sprawa, że być może ten brak strachu wynikał po prostu z nieświadomości, jakie zagrożenie czyha na człowieka. Do pracy na poczcie szłam na siódmą. Moja droga do pracy wiodła przy pomoście koło przystanku SKM Gdynia-Stocznia. Tego ranka zobaczyłam tłumy ludzi, było jeszcze ciemno, ok. godziny 6.30. Tak naprawdę to jeszcze nie wiedziałam, co się działo, choć taka masa ludzi w tym miejscu o tej porze to nie była normalna rzecz. Pomyślałam, że z jakiegoś powodu nie chcą puścić ludzi do pracy. Panowała całkowita cisza. Może pół godziny wcześniej, jeszcze będąc w domu, słyszałam z daleka jakieś strzały. Minęłam wiadukt i doszłam do poczty. Na miejscu okazało się, że pani naczelnik czeka na informację z góry, czy ma otworzyć urząd. Byliśmy podekscytowani, czuliśmy wszyscy, że coś wisi w powietrzu. Ostatecznie rozstrzygnięto, że poczta pozostanie zamknięta. Zanim to się stało na pocztę przybiegła moja koleżanka, która pracowała w porcie na wózkach akumulatorowych. Wbiegła zdyszana i krzyknęła: "Ewa - strzelają do ludzi jak do kaczek".
W tym momencie usiadłam do dalekopisu i zaczęłam nadawać komunikaty do innych urzędów pocztowych. To było jak odruch. Pisałam jedno zdanie: "W Gdyni mordują robotników". Na pewno połączyłam się wtedy z Katowicami i Bydgoszczą. Warszawa już nie odbierała. Moja przełożona, na szczęście, nie interesowała się tym, co robię. Po godzinie ósmej na pocztę dostarczono jakieś druki, które nakazano nam rozpakować. Poczułam wówczas w sobie bunt: tam dzieje się coś potwornego i strasznego, a mnie każą grzebać się w jakiś papierach. Wiedziałam, że muszę tam pójść i to zobaczyć. Opuściliśmy pocztę w czwórkę: ja, też równie młody kolega ekspresista roznoszący telegramy, oraz dwóch starszych - jeden pracujący na głównej kasie, a drugi pan, o którym już wcześniej mówiło się, że miał do czynienia z jakąś opozycją. W naszej poczcie było wtedy rano ok. 20 osób. Nikt nie był w stanie nas zatrzymać. Jak dotarliśmy na pomost było już chyba po godzinie 9.00 i oczywiście widno. Pogoda była zupełnie inna niż teraz tej zimy pełnej śniegu i mrozu - błoto, rozpuszczona breja na ulicach oraz śnieg z deszczem.
PAP: Dużo Pani ryzykowała wychodząc z poczty.
E.J.: Nie myślałam o tym. Nie mogłam być obojętna. Czułam taki wewnętrzny nakaz, że muszę zobaczyć to na własne oczy. Inni mieli to za mnie zrobić? Dziś zrobiłabym to samo.
PAP: I co Pani ujrzała?
E.J.: Tłum ludzi cały czas stał na pomoście i był większy niż kilka godzin wcześniej, jakby falował. Strzałów nie było słychać. Zaproponowałam wówczas temu ekspresiście, żeby podejść bliżej i spróbować wejść na pomost. Jeden z tych starszych panów z poczty ostrzegł nas: "Nie idźcie tam, tam można kulkę połknąć". Do nas to jednak nie docierało. Może dlatego, że byliśmy pokoleniem powojennym i nie wiedzieliśmy, co to znaczy widok trupów, to była dla nas kompletna abstrakcja. Kiedy próbowaliśmy przepchnąć się na ten pomost usłyszeliśmy strzały. To była na pewno broń maszynowa. I wtedy zaczęli z pomostu znosić pierwszych rannych. Widziałam to z odległości ok. 20 metrów. Wśród pierwszych rannych osób była dziewczyna, ubrana tak samo jak moja siostra pracująca w stoczni - inna sprawa, że większość kobiet i dziewczyn miała w tym czasie podobne stroje. Podbiegłam do niej, była ranna w brzuch. Nawet nie wiem czy była przytomna. Ja byłam tylko uszczęśliwiona, że to nie moja siostra.
PAP: Jakie były Pani reakcje na to, co się stało?
E.J.: Najpierw niedowierzanie, poczucie czegoś nierealnego, nierzeczywistego. Widziałam to, a jednocześnie nie przyjmowałam do wiadomości. Potem zgroza, potworna zgroza, bo człowiek zdaje sobie w końcu sprawę, że ta krew jest prawdziwa.
PAP: Co się dalej działo?
E.J.: Nadleciało kilka helikopterów, z których zaczęto rzucać świece dymne, a także - jak pamiętam - i strzelać. Uciekliśmy do jednej z przedwojennych kamienic na ulicy Morskiej, mającej takie podwórko-studnię. Schroniliśmy się tam myśląc, że jesteśmy już bezpieczni. Była tam może setka ludzi. I nagle kilkanaście metrów nad naszymi głowami pojawił się helikopter. Wleciał w głąb tego podwórka może na wysokość trzeciego piętra. To było przerażające. Piekło. Widziałam, jak z tego helikoptera zwisa przypięty pasami na brzuchu mężczyzna z karabinem maszynowym w ręku. Na głowie miał czapkę pilotkę, a na oczach gogle. Wydaje mi się, że strzelał do nas, choć nie mogę sobie skojarzyć rannych. Na pewno były świece dymne, petardy i gaz łzawiący. W końcu helikopter odleciał, a my, nic prawie nie widząc od tych gazów, wydostaliśmy się na zewnątrz. Wówczas, choć nie jestem tego pewna, czy nie stało się to jeszcze przed ucieczką do kamienicy, ktoś dostrzegł na ulicy ciało, które kilku mężczyzn wzięło na ramiona i zaczęło nieść. Ten człowiek leżał w kałuży krwi. To, co przyszło mi wtedy do głowy, to myśl, skąd w człowieku może być tyle krwi. Poczułam ogromną wściekłość. Mój kolega z poczty, z którym wciąż trzymaliśmy się razem, powtarzał zaś tylko: "To jest niemożliwe, to jest niemożliwe".
PAP: Czy tą osobą był Zbigniew Godlewski, bohater słynnej ballady o Janku Wiśniewskim?
E.J.: Tego nie potrafię powiedzieć. To był młody chłopak, miał zakrwawioną twarz. I kilku mężczyzn poniosło go tak na ramionach ulicą Morską. Ja szłam tuż za nimi, w czole tego pochodu. Kiedy zaczęliśmy się zbliżać do głównego dworca PKP w Gdyni, to po prawej stronie stały takie drewniane baraki. Ktoś pobiegł tam i przyniósł drzwi. Położyli tego chłopaka na tych drzwiach i dalej nieśli. Krzyczeliśmy "mordercy", "gestapo". Doszliśmy do pierwszego tunelu, który prowadził do śródmieścia. Tam już stało wojsko i nas nie wpuścili. Ludzie zaczęli krzyczeć, że trzeba tę zbrodnię pokazać światu. W związku z tym chcieliśmy dostać się na ulicę, gdzie było wówczas kilka konsulatów obcych państw. Drogę do niej zatarasowano jednak zasiekami z drutu kolczastego. Maszerując ulicą 10 Lutego ktoś pobiegł do kościoła Najświętszego Serca Jezusowego, skąd dostał krzyż. I ten krzyż był już niesiony na czele pochodu. Kiedy okazało się, że dojście do konsulatów jest niemożliwe padło hasło, żeby iść pod prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Skierowaliśmy się więc na Świętojańską. Kiedy byliśmy w połowie tej ulicy dostrzegliśmy kilkaset metrów przed nami szwadron. Już było wiadomo, że nie pozwolą nam przejść. Najgorsze było jednak to, że z tyłu od Placu Kaszubskiego jechały takie duże platformy, na których ustawione były karabiny maszynowe. Wzięto nas w kleszcze. Zza naszych pleców usłyszałam strzały. Ludzie zaczęli uciekać i chować się po bramach. Tego chłopaka na drzwiach zostawili na środku ulicy.
PAP: Czy Pani też udało się schować?
E.J.: Wbiegłam z moim kolegą do jakiejś kamienicy, w środku pełno gazu, oczy zapłakane. Powiedziałam do niego: "Antek będą nas wymiatać z klatek. To jest kocioł. Musimy się ratować". Zaczęliśmy biec po schodach do góry. Na ostatnim piętrze zapukałam do pierwszych z brzegu drzwi. Jakaś kobieta zapytała "Kto tam?". Ja na to, czy może nas wpuścić do środka. Ona tylko lekko uchyliła drzwi, a mój kolega włożył tam nogę. I myśmy się właściwie wdarli do tego mieszkania. Ta kobieta miała ponad 40 lat, było tam jeszcze dwóch chłopców w wieku może 15-16 lat. Nie krzyczała, nie protestowała. Wspomniała, że jest po operacji. Patrzyła na nas tak szeroko otwartymi oczyma mówiąc: "Tacy młodzi, tacy młodzi i zginiecie". Błagała nas, żebyśmy tylko nie podchodzili do okien. Mimo to próbowaliśmy parę razy wyjrzeć, co się dzieje na, zewnątrz, choć to było tak wysoko, że tego, co było na Świętojańskiej nie było bezpośrednio widać.
PAP: Długo przebywaliście w tym mieszkaniu?
E.J.: Trwało to jakiś czas. Dziś trudno mi to określić. W każdym bądź razie, kiedy stamtąd wyszliśmy, zaproponowałam koledze, żeby dał mi połowę telegramów, które miał ze sobą. Pomyślałam, że w razie gdyby chcieli nas zatrzymać, to będziemy się tłumaczyć, że roznosimy telegramy. A miałam przekonanie, że wojsko i milicja nie była z Gdyni i nie zorientują się, że adresy nie są z centrum miasta. Wyszliśmy na Władysława IV. I tu znowu trzy kordony milicjantów, tylko inaczej już ubranych: w długie niebieskie płaszcze i czapki pilotki. I długie białe pałki. Zatrzymywali wszystkich. Brali dokumenty i na bok. Powiedziałam Antkowi, że cokolwiek się teraz zdarzy, to idziemy. Nie wiem, jak to się stało, ale udało nam się ich minąć. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego nas tak puścili. Może wyglądaliśmy na parę zakochanych? Przez tory kolejowe przedarliśmy się na ulicę Śląską. Gdzieś tam między drzewami rozpostarta była olbrzymia umazana cała we krwi biało-czerwona flaga. Tam właściwie była już kompletna cisza. Dopiero później dowiedziałam się, że na tej ulicy też była strzelanina. I tak już spokojnie, około godziny 12.00, wróciliśmy na pocztę. Tej nocy, bojąc się aresztowania, nie nocowaliśmy z mężem w domu. Znaleźliśmy schronienie u znajomych w Rumi.
PAP: Czy to już był koniec tego koszmaru?
E.J.: Następnego dnia dotarła do nas wiadomość, że od kul koło wiaduktu zginął nasz bliski kolega Zygmunt Polito ze Stoczni Gdynia. Poinformowała nas o tym jego siostra. Jak nam opowiadała, szedł normalnie do pracy, w torbie miał kanapki. Zygmunt to był taki typowy praworządny obywatel - jak wołali, że ma iść do pracy, to on szedł do pracy. Pozwolę tu sobie w tym miejscu na refleksję. Kiedy mówi i pisze się o tym tragicznym Grudniu'70 to mam wrażenie, że myli się często ofiary z bohaterami. Nie każda ofiara dokonała jakiegoś bohaterskiego czynu. Byli tylko ofiarami i taką właśnie był Zygmunt. On po prostu chciał iść do pracy i nie rozumiał, że ktoś może mu stać na drodze - nic więcej. Podobno miał pierwszy akt zgonu. Miał 24 lata. Z tego, co pamiętam najpierw pochowano go w zbiorowej mogile w Gdańsku. Jak relacjonowała jego siostra działo się to w nocy, przy świetle lamp samochodowych. Potem mówiło się, że przekupywali rodziców niektórych ofiar, szczególnie tych zamiejscowych, że zapychali im usta sporą kwotą pieniędzy za milczenie. Panowało bowiem przeświadczenie, że to niemożliwe, że tak mało ludzi, jak się podaje, zginęło w Gdyni. Jestem skłonna się z tym zgodzić. Na podstawie opowieści ze szpitali, jak i tego, co sama widziałam. Strach wrócił znów po paru dniach, kiedy widziało się w biały dzień łapanki na Świętojańskiej. Był zakaz chodzenia w ponadtrzyosobowych grupach - ładowali takich młodych ludzi z byle powodu do milicyjnych suk i np. strzygli na łyso. To wyglądało jak okupacja.
PAP: Choć minęło już 40 lat proces sprawców Grudnia'70 nadal trwa.
E.J.: Tego się nie da zapomnieć. Nie pałam żądzą zemsty, ale wszystko winno być do końca rozliczone. I powiedzieć: ten człowiek jest winny. Czy to takie trudne? Nie mam pojęcia, dlaczego, mimo upływu lat, tak się nie stało. Tego się już nigdy nie wyjaśni. O to mam żal, że są kolejne sądy i procesy, a sprawa stoi w miejscu. Żeby było jednak jasne - dziś już nie oczekuję ukarania tych osób. Powinni być osądzeni, ale nie osadzeni. (PAP)
Rozmawiał: Robert Pietrzak
rop/ abe/