Zachwyt nad odbudową Warszawy byłby głęboko przesadzony – o założeniach leżących u podstaw powojennej odbudowy Warszawy opowiada Jerzy S. Majewski, varsavianista, autor cyklu książek „Warszawa nieodbudowana”.
Marta Juszczuk: Jakie założenia przyjęto, przystępując do odbudowy Warszawy? Jeśli niemal cała stolica leżała w gruzach, musiała istnieć silna pokusa stworzenia jakiegoś całkowicie nowoczesnego miasta przyszłości, miasta dla nowego człowieka.
Jerzy S. Majewski: Tak, z pewnością. Ale przede wszystkim trzeba mieć świadomość, że odbudowa Warszawy była planowana właściwie od momentu pierwszych zniszczeń w 1939 r. Już wtedy architekci skupieni w działającym w konspiracji pod kierownictwem Jana Zachwatowicza Zakładzie Architektury Polskiej myśleli o odbudowie. Podczas całego okresu okupacji kontynuowano pracę nad zapoczątkowaną przed wojną inwentaryzacją polskich zabytków. Zebrane i ocalone materiały stanowiły podstawę, bez której niemożliwe byłyby żadne dokonane po wojnie rekonstrukcje.
I to właśnie Zachwatowicz wraz ze swoim współpracownikiem, Piotrem Biegańskim, zostali zaraz po zajęciu Warszawy wezwani przez prezydenta Mariana Spychalskiego, który notabene był architektem z wykształcenia. Zachwatowicz, człowiek związany z rządem londyńskim, nie zastanawiał się zupełnie nad podjęciem współpracy z nową władzą. Kwestia odbudowy była tu nadrzędna.
Równocześnie pojawiły się także pomysły, żeby stworzyć nowe miasto odpowiadające bardziej nowemu systemowi. Kierownictwo powstałego wkrótce potem Biura Odbudowy Stolicy zostało powierzone Romanowi Piotrowskiemu – architektowi należącemu do PPR-u, związanemu przed wojną z propagującą nowoczesną architekturę grupą Praesens. Pomysły budowy miasta socjalistycznego są bardzo wczesne i Roman Piotrowski miał być gwarantem ich realizacji.
Jerzy S. Majewski: Pojawiały się więc przeróżne pomysły na to, żeby miasto całkowicie przekształcać. Niekiedy całkiem zaskakujące – np. pomysł, żeby obszar całkiem nieźle zachowanej kolonii Staszica przeznaczyć na zieleń miejską. Nie wiadomo dlaczego. Pojawiają się wtedy również takie bardzo sensowne projekty, np. dotlenienie miasta, czyli tworzenie klinów, które wprowadzają powietrze do centrum.
Marta Juszczuk: Jakie miało być to nowe socjalistyczne miasto?
Jerzy S. Majewski: Jeszcze przed 17 stycznia 1949 roku, kiedy Bierut udzielał prasowego wywiadu, na pytanie o odbudowę Warszawy odpowiedział, że ma to być miasto funkcjonalne. Idea miasta funkcjonalnego to były pomysły jeszcze z lat 30. Mówiła o nim Karta Ateńska. Przedwojenna Warszawa była miastem stłoczonym, z podwórkami studniami i z wymieszanymi funkcjami. Teraz dzisiaj to wiemy, że dobre miasto to jest miasto, gdzie te funkcje się przenikają.
Wówczas jednak wyobrażano sobie, że różne funkcje urbanistyczne powinny być wydzielone: przemysł gdzie indziej, sypialnia gdzie indziej, strefa kulturalna, biurowa. I tę ideę nowoczesnej urbanistyki rozpoczęto w Warszawie realizować w latach 40. Na przykład poprzez koncentrowanie przemysłu - na Żeraniu, na Służewcu, na Woli – i całkowite eliminowanie go z dzielnic mieszkalnych. W pewnych aspektach realizowano to bardzo długo - jeszcze w latach 60. i 70. Natomiast już w późnych latach 40. okazało się, że np. idea stworzenia dzielnicy biurowej w okolicach ul. Kruczej nie powiodła się, dlatego że ona robiła się pusta po godzinach urzędowania i miasto zamierało. Dzisiaj mamy całe połacie takich dzielnic biurowych, ale wtedy to, że to miasto jest tam zupełnie puste, ludzi przerażało.
Czyli sam pomysł miasta funkcjonalnego jest zdecydowanie pomysłem przedwojennym. Trudno powiedzieć, czy Bierut miał wtedy już jakąś wizję, czy też raczej posługiwał się terminem „miasto funkcjonalne” jako pewnym sloganem. Ważne było jednak, że w końcu lat 40. i w latach 50. on niejako uzurpował sobie rolę mecenasa architektów, twórcy miasta. I trochę rzeczywiście kimś takim był. Po 1956 roku już nikt taki się nie pojawił.
Marta Juszczuk: Zawdzięczamy mu dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy.
Jerzy S. Majewski: Dekret Bieruta został ogłoszony 26 października 1945 r. i wszedł w życie w listopadzie. Następuje komunalizacja i wszystkie grunty pod budynkami stają się własnością miasta – gminy, a nie państwa. To oczywiście z jednej strony jest czymś, co wydaje się być niezbędne do tego, by odbudować miasto. I trzeba powiedzieć, że to jest coś o czym myśleli już przedwojenni architekci po doświadczeniach z różnymi inwestycjami przedwojennymi, jak chociażby przebijanie ulicy Bonifraterskiej - bardzo trudne przedsięwzięcie z 1937 r., kiedy wykupuje się nie tak wiele znowu działek, ale uzgodnienia, sprawy sądowe, odszkodowania - w normalnie funkcjonującym demokratycznym systemie, gdzie szanowane jest prawo i gdzie szanowana jest własność prywatna - były bardzo skomplikowane.
Dekret nie odbierał budynku – można go było zachować i dostać wieczystą dzierżawę, jeśli oczywiście w odpowiednim momencie złożyło się o to wniosek. Wiele osób wolało dostać odszkodowanie w postaci obligacji miejskich niż zostać ze swoją zrujnowaną kamienicą, z którą nie wiedziało, co zrobić, bo na remont nie miało pieniędzy. To, jak to później było realizowane, to jest zupełnie inna kwestia. To są sprawy, które się ciągną do dziś. Natomiast mówmy o samej odbudowie. Dekret Bieruta daje narzędzie, które sprawia, że wystarczy jedno pociągnięcie – ustala się plan i w tym momencie wypłaca się odszkodowania właścicielom i można rozpocząć realizację.
Marta Juszczuk: Czyli jest to sytuacja, która stwarza zupełnie niewyobrażalne przed wojną możliwości.
Jerzy S. Majewski: To jest moment, gdy urbaniści czy architekci czują się naprawdę demiurgami. To był pewnie także jakiś fenomen psychologiczny. Oni przed wojną mogli zbudować jedną ulicę, plac, a tu mieli całe miasto do stworzenia. Brali udział w przedsięwzięciu, jakiego jeszcze nie było. Mieli poczucie misji. Pragnienie, by stworzyć miasto naprawdę doskonałe i nowoczesne.
Pojawiały się więc przeróżne pomysły na to, żeby miasto całkowicie przekształcać. Niekiedy całkiem zaskakujące – np. pomysł, żeby obszar całkiem nieźle zachowanej kolonii Staszica przeznaczyć na zieleń miejską. Nie wiadomo dlaczego. Pojawiają się wtedy również takie bardzo sensowne projekty, np. dotlenienie miasta, czyli tworzenie klinów, które wprowadzają powietrze do centrum.
Trzeba jeszcze powiedzieć o innych rzeczach związanych z systemem, które determinują kształt miasta. Czyli nacjonalizacja w każdej dziedzinie, nacjonalizacja całego życia. Coś co zaczyna się od ciężkiego przemysłu, banków, a kończy na bitwie o handel, czyli nacjonalizacji wszystkich sklepów. W 1945 r. sklepy rodzą się masowo - jest ich mnóstwo. A przed 1956 r. znika wszystko, znikają sklepy, znika rzemiosło, cukiernie. Co więcej - burzone są odbudowywane już budynki - tylko po to, by nie dopuścić do wskrzeszenia przedsiębiorstwa, które tam wcześniej działało. To także determinuje kształt miasta.
Marta Juszczuk: W dotyczących życia stolicy felietonach Zbigniewa Mitznera z lat 50. i 60. cały czas słychać głos mieszkańców Warszawy, którzy są z tego bardzo niezadowoleni. Brakuje sklepów spożywczych, w dzielnicach mieszkaniowych nie ma kawiarni, kin.
Jerzy S. Majewski: Bo o tym się nie myślało, tworząc poszczególne dzielnice. Skutki tego odczuwamy do dziś - nie mamy sklepów na parterach, a jak są te sklepy, to nie mają witryn, miasto ucieka do galerii handlowych.
Marta Juszczuk: Porozmawiajmy jeszcze o architekturze socrealistycznej.
Jerzy S. Majewski: To Płac Kultury oczywiście, MDM, Aleje Jerozolimskie, które mają monumentalną architekturę. To jest nowa skala, nowa obca forma na sowiecką modłę. Chociaż tak naprawdę wiele z tych budynków nie jest tak do końca socrealistycznych. Na przykład Krucza to nie jest socrealistyczna ulica. Stanowi raczej przedłużenie tego, co planowano jeszcze w latach międzywojennych, to są modernistyczne biurowce czasem z jakąś „panierką” socrealistyczną. Siedziba Komitetu Centralnego Partii to też jest modernistyczny budynek, na który nałożono potem tę „panierkę”. Kiedy w 1952 r. kończono budowę Centralnego Domu Towarowego, krytykowano ten nowoczesny, funkcjonalny, modernistyczny budynek jako kosmopolityczny, więc do środka poprzyklejano dekoracje socrealistyczne. Ale to nie było nic więcej poza takim decorum.
Marta Juszczuk: Czy to dobrze, że PKiN jest wpisany do rejestru zabytków?
Jerzy S. Majewski: Dobrze. Jak coś już stoi i jest świadectwem przeszłości, to trzeba to zachowywać.
Marta Juszczuk: Ale może byłoby lepiej, gdyby przestał być dominantą.
Jerzy S. Majewski: Można go przesłonić. Jak się zbuduje kilka wyższych budynków, to przestanie być dominantą. Już teraz jak patrzy się na niego od strony zachodniej, to też już nie dominuje. A tę pustą przestrzeń wokół niego trzeba zabudować.
Marta Juszczuk: Odbudowa Warszawy to także rekonstrukcja zabytków. Czy to jest proces, który powinien się nadal toczyć? Czy powinniśmy odbudowywać Pałac Saski czy Pałac Brühla?
Jerzy S. Majewski: Odbudowa zabytków zaczęła się trochę później, ale była bardzo konsekwentna i prowadzona przez bardzo zdeterminowanych ludzi. Ja jestem zwolennikiem rekonstrukcji i przeciwnikiem doktryny obecnie obowiązującej w Stołecznym Urzędzie Konserwatorskim, która nie do puszcza do odtwarzania niczego, co zostało zniszczone. Jeżeli mamy ikonografię, naprawdę wiemy, jak wyglądały elewacje, zniszczone często już po wojnie w wyniku indolencji i działania administracji, wcale nie z powodów ideologicznych, tylko po prostu w wyniku zaniedbań, to teraz należy to odtwarzać, tak jak to się robi np. w miastach niemieckich albo we Wrocławiu.
Jerzy S. Majewski: W Warszawie petryfikuje się stan zniszczenia. Powstają preparaty konserwatorskie, które nie mają nic wspólnego z przeszłością. Stylizacje, które zawsze wypadają źle. Uważam, że powinno się rekonstruować i Pałac Saski, i Pałac Brühla, bo one tworzyły ramę urbanistyczną.
A w Warszawie petryfikuje się stan zniszczenia. Powstają preparaty konserwatorskie, które nie mają nic wspólnego z przeszłością. Stylizacje, które zawsze wypadają źle. Uważam, że powinno się rekonstruować i Pałac Saski, i Pałac Brühla, bo one tworzyły ramę urbanistyczną. Warszawa ma mnóstwo miejsca na świetnej klasy nowoczesną architekturę i powinna ona wszędzie powstawać. Takie budynki jak BUW na przykład, który wykorzystuje zieleń. To powinno być walorem współczesnej Warszawy. Miasto ma świetne modernistyczne tradycje i nie ma żadnego powodu, żeby ich nie kontynuować, ale jednocześnie trzeba odtwarzać zabytki. Miasto nie może być jednorodne, musi być zróżnicowane. Czyli należy odbudować Pałac Saski i Pałac Brühla, Pałac Karasia. Czemu nie?
Marta Juszczuk: Czy odbudowę Warszawy ocenia Pan jako przedsięwzięcie udane?
Jerzy S. Majewski: To ocenić można w ten sposób: czy przyjemniej jest w Warszawie, czy w Rzymie? Czy w Paryżu? Czy w Budapeszcie?
Zrealizowano niestety wiele złych pomysłów, np. ideę wprowadzenia architektury osiedlowej do centrum miasta, i w taki sposób mamy osiedle Za Żelazną Bramą, które jest koszmarem, dobrze wygląda z kosmosu, ale z perspektywy mieszkańca jest rzeczą straszną. Czy równie okropne osiedle na Senatorskiej, które wchodzi w historyczną zabudowę miasta.
Odbudowa ma różne aspekty. Z jednej strony jest wybitnym osiągnięciem, jeżeli chodzi o rekonstrukcję zabytków, a z drugiej strony pod wieloma względami jest porażką. Oczywiście są udane rzeczy, są dobre budynki, są ciekawe założenia na większą czy zazwyczaj na mniejszą skalę, np. teren sejmowy – świetna przestrzeń, przedsięwzięcie, którego nie udało się ukończyć. Ale przede wszystkim rzeczy koszmarne – osiedla, które są antyludzkie i antymiejskie.
O ileż lepsza byłaby Warszawa z tą ciasną XIX-wieczną ul. Marszałkowską, z zachowaną zabudową niż z dzisiejszą Marszałkowską, która jest niczym innym jak tylko trasą komunikacyjną. Warszawa została pomyślana jako miejsce skrzyżowania dróg do szybkiego przemieszczania się samochodami, a przecież nie o to chodzi w mieście, które ma być dla ludzi, do chodzenia na piechotę. Warszawa jest miastem, gdzie właściwie nie ma deptaków.
Marta Juszczuk: Brakuje społecznych przestrzeni?
Jerzy S. Majewski: Tak. W miastach historycznych, które są źle zabudowane, ciasne, niezdrowe, są całe strefy dla pieszych. Tam jest zupełnie inna skala powiązań międzyludzkich, tam się otwierają sklepy, tam się coś dzieje. A w Warszawie nic. Wystarczy przejść się w niedzielę przed południem przez Aleje Jerozolimskie - to nie jest jakaś wielka przyjemność. Więc wydaje mi się, że zachwyt nad odbudową Warszawy byłby głęboko przesadzony.
Rozmawiała Marta Juszczuk
ls/