Ludzie ocaleni z katastrofy później popełniali samobójstwa - mówi w wywiadzie dla PAP Janusz Grabowski, który miał płynąć promem "Estonia". Zatonięcie promu u wybrzeży Finlandii 28 września 1994 roku była największą katastrofą na Bałtyku w czasie pokoju.
PAP: Mija 20. rocznica zatonięcia promu "Estonia", który płynął z Tallina do Sztokholmu. Gdy w nocy z 27 na 28 września 1994 roku wydarzyła się tragedia, w której zginęły 852 osoby, a przeżyło jedynie 137, Pan był...
Janusz Grabowski: Byłem dyrektorem odpowiedzialnym za catering w Estline. To estońsko-szwedzki przewoźnik, do którego należał prom "Estonia". Miałem nawet bilet na ten tragiczny rejs. Na statku mieliśmy opracować budżet na kolejny rok.
PAP: Nie popłynął Pan jednak.
Janusz Grabowski: W ostatniej chwili coś zawróciło mnie w rękawie (wejściowym na prom - PAP). Całkowicie nieracjonalna decyzja, która uratowała mi życie. Może to nie był jeszcze na mnie czas? Powiedziałem kolegom, że muszę zagrać ważny mecz w piłkę, w rzeczywistości to był tylko trening. Wielu moich współpracowników zginęło.
Janusz Grabowski: Chyba najstraszniejsze jest to, że ci, którzy uratowali się z katastrofy, potem popełniali samobójstwa. Przytrafiały się im dziwne wypadki samochodowe. Często nie wytrzymywali presji ze strony mediów. Jedna z kobiet, która pracowała w kuchni na statku, powiedziała mi wprost, że gdyby wiedziała, co spotka ją później, nie starałaby się uratować.
PAP: Kiedy dowiedział się Pan o katastrofie?
Janusz Grabowski: W nocy zadzwonił mój szef i powiedział: "Słuchaj, Janusz, +Estonia+ tonie". Myślałem, że to ponury żart. Wsiadłem w samochód, pojechałem na terminal, byłem tam pierwszy. Zadzwoniłem do kapitana statku, który przepływał w pobliżu, aby potwierdzić, czy to prawda. To było coś tak nieprawdopodobnego, że nie docierało do nas. A potem wszyscy zaczęli się zjeżdżać, gdzieś nad ranem pojawiły się służby i wojsko. Przebywaliśmy na terminalu 48 godzin, nikt nie chciał wracać do domu. To było jedyne miejsce, gdzie ludzie czuli się bezpiecznie.
PAP: Wtedy nie było jeszcze wiadomo, że nie przeżyły aż 852 osoby?
Janusz Grabowski: Czekaliśmy na nazwiska uratowanych. Był chaos, nie zgadzały się nazwiska pasażerów. Na jednej fińskiej liście ocalałych pojawiło się nazwisko żony mojego przyjaciela Piotra Barasińskiego, Carity a potem okazało się, że to nie ona, choć ostatecznie i tak zginęła. Zresztą rozmawiałem z kolegami, którzy pracowali z nią na promie i przeżyli. Oni widzieli dokładnie, jak spadała pociągnięta przez kogoś. Kiedy prom się przechylił, to nagle zmieniła się geometria, schody stały się trudnym przejściem, trzeba się było po nich wspinać. W takich sytuacjach ludzie nie mają żadnych skrupułów. Zabierali sobie kamizelki ratunkowe. Tam działo się wszystko!
PAP: Zdarzały się też bohaterskie zachowania?
Janusz Grabowski: Jedną z kelnerek pracujących w barze przezywaliśmy Bimbo, bo była podobna do Marilyn Monroe. Pasażerowie się w niej kochali, dostawała najlepsze napiwki. Nikt nie przypuszczał, że w tej kobiecie mogą być głębsze wartości. Okazało się, że uratowała wielu ludzi, którzy byli na tratwach ratunkowych. Ze złamaną stopą pilnowała, aby nie zamarzli, aby nie zasnęli.
Na tonącej "Estonii" działy się filmowe sceny. Jeden z członków załogi uratował się, otwierając okno w momencie, gdy statek już poważnie się przechylił, dzięki czemu mógł wyjść po burcie. Inna osoba opuściła tonący statek po drabinie, jaka była przy kominie.
PAP: Ludzie, którzy przeżyli katastrofę "Estonii", mogą mówić o wielkim szczęściu. Statek zatonął w nocy, był sztorm, i do tego zimny Bałtyk.
Janusz Grabowski: Chyba najstraszniejsze jest to, że ci, którzy uratowali się z katastrofy, potem popełniali samobójstwa. Przytrafiały się im dziwne wypadki samochodowe. Często nie wytrzymywali presji ze strony mediów. Jedna z kobiet, która pracowała w kuchni na statku, powiedziała mi wprost, że gdyby wiedziała, co spotka ją później, nie starałaby się uratować.
W ciągu dwóch tygodni po tragedii uczestniczyłem w 23 uroczystościach upamiętniających ofiary. Katastrofa dotknęła nas wszystkich. Ludzie różnie reagowali na wieść o śmierci bliskich. Dobrze znałem obu kapitanów i ich żony. Po katastrofie jedna z nich nie chciała rozmawiać, druga próbowała nie zauważać problemu, wydawała się być twarda. Po 10 latach sytuacja się zmieniła. Kobieta, która przeżywała śmierć, wyszła z tego, natomiast ta, która początkowo lepiej zniosła kryzys, zamknęła się w sobie. Każdego typu żałobę trzeba przepracować. W przeciwnym razie skończy się to chorobą albo to wyjdzie w inny sposób.
PAP: Pana przyjaciel Piotr Barasiński, który bezskutecznie próbował na własną rękę wraz z ekipą płetwonurków wydobyć z wraku ciało swojej ukochanej Carity, zmarł na raka.
Janusz Grabowski: Tragedia kosztowała go bardzo dużo. Walka o możliwość pochowania ciała żony stała się niemal celem jego życia. Świetnie ich znałem, byłem świadkiem na ich ślubie. Piotr pochowany jest obok Carity w Uppsali - to znaczy w miejscu, gdzie jest jej symboliczny grób.
Janusz Grabowski: Warto podkreślić, że to był 1994 r. Nowo wyzwolona Estonia. Dla Estończyków wszystko, co pochodziło z Zachodu, było lepsze, więc gdy zakupili ten statek, to ufali, że wszystko jest z nim w porządku. A prom wcześniej często zmieniał właścicieli, był po wielu przeróbkach. (...) Chęć zdążenia na czas, duża prędkość i ludzkie przeliczenie się. Nie wierzę w żadne wybuchy.
PAP: Dlaczego nie wydobyto ciał z wraku?
Janusz Grabowski: To była międzynarodowa decyzja rządów, z którą bardzo długo nie mogli pogodzić się bliscy ofiar, zrzeszali się w stowarzyszeniach. Domniemywa się, że "Estonia" potajemnie przewoziła technologie z byłego Związku Radzieckiego, dwa niewielkie reaktory do łodzi podwodnych. Powstały na ten temat książki. Angielscy nurkowie, którzy po tragedii zaznaczali ciała przy wraku, mogli je spokojnie wyciągnąć, ale był zakaz. Może one były już radioaktywne? Być może dlatego zdecydowano o budowie betonowego sarkofagu, ale ostatecznie tego nie wykonano. Zakaz nurkowania w rejonie wraku wciąż obowiązuje.
Zresztą ten wątek potwierdził w reportażu telewizyjnym nieżyjący już szef izby celnej Lennart Henriksson. Opowiedział, że otrzymał polecenie, aby nie sprawdzać ładunku z "Estonii". Miał on natychmiast zostać przewieziony na lotnisko Arlanda i opuścić Szwecję.
PAP: Oficjalny raport stwierdza, że do katastrofy przyczyniły się wady konstrukcyjne i wysoka fala. Istnieją też alternatywne teorie. Czy wierzy Pan, że na promie doszło do wybuchu?
Janusz Grabowski: Warto podkreślić, że to był 1994 rok. Nowo wyzwolona Estonia. Dla Estończyków wszystko, co pochodziło z Zachodu, było lepsze, więc gdy zakupili ten statek, to ufali, że wszystko jest z nim w porządku. A prom wcześniej często zmieniał właścicieli, był po wielu przeróbkach. Było duże zaufanie do materiału, który - jak się okazało - nie był najlepszy. Ten statek powinien raczej pływać w szkierach (między małymi wyspami u wybrzeży skandynawskich - PAP) niż na otwartym morzu. Chęć zdążenia na czas, duża prędkość i ludzkie przeliczenie się. Nie wierzę w żadne wybuchy.
PAP: Z tragedią "Estonii" wiążą się też polskie wątki.
Janusz Grabowski: W katastrofie zginęli polscy muzycy z orkiestry Henryka Goja. Twórcą pomnika w Sztokholmie z nazwiskami ofiar Estonii jest rzeźbiarz Mirosław Bałka. Ciekawostką jest to, że "Estonia" wypłynęła w ostatni rejs z Tallina z tego samego miejsca, z którego w 1939 roku uciekł ORP "Orzeł".
W Sztokholmie rozmawiał Daniel Zyśk (PAP)
zys/ akl/ ap/