Stateczny i powolny rytm urzędowania dykasterii, czyli centralnych urzędów Stolicy Apostolskiej, odszedł w przeszłość wraz z wyborem Jana Pawła II. Papież-Polak od pierwszych tygodni swego pontyfikatu wprawił je w przyspieszony ruch.
Przygotowanie każdej ze 104 zagranicznych podróży papieża-globtrotera, które w ciągu ponad 26 lat pontyfikatu zaprowadziły go do najdalszych zakątków świata, wymagało wielkiej mobilizacji tych watykańskich instytucji.
W rezultacie podróże niewielu przywódców wielkich mocarstw bywały tak znakomicie przygotowane, jak apostolskie pielgrzymki Jana Pawła II. Wprawdzie już poprzednik Karola Wojtyły, Paweł VI, zaczął podróżować po świecie, ale to za nowego papieża zagraniczne pielgrzymki stały się tak ważnym instrumentem ewangelizacji. Wraz z nowym stylem sprawowania papieskiej posługi zupełnie zmienił się stosunek Stolicy Apostolskiej do mediów.
W volo papale, papieskim rejsie, obsługiwanym przez boeingi Alitalii było dla dziennikarzy 50 do 70 miejsc, ale zgłoszeń bywało czasami wielokrotnie więcej. Uczestnicy volo byli najbliżej papieża i zawsze pierwsi otrzymywali informacje na ”lotnych briefingach” watykańskiego rzecznika.
Jan Paweł II wybrał na początek bodaj najtrudniejsze zadanie. Celem jego pierwszej podróży stał się - w zaledwie trzy miesiące po wyborze - Meksyk. Papież zabrał ze sobą dużą grupę dziennikarzy, aby byli kronikarzami wizyty zwierzchnika Kościoła katolickiego w kraju, który od połowy XIX w. nie utrzymywał stosunków ze Stolicą Apostolską; kraju, który miał za sobą słynną wojnę ze zbrojnymi oddziałami armii Cristeros, obrońców wiary w latach 20. ubiegłego wieku, i w którym nadal obowiązywał zakaz noszenia stroju duchownego poza obrębem kościoła.
Zgodnie z obowiązującym tam prawem papież musiał udać się do Meksyku formalnie jako osoba prywatna, z polskim paszportem, a meksykańscy biskupi powitali go na lotnisku w czarnych, świeckich garniturach. Gdyby przybyli w sutannach, musieliby zapłacić wysokie kary.
Karol Wojtyła odbył za swego pontyfikatu pięć podróży do Meksyku, ale nie od razu mógł odprawić tam mszę na jednym z największych stadionów świata; uczestniczyło w niej półtora miliona wiernych.
W podróżach z papieżem niemal od początku obowiązywały żelazne reguły, którym wszyscy się podporządkowywali, byle tylko wziąć udział w niezwykłej dziennikarskiej przygodzie, jaką stawała się każda zagraniczna wyprawa z Janem Pawłem II. W volo papale, papieskim rejsie, obsługiwanym przez boeingi Alitalii było dla dziennikarzy 50 do 70 miejsc, ale zgłoszeń bywało czasami wielokrotnie więcej. Uczestnicy volo byli najbliżej papieża i zawsze pierwsi otrzymywali informacje na ”lotnych briefingach” watykańskiego rzecznika.
W Madrycie, Rio de Janeiro czy Astanie reguły były zawsze te same. O godzinie 5.30, lub najpóźniej 6.00 rano, Hiszpan Joaquin Navarro-Valls, kompetentny i stanowczy rzecznik Stolicy Apostolskiej, otwierał dokładnie na pół godziny drzwi swego pokoju w hotelu, w którym kwaterowali wszyscy dziennikarze volo papale. Zwykle czekała już przed nimi kolejka. Każdy otrzymywał wyłącznie na własny użytek egzemplarz przemówień i homilii papieskich na dany dzień. Dokładnie po 30 minutach drzwi się zamykały i spóźniony zostawał bez tekstu.
Papieskie pielgrzymki zagraniczne były zawsze świetnie przygotowane. Zdarzało się jednak, że „sztab” papieża uczestniczący w tych wyprawach musiał improwizować.
Jest marzec 1983 roku. Volo papale startuje z San Jose, stolicy Kostaryki, na Haiti. To ostatni etap jednej z najdłuższych zagranicznych podróży papieża. Mamy za sobą siedem krajów: Kostarykę, Salwador, Nikaraguę, Gwatemalę, Honduras, Belize i Panamę.
Po starcie z San Jose niezapomniane pożegnanie, specjalność wiernych w Ameryce Łacińskiej: tysiące „zajączków” wysyłanych w stronę samolotu ze szczytów i zboczy górskich kraju, przypominającego ukształtowaniem nasze Beskidy, za pomocą lusterek, a nawet wielkich luster, które ludzie wtaszczyli wysoko, aby pozdrowić odlatującego papieża.
Na godzinę przed lądowaniem w stolicy Haiti zza kotary oddzielającej przedział papieski od reszty samolotu wyłonił się osobisty sekretarz papieża ks. Stanisław Dziwisz. Podszedł mocno zaaferowany do fotela Tadeusza Nowakowskiego. Ja też zostałem wtajemniczony w sprawę.
Wybitny emigracyjny pisarz, specjalny wysłannik Wolnej Europy, leciał w volo papale nie po raz pierwszy. Papież zorientował się w ostatniej chwili, że w tekście mowy, którą miał wygłosić w Port-au-Prince, niemal pominął wątek polskiego legionu napoleońskiego na Haiti. Tymczasem Haitańska Akademia Nauk dostarczyła mu w ostatniej chwili 60-stronicowe dzieło przygotowane specjalnie na jego przyjazd, zatytułowane „Polska obecność na Haiti w latach 1802-1803”. Poświęcone było polskiemu legionowi w sile ok. 2,5 tysiąca żołnierzy, wysłanemu przez Napoleona do tłumienia powstania czarnej ludności ówczesnej francuskiej kolonii Saint Dominique - dzisiejszego Haiti. Według różnych przekazów historycznych, od 150 do 400 żołnierzy i oficerów przeszło na stronę powstańców w poczuciu solidarności z uciskanymi.
Skoro władze Haiti – rządził tam jeszcze dyktator Jean-Claude Duvalier (Baby Doc), obalony nomen omen wkrótce po wizycie papieża - nadały sprawie taką rangę, że papież postanowił rozbudować wątek polsko-haitański w swym przemówieniu.
Zazwyczaj wkrótce po starcie z Rzymu do kolejnej wyprawy papież rozpoczynał swój obchód dziennikarskiej części samolotu. Zatrzymywał się przy każdym rzędzie foteli, z każdym z nas zamieniał kilka słów, ale nie były to nigdy kurtuazyjne pytania o zdrowie i rodzinę.
Po zwycięstwie powstania, jego przywódca, gen. Jean-Jacques Dessalines, wydał dekret zakazujący białym posiadania na Haiti ziemi... wyłączając z tego zakazu Polaków. Wielu spośród nich pozostało na wyspie. Dali początek szczególnej haitańskiej rasie czarnoskórych mężczyzn i kobiet o długich, „nordyckich” twarzach i niebieskich oczach. Dokumentowały to zdjęcia w wydawnictwie Haitańskiej Akademii Nauk.
Nowakowski podjął się dopisać brakujący fragment papieskiego przemówienia. Bardzo się też przydała znakomita książka mego przyjaciela, prof. Tadeusza Łepkowskiego „Haiti. Początki Państwa i Narodu”, którą taszczyłem w swej reporterskiej torbie.
Już podczas pierwszej zagranicznej podróży papieża, gdy leciał do Meksyku, wydarzyło się coś niezwykłego. Zupełna nowość ! Papież wyszedł po raz pierwszy do lecących z nim dziennikarzy. Rozmawiał z każdym, wolno było zadawać Jego Świątobliwości pytania! To niesłychane! Dotychczas protokół watykański absolutnie wykluczał taką możliwość: dziennikarz nie mógł o nic pytać następcy Św. Piotra.
Zazwyczaj wkrótce po starcie z Rzymu do kolejnej wyprawy papież rozpoczynał swój obchód dziennikarskiej części samolotu. Zatrzymywał się przy każdym rzędzie foteli, z każdym z nas zamieniał kilka słów, ale nie były to nigdy kurtuazyjne pytania o zdrowie i rodzinę. Z niektórymi rozmawiał dłużej. Oprócz Tadeusza Nowakowskiego, zwanego niekiedy „reporterem papieża” (wydał pięć czy sześć zbiorów reportaży z podróży z Janem Pawłem II), papież bardzo cenił i wyróżniał kilku świetnych włoskich watykanistów, a wśród nich niezrównanego Luigiego Accattoliego z „Correire della Sera”, zaś z Polaków - Marka Lehnerta, do którego miał szczególnie ciepły stosunek. Marek, który stworzył własny niepowtarzalny styl korespondencji radiowej, pracował za czasów PRL dla Wolnej Europy. Bodaj najczęściej z polskich dziennikarzy uczestniczył w volo papale.
Praktyka zaimprowizowanych rozmów i konferencji prasowych papieża na pokładzie samolotu papieskiego, przyjęła się na dobre i trwała długie lata, dopóki zdrowie na to papieżowi pozwalało.
Nieżyjący już biskup Jan Chrapek, znawca duszy ludzkiej i mediów, wykładający na Wydziale Dziennikarstwa UW, zwykł był mawiać, że jeśli chodzi o dziennikarzy, woli zawsze mieć do czynienia z profesjonalistą, nawet nieco cynicznym, niż z pełnym dobrych intencji wobec Kościoła dyletantem. Dlaczego ? Media – odpowiadał - rządzą się swoimi prawami, ale Kościół potrzebuje ich do realizacji swego dzieła.
Dlatego z reguły włączano do poolu dziennikarzy latających z papieżem nie tylko tych bliskich Kościołowi. Wielu z nich to byli po prostu dobrzy profesjonaliści, wyznawcy innych religii niż katolicka, a także agnostycy.
Przez wszystkie lata pontyfikatu Jana Pawła II regularnie w volo papale uczestniczyło tylko dwóch dziennikarzy ze święceniami: ks. Antonio Pelayo z publicznej telewizji hiszpańskiej i prałat Guido Todeschini z telewizji watykańskiej.
Po raz ostatni leciałem z Janem Pawłem II w volo papale w sierpniu 2002 roku. Ta wyprawa obfitowała w silne emocje. Już na pokładzie samolotu papieskiego, który w piątek, 16 sierpnia roku o 16.15 wystartował z rzymskiego lotniska Leonarda da Vinci do Krakowa, zadawaliśmy sobie pytanie, jak 82-letni schorowany papież, który ma za sobą niedawną długą wyprawę za ocean, zniesie nowy wysiłek i wzruszenia, jakie muszą mu przynieść spotkania z ludźmi i wspomnienia dzieciństwa, młodości...
To było jego pożegnanie z ojczyzną...
Jan Paweł II w drodze powrotnej z Krakowa do Rzymu nie przyszedł do nas, dziennikarzy zajmujących tylną część boeinga 737. Nie było konferencji prasowej papieża na pokładzie, jak jeszcze przed paru laty, gdy miał mniejsze trudności z chodzeniem. Jednak dziennikarze przyszli do niego, do papieskiego przedziału na przodzie samolotu. Przed lądowaniem w Rzymie osobisty sekretarz papieża, bp Stanisław Dziwisz, zaprosił do wspólnego zdjęcia z Janem Pawłem II tych, którzy jeszcze go nie mieli. Papież po udanej wizycie był w dobrym nastroju mimo rozstania z ukochanym Krakowem.
W drodze powrotnej LOT zrobił mu niespodziankę. Trzej piloci, wszyscy z Podhala, znający na pamięć topografię tych terenów, zamiast wziąć kurs wprost na Rzym, przez 30 minut wozili papieża na wysokości 400-500 m nad ukochanymi Beskidami i Tatrami, nie omijając oczywiście Wadowic ani Zakopanego. Dopiero potem wprowadzili maszynę na pułap przelotowy 10 tys. metrów i polecieli do Wiecznego Miasta.
Mirosław Ikonowicz (PAP)