Taką warszawską ozdobą, która była obowiązkowa i którą w XIX w. wieszano nad wigilijnym stołem u sufitu, była biała gwiazda zrobiona z opłatka, wieszana na włosie panieńskim - opowiada prof. Małgorzata Karpińska z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.
PAP: XIX-wieczna Warszawa była dynamicznie rozwijającym się miastem, prawdziwym tyglem stanów społecznych, wyznań i narodowości. Jak obchodzono w niej Święta Bożego Narodzenia?
Prof. Małgorzata Karpińska: U końca XVIII w. Warszawa była już prawdziwym miastem, o szybko powiększającej się liczbie mieszkańców. Mamy więc z jednej strony mnogość ludzi, szybkie i gwarne życie, z drugiej zaś miasto ma specyficzną przestrzeń, która także wpływa na sposób obchodzenia świąt. Chodzi tu np. o sposób mieszkania – zamiast wiejskiej izby czy szlacheckiego dworku są mieszkania, często bardzo ciasne i zatłoczone, w kilkupiętrowych kamienicach.
PAP: Na wsi istniało wiele obyczajów świątecznych, które obchodziło się poza przestrzenią chaty – związanych ze zwierzętami gospodarskimi, polem, sadem. Istniała tradycja wnoszenia do domu snopów zbóż. Skąd wziąć snopek w mieście?
Prof. Małgorzata Karpińska: Snopek łatwo by się znalazł. Trzeba tu powiedzieć, że Warszawa była miastem ukształtowanym przez bardzo szeroki okop Lubomirskiego założony w 1770 r., co sprawiało, że miała ona charakter wiejsko-miejski. Poza Starym i Nowym Miastem oraz osią Krakowskiego Przedmieścia i Nowego Światu były to drewniane domy z ogrodami, a nierzadko i polami uprawnymi. Kupienie snopka nie było więc problemem, ale postawienie go w małym pokoiku, w ciasnym mieszkaniu w kamienicy już tak. Ludzie, którzy przybywali do miasta, mieszkali zwykle w ciasnocie, na rozmaitych wynajmowanych stancjach.
Prof. Małgorzata Karpińska: Taką warszawską ozdobą, która była obowiązkowa i którą wieszano nad wigilijnym stołem u sufitu, była biała gwiazda zrobiona z opłatka, wieszana na włosie panieńskim. Druga typowo miejska tradycja, związana już z dniem wigilijnym, to są tzw. ewangeliczki. Tylko w miastach można było wówczas spotkać młodych uczących się ludzi.
PAP: Jak wyglądały miejskie przygotowania do świąt? Na wsi był to zdecydowanie okres postu. Czy w mieście także czuło się, że jest to czas wyciszenia, czy też podobnie jak dziś dawało się odczuć przedświąteczną krzątaninę i podniecenie?
Prof. Małgorzata Karpińska: Inaczej niż na wsi ten czas przedświąteczny był czasem dużego ożywienia, znacznie większego ruchu, wzmożonej koniunktury, którą należało wykorzystać. Miasto jest dużym rynkiem zbytu. Pojawiają się więc towary potrzebne na święta, z Podlasia np. przyjeżdżają całe „konwoje” przywożące świeże ryby, obowiązkowe na warszawskim wigilijnym stole, czy miód na święta.
Przed świętami kupowano także opłatki. Najbielsze opłatki w Warszawie robili bernardyni. Kupowano więc opłatki białe, a także kolorowe, ponieważ w Warszawie robiono z nich ozdoby. Taką warszawską ozdobą, która była obowiązkowa i którą wieszano nad wigilijnym stołem u sufitu, była biała gwiazda zrobiona z opłatka, wieszana na włosie panieńskim.
Druga typowo miejska tradycja, związana już z dniem wigilijnym, to są tzw. ewangeliczki. Tylko w miastach można było wówczas spotkać młodych uczących się ludzi. Otóż istniał obyczaj, że tego dnia ucząca się młodzież chodziła po domach, czytała Ewangelię i otrzymywała wynagrodzenie za to. Zresztą wyrażenie „chodzić z ewangeliczką” istniało przez pewien czas w potocznym warszawskim języku i oznaczało „ciężko pracować na swój kawałek chleba”.
PAP: Porozmawiajmy może jeszcze o zwyczaju ubierania choinki.
Prof. Małgorzata Karpińska: To bardzo ważna tradycja dotycząca Warszawy. Wspominałam o tych snopkach zboża, które tradycyjnie stawiano w domach. Tymczasem wraz z nadejściem zaboru pruskiego i pojawieniem się w mieście licznej kolonii niemieckiej z jej zwyczajami zaszła rewolucyjna zmiana w obyczajach świątecznych w postaci choinki. Początkowo stawiali ją w domach tylko ewangelicy, ale bardzo szybko zrobiła ona w Warszawie absolutną furorę i właściwie natychmiast zastąpiła te snopki. Z tym że nie była to choinka jak dzisiaj stawiana, lecz wieszana u sufitu. W Warszawie jest to rok 1798, 1799, a na mazowieckiej wsi choinka pojawia około 1870 roku, a nawet później. Warszawa była tu absolutnym pionierem. Nawet w Paryżu choinki stawiało się dopiero po 1870 r.
PAP: Wieczerza wigilijna zaczynała się z pierwszą gwiazdką?
Prof. Małgorzata Karpińska: Sama Wigilia zaczynała się oczywiście od pierwszej gwiazdki, a kończyła się około dziewiątej. Warto powiedzieć coś o jadanych potrawach – w Warszawie np. nigdy nie jadano kutii, jadano za to bardzo wiele ryb. Przyrządzano szczupaka, okonie z siekanymi jajkami na twardo, liny z duszoną kapustą, no i karpie. Jadano mak z kluskami. Niezbędnym składnikiem potraw był miód, jadano także wiele kompotów ze świeżych owoców.
Wigilia kończyła się oczywiście wręczaniem podarków. Do 1795 r. wręczał podarki św. Mikołaj. Ubrany tak jak przystało na biskupa. Wraz z przyjściem Prusaków do Warszawy pojawił się Heilige Christ, który miał najczęściej maskę na twarzy albo doczepioną brodę. Jak tylko jednak zamknęły się za Prusakami drzwi, pamięć o nim także zniknęła.
PAP: Po wigilii trzeba było udać się na pasterkę.
Prof. Małgorzata Karpińska: Tak. Była ona nabożeństwem bardzo radosnym. Istniała tradycja, że wierni wchodzili na chór i w trakcie nabożeństwa wyrażali swą radość, udając rozmaite stworzenia boskie. Organista zaczynał grać i raptem ktoś zaczynał beczeć albo rżeć jak koń, co oczywiście budziło wielką wesołość zebranych. Władze kościelne były temu przeciwne, bo uważały, że nie służy to podniosłości nabożeństwa, i ostatecznie te zabawy zostały w latach 20. XIX w. zakazane.
Prof. Małgorzata Karpińska: Okres bożonarodzeniowy kończył się świętem Trzech Króli. Był pewien obyczaj, który wiąże się z tym świętem, mianowicie był to dzień dozwolenia drobnych kradzieży, które miały złodziejowi przynieść szczęście. Jedni zadowalali się np. uszczknięciem ździebełka słomy ze żłóbka pańskiego, a inni dokonywali kradzieży bardziej znaczących, ale jeśli nie przekraczały one jakiegoś progu przyzwoitości, to miały przyzwolenie społeczne.
W Warszawie chodziło się także po pasterce na poranne nabożeństwo przed świtem, które było już poważne, bardzo nastrojowe i wzruszające.
PAP: Czy były jakieś charakterystyczne zwyczaje związane już nie z Wigilią, ale z samymi dniami świąt?
Prof. Małgorzata Karpińska: Obchody świąt trwały właściwie przez okres noworoczny, do Trzech Króli. Pierwszy dzień po Bożym Narodzeniu, czyli dziś powiedzielibyśmy – drugi dzień świąt – jest poświęcony św. Szczepanowi. W Warszawie chodziło się na specjalne nabożeństwa, z którymi związany był obyczaj obrzucania kapłanów owsem, na pamiątkę ukamienowania świętego. Praktyka ta miała przynosić szczęście duchownemu. Ale jeśli duszpasterz był nie bardzo lubiany, owies mieszało się z kamyczkami. Zwyczaj ten został także zakazany w okolicach powstania listopadowego.
Potem zaczynało się kolędowanie, które też w mieście miało nieco inny charakter niż na wsi. W mieście nie wszyscy się znali, więc nie wiadomo było, kto do nas zapuka. Ponadto grupy kolędników konkurowały ze sobą, więc wśród przebierańców zdarzały się zupełnie zdumiewające persony, nie tylko takie, do których jesteśmy przyzwyczajeni. W Warszawie pojawiała się np. postać Jana III Sobieskiego. Warto jeszcze wspomnieć o tym, że Sylwester miał zupełnie inne znaczenie niż dzisiaj. Mianowicie był on dniem przeznaczonym na egzaminy. W szkołach odbywały się rozmaite popisy uczniów, w szkółkach niedzielnych przepytywano dzieci z paciorka. To oczywiście także był zwyczaj typowo miejski. Nie ma tego dnia żadnych bali, nie ma w ogóle tradycji żegnania starego roku.
Okres bożonarodzeniowy kończył się świętem Trzech Króli. Był pewien obyczaj, który wiąże się z tym świętem, mianowicie był to dzień dozwolenia drobnych kradzieży, które miały złodziejowi przynieść szczęście. Jedni zadowalali się np. uszczknięciem ździebełka słomy ze żłóbka pańskiego, a inni dokonywali kradzieży bardziej znaczących, ale jeśli nie przekraczały one jakiegoś progu przyzwoitości, to miały przyzwolenie społeczne.
Na koniec okresu świątecznego pieczono placek, który miał w środku migdał dla migdałowego króla. Jeśli jednak migdał z ciasta trafił się pannie, mówiono „dostała migdała, będzie miała Michała”, czyli wróżono jej rychłe zamążpójście.
Rozmawiała Marta Juszczuk (PAP)
mju/ ls/ mhr/