22 grudnia 1964 r. przed oddziałem Narodowego Banku Polskiego przy ulicy Jasnej dokonano jednego z najgłośniejszych napadów rabunkowych w historii PRL. Śmierć poniosło dwóch konwojentów, a łupem złodziei padło ponad 1,3 mln zł.
Napad
Późnym popołudniem 22 grudnia 1964 r. przed mieszczący się w „Domu pod Orłami” przy ulicy Jasnej VIII Oddział Narodowego Banku Polskiego zajechał samochód należący do straży przemysłowej Centralnego Domu Towarowego. Jak co dzień przewożono nim utarg CDT – tego dnia wynosił on 1 336 500 zł.
W chwili, gdy niosący worek z pieniędzmi konwojent Stanisław Piętek zbliżał się do drzwi banku został zaatakowany przez idącego od strony ulicy Jasnej niskiego mężczyznę w szarej jesionce. Mężczyzna strzelił konwojentowi w pierś, wyrwał rannemu worek i ruszył biegiem w kierunku ulicy Hibnera (obecnie: Zgoda). Dowodzący konwojem Zdzisław Skoczek próbował interweniować – został postrzelony przez drugiego napastnika, który po chwili zabił go dwoma strzałami z bliskiej odległości.
Ranny Stanisław Piętek zdołał wczołgać się do banku, gdzie wkrótce także i on zmarł.
Szeroko zakrojone poszukiwania rabusiów i samochodu, którym odjechali, nie przyniosły rezultatu. W prasie publikowano portrety pamięciowe sprawców, sporządzono nawet manekiny z ich podobizną, przesłuchano setki świadków, sprawdzono kilka tysięcy samochodów marki „Warszawa” – bez rezultatu.
Z kolei kasjerka Jadwiga Michałowska ukryła się za samochodem, którym przewożono gotówkę, i krzykiem próbowała zaalarmować przechodniów, a nieuzbrojony kierowca auta Władysław Bogdalski raz za razem przyciskał klakson. Drugi z napastników, wyższy, ubrany w ciemny płaszcz, strzelił kilkakrotnie w stronę pojazdu, po czym podążył za swym towarzyszem, wbiegając w ulicę Hibnera.
Pierwsze radiowozy Milicji Obywatelskiej zjawiły się na miejscu już po paru minutach od zdarzenia - ok. 18:35. Świadkowie – m.in. dziennikarze „Kuriera Polskiego”, którego redakcja mieściła się naprzeciw „Domu pod Orłami” – zeznali, że bandyci uciekli ulicą Hibnera, a dalej obok Filharmonii do ulicy Moniuszki i Marszałkowskiej, skąd odjechać mieli błękitną lub szarą warszawą. W zeznaniach pojawiało się wiele sprzeczności, dotyczących zarówno samego zajścia, jak i liczby jego uczestników – niektórzy świadkowie twierdzili, że sprawców było trzech, a inni, że nawet czterech.
Szeroko zakrojone poszukiwania rabusiów i samochodu, którym odjechali, nie przyniosły rezultatu. W prasie publikowano portrety pamięciowe sprawców, sporządzono nawet manekiny z ich podobizną, przesłuchano setki świadków, sprawdzono kilka tysięcy samochodów marki „Warszawa” – bez rezultatu. Szybko natomiast ustalono, że broni, z której strzelali bandyci, użyto w kilku innych napadach, do jakich doszło w Warszawie w latach 1957-59.
Napady w latach 50.
Pierwszy z napadów w latach 50. miał miejsce 4 grudnia 1957 r. – dwóch napastników zaatakowało wówczas Krystynę Wawerek, kasjerkę sklepu obuwniczego „Chełmek”, mieszczącego się przy Al. Wyzwolenia 13/15, i towarzyszącego jej znajomego. Po krótkiej szamotaninie bandyci zrabowali ponad 118 tys. zł i zniknęli w okolicznych bramach. W czasie zajścia padł strzał – trudno określić, czy był przypadkowy, czy też celowy – jednak znaleziona na miejscu zdarzenia łuska pozwoliła później śledczym powiązać napad na Al. Wyzwolenia z morderstwem popełnionym wiosną 1959 r. na Mariensztacie.
Późnym wieczorem 4 kwietnia 1959 r. w okolicach Rynku Mariensztackiego znaleziono zwłoki plutonowego MO Zygmunta Kiełczkowskiego. Sprawcy zaatakowali funkcjonariusza nożem, a gdy ten, mimo ran, próbował się bronić, zastrzelili go z pistoletu TT – tego samego, którego użyto w napadzie na kasjerkę „Chełmka”. Zabitemu milicjantowi sprawcy zabrali służbową broń i dwa magazynki. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie zdobycie broni było celem napadu na plutonowego. Ekipa śledcza nie wykluczała, że sprawcy tych dwóch zbrodni przygotowują się do popełnienia kolejnej.
Tak też się stało – 1 czerwca 1959 r., tuż przed godziną 22 ci sami ludzie zaatakowali ponownie. Tym razem ich celem był konwój przewożący pieniądze z urzędu pocztowego nr 57 przy Al. Armii Ludowej. Sprawcy działali szybko, bezwzględnie i strzelali bez ostrzeżenia – postrzelony w twarz strażnik Stanisław Furmańczyk stracił przytomność, co uratowało mu życie, konwojenta Łukasza Czeczunia bandyci zabili strzałem w głowę i zbiegli, zabierając ponad 666 tys. zł oraz należący do strażnika pistolet maszynowy PPSz (zwany powszechnie „pepeszą”). Analiza znalezionych na miejscu łusek wykazała, że strzelano z pistoletu użytego dwa lata wcześniej w napadzie kasjerkę „Chełmka” i broni zrabowanej w czerwcu milicjantowi. Pokrywały się także zeznania świadków: napastników było dwóch, jeden niższy, mocno zbudowany, drugi wyższy i szczuplejszy, obaj byli bardzo sprawni fizycznie, atakowali po zmroku, nie używali masek. Pojawił się jednak nowy element – z miejsca napadu na konwój pocztowy sprawcy odjechać mieli czekającym na nich w pobliżu autem marki „Warszawa”.
Napastnicy nie dawali o sobie znać przez ponad pięć lat – jeśli ich jedynym motywem była chęć zdobycia pieniędzy, kwota jaką zrabowali przed pocztą na Al. Armii Ludowej, mogła im wystarczyć na długo - wg GUS średnia pensja w 1959 r. wynosiła 1453 zł. Ponownie uderzyli 22 grudnia 1964 r. przy na ulicy Jasnej.
Śledztwo
Mimo długiego śledztwa prowadzonego na terenie całego kraju – podejrzewano bowiem, iż bezpośredni sprawcy napadów mogą pochodzić spoza Warszawy – nie udało się jednak trafić na ślad bandytów, a ich tożsamość i motywy do dziś pozostają tajemnicą.
Sporządzone na podstawie zeznań świadków portrety pamięciowe sprawców, sposób ich działania oraz analiza balistyczna łusek nie pozostawiały wątpliwości – napadu na konwój CDT dokonali ci sami ludzie, którzy kilka wcześniej zaatakowali kasjerkę „Chełmka”, zamordowali plutonowego Kiełczkowskiego i wzięli udział w napadzie, w którym zginął strażnik Czeczuń.
Specjalna grupa śledcza Komendy Stołecznej MO brała pod uwagę wiele hipotez. Sprawców szukano m.in. wśród dawnych żołnierzy podziemia niepodległościowego – na związki napastników z konspiracją mogło wskazywać ich obeznanie z bronią i precyzja z jaką przygotowywali oraz przeprowadzali ataki.
Bezwzględność z jaką postępowali bandyci i ich brak oporów przed strzelaniem do funkcjonariuszy państwowych kierowała uwagę śledczych w stronę środowisk przestępczych. W pewnym momencie pojawiła się nawet teoria, że sprawcy wywodzić się mogli spośród byłych lub obecnych funkcjonariuszy MO i aparatu bezpieczeństwa.
Mimo długiego śledztwa prowadzonego na terenie całego kraju – podejrzewano bowiem, iż bezpośredni sprawcy napadów mogą pochodzić spoza Warszawy – nie udało się jednak trafić na ślad bandytów, a ich tożsamość i motywy do dziś pozostają tajemnicą.
W „Domu pod Orłami” przy ulicy Jasnej 1, wybudowanym w latach 1912-1917 według projektu Jana Heuricha, mieści się obecnie siedziba Krajowej Rady Spółdzielczej oraz placówka banku Pekao S.A.
Andrzej Kałwa (PAP)
akł/ rda/