11 listopada jest pod względem symbolicznym najlepszą datą do świętowania. Tego dnia zakończyła się I wojna światowa, z której narodziła się m.in. Polska. Jedna ze stron tej wojny uznała się za pokonaną – mówi PAP prof. Przemysław Waingertner, historyk z Uniwersytetu Łódzkiego.
Polska Agencja Prasowa: Tuż po ogłoszeniu Aktu 5 listopada 1916 r. warszawskie i lubelskie gazety pisały z entuzjazmem, że to moment odrodzenia państwa polskiego. Dlaczego więc dziś nie obchodzimy tej daty jako upamiętnienia odzyskania niepodległości?
Prof. Przemysław Waingertner: Ówcześni obserwatorzy wydarzeń oceniali je zgodnie ze stanem swojej ówczesnej wiedzy. Wówczas z Aktem 5 listopada wiązano duże nadzieje. Uważano, że stwarza szansę na odbudowę państwa przez protekcję władców Niemiec i Austrii. Później jednak okazało się, że nadzieje te nie współgrają z rzeczywistymi działaniami. Władze okupacyjne zezwoliły na budowę polskiego szkolnictwa, sądownictwa czy wybory do władz miejskich. Całkowita kontrola polityczna nad tym obszarem mimo powołania Tymczasowej Rady Stanu, a później Rady Regencyjnej pozostawała jednak w rękach dwóch – w stosunku do polskich sił i potencjału – potęg wojskowych.
Trzeba też pamiętać, że hasło odrodzenia Królestwa Polskiego wzniesione przez Państwa Centralne było kluczem do umiędzynarodowienia sprawy polskiej. Kwestię odbudowy państwa polskiego podjęła również druga strona konfliktu. Było to szczególnie istotne w kontekście dalszych losów wojny, gdy stawało się coraz bardziej oczywiste, że to Ententa będzie zwycięzcą w tym konflikcie. W tym kontekście gest austriacko-niemiecki jest obecnie odczytywany przez historyków słusznie jako rozpaczliwa próba uchronienia się przed klęską. Te dwa czynniki sprawiają, że reakcje na Akt 5 listopada oceniamy jako nadmiernie optymistyczne i w ocenie historycznej znaczenie tego dnia zostało przesłonięte wydarzeniami z 1918 r.
Natomiast umiędzynarodowienie sprawy polskiej, które było skutkiem Aktu 5 listopada, było dla zaborców otwarciem puszki Pandory. Rozpoczęła się wielka licytacja w sprawie polskiej, która zakończyła się ostatecznie 11 listopada.
PAP: W kontekście wydarzeń pomiędzy 5 listopada 1916 a 11 listopada 1918 r. warto zapytać, czym było Królestwo Polskie – terytorium okupowanym, protektoratem czy raczej państwem częściowo niepodległym? Jak oddzielić „pełną niepodległość” od okresu, który ją poprzedza?
Jestem zwolennikiem opinii, że należy doceniać działania Rady Regencyjnej, które były przejawami dążenia do suwerenności. Wysiłki ówczesnych, ograniczonych przecież w kompetencjach przez Berlin i Wiedeń władz Królestwa Polskiego, ułatwiły odbudowę państwa polskiego po listopadzie 1918 r. Pewne zręby administracji i samorządu były już wówczas przygotowane. Szczególnie istotne było funkcjonowanie władz samorządowych. Trzeba przypomnieć, że to np. nadburmistrz Łodzi Leopold Skulski był stroną negocjującą wycofanie się z miasta wojsk niemieckich. Wysiłkom tym towarzyszył huk wystrzałów, bowiem na ulicach trwały utarczki z oddziałami niemieckimi.
Prof. Przemysław Waingertner: Musimy brać pod uwagę realną sytuację polityczno-wojskową panującą na tym obszarze. W żadnej mierze nie możemy uznawać Królestwa Polskiego za niepodległy byt polityczny, wojskowy czy administracyjny. Można powiedzieć, że był to obszar, na którym w przyszłości miało powstać Królestwo Polskie, ale wszystkie atuty pozostawały w rękach Niemców i Austriaków, którzy rzeczywiście zarządzali okupowanym terenem. Jednocześnie wykonywali jednak pewne gesty wobec Polaków. Ich przejawem było m.in. powołanie Tymczasowej Rady Stanu i Rady Regencyjnej. Zezwolono również, jak wspomniałem, na funkcjonowanie polskiego sądownictwa i szkolnictwa. Takie wydarzenia jak kryzys przysięgowy w 1917 r. jasno wskazują, kto dysponował rzeczywistą władzą. Gdy żołnierze I i III Brygady Legionów odmówili złożenia przysięgi na wierność władcom Państw Centralnych, zostali ukarani przez władze niemieckie i austriackie, a nie instytucje Królestwa. Był to bowiem obszar rządzony prawami wojny i terenami okupowanymi.
Królestwo Polskie wspomniane w Akcie 5 listopada było dopiero pewną zapowiedzią, projekcją przyszłego państwa. Z czasem jego funkcjonowanie przyjmowano z coraz większym niezadowoleniem, bowiem za gestami szło niewiele konkretnych i oczekiwanych przez Polaków działań. W tym czasie Ententa oferowała Polakom więcej niż Państwa Centralne.
PAP: W „okresie rozczarowań” postępowaniem okupantów pojawia się moment wyjątkowy w polskiej historii. 7 października 1918 r. Rada Regencyjna wydała odezwę zapowiadającą niezależność jej rządów od okupantów. Część historyków postrzega ją jako jedyną w naszej historii deklarację niepodległości. Czy wówczas akt ten uznawano za istotny krok do odbudowy suwerennego państwa?
Prof. Przemysław Waingertner: Chciałbym zwrócić uwagę na dwie kwestie. Jestem zwolennikiem opinii, że należy doceniać działania Rady Regencyjnej, które były przejawami dążenia do suwerenności. Wysiłki ówczesnych, ograniczonych przecież w kompetencjach przez Berlin i Wiedeń władz Królestwa Polskiego, ułatwiły odbudowę państwa polskiego po listopadzie 1918 r. Pewne zręby administracji i samorządu były już wówczas przygotowane. Szczególnie istotne było funkcjonowanie władz samorządowych. Trzeba przypomnieć, że to np. nadburmistrz Łodzi Leopold Skulski był stroną negocjującą wycofanie się z miasta wojsk niemieckich. Wysiłkom tym towarzyszył huk wystrzałów, bowiem na ulicach trwały utarczki z oddziałami niemieckimi.
Deklarację z 7 października należy jednak skonfrontować z faktami i sytuacją polityczną panującą na ziemiach polskich. W miastach Królestwa Polskiego stacjonują garnizony niemieckie i austriackie. Państwa Centralne okupują również ogromne obszary dawnego Imperium Rosyjskiego na wschodzie. Gdyby cały ten obszar zamalować na mapie jednym kolorem, to bez wątpienia terytorium Królestwa Polskiego również tą sama barwą zostałoby pokryte. Jednak kolejne kroki na drodze do niepodległości były niezwykle ważne. Jej odzyskanie nie było faktem, który wydarzył się określonego dnia o określonej godzinie.
Pamiętajmy też, że nie możemy powiedzieć: „11 listopada Polska była wolna”. Wojska niemieckie i urzędnicy tego państwa opuszczali okupowane tereny jeszcze przez bardzo długi okres. Wojska podlegające dowództwu frontu wschodniego były ewakuowane dopiero na początku 1919 r. Moment ten jest nieprzypadkowo związany z początkiem walk polsko-bolszewickich na Litwie i Białorusi. Zachęcam więc do patrzenia na odzyskanie niepodległości jak na proces, w którym istnieją pewne przełomowe dominanty. Jednym z nich jest 11 listopada – moment związany z zawieszeniem broni na froncie zachodnim 11 listopada 1918 r. Akt ten okazał się faktyczną kapitulacją Niemiec – ale wcześniej mamy do czynienia z wieloma wydarzeniami, które z perspektywy ponad stulecia uznajemy za przybliżające moment pełnej suwerenności.
PAP: Prawica odwoływała się do symboliki daty 7 października. Dla przedwojennych socjalistów niezwykle istotny był wydźwięk powołania rządu Ignacego Daszyńskiego w Lublinie 7 listopada. Czy ten krok, mimo że dokonany w opozycji do rządów Rady Regencyjnej, przybliżał odzyskanie suwerenności?
Prof. Przemysław Waingertner: Przede wszystkim był to akt niezwykle brzemienny w skutki. Warto podkreślić, że Rada Regencyjna i Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej w Lublinie były dwoma ośrodkami państwowotwórczymi, które widziały swoją rolę w odniesieniu do całego tworzącego się państwa. Naczelna Rada Ludowa w Poznaniu, Polska Komisja Likwidacyjna i Rada Narodowa Księstwa Cieszyńskiego dążyły do przejęcia kontroli nad poszczególnymi częściami odradzającej się Polski. Rządy w Warszawie i Lublinie pragnęły rządzić całym państwem.
Sprawa z obchodzeniem rocznicy 7 listopada jest nieco bardziej skomplikowana. Rząd Daszyńskiego był to rząd radykalny i socjalistyczny, ale w swoich zamierzeniach miał stać na czele w pełni niezależnej i suwerennej Polski. Był on autorską, podmiotową reprezentacją Polaków. W związku z tym nie nadawał się do przypominania w okresie PRL. Należy dodać również radykalną krytykę socjalistów podejmowaną przez komunistów w latach pięćdziesiątych. Wówczas socjaliści byli traktowani na równi z piłsudczykami oraz narodowcami i uznawani za faktycznych przeciwników „rządów ludowych” oraz nowego systemu.
Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej w swoim manifeście deklarował przeprowadzenie wielu działań mających na celu demokratyzację polskiego życia społecznego i politycznego oraz wprowadzenie w szerokim zakresie praw obywatelskich i socjalnych. Program ten wywodził się z myśli środowisk lewicowych i radykalnych ugrupowań ludowych, które tworzyły rząd Ignacego Daszyńskiego. W historycznej ocenie działalności tego rządu można wyróżnić dwa nastawienia. Po pierwsze, wskazuje się na fakt, że jego powołanie może być traktowane jako postawienie pewnej bariery penetracji ziem polskich przez środowiska komunistyczne. Polski robotnik w majestacie prawa otrzymywał tak wiele gwarancji socjalnych, że nie musiał już angażować się w eksperymenty komunistyczne. To bez wątpienia wielka zasługa tego rządu. Gdy Józef Piłsudski przejął pełnię władzy cywilnej i powołał rząd Jędrzeja Moraczewskiego, niemal natychmiast doszło do potwierdzenia części zapowiedzi rządu Daszyńskiego i ich zagwarantowania przez dekrety. Te działania wydawały się uzasadnione dla uspokojenia nastrojów społecznych.
Z drugiej strony dekrety rządu Moraczewskiego, realizujące zapowiedzi złożone przez Daszyńskiego, były jednak ciężarem tak wielkim, że II RP nie zrealizowała części z nich, aż do kresu swojej niepodległości. Państwa nie było na to stać.
Ocena rządu Daszyńskiego jest więc jednoznacznie pozytywna, jeśli weźmie się pod uwagę jego państwowotwórczy wymiar i wyjście naprzeciw wyzwaniom epoki. Ale też wiele jego obietnic nie mogło stać się rzeczywistością.
PAP: Przy okazji rządu Daszyńskiego warto nawiązać do okresu PRL. Można powiedzieć, że władze komunistyczne miały wiele powodów, aby zwalczać datę 11 listopada utożsamianą z Piłsudskim. Dlaczego jednak niemal zupełnie niewykorzystywany był przez nich dzień 7 listopada, gdy powołano rząd deklarujący się jako „ludowy”?
Prof. Przemysław Waingertner: 11 listopada był w sposób oczywisty spojony z postacią Józefa Piłsudskiego. Komuniści zdawali sobie sprawę, że dzień ten może być uznawany za święto państwowe. Rządzone przez nich państwo było niesuwerenne, uzależnione od Związku Sowieckiego. Dlatego nie mogli czcić 11 listopada – dzień symbolizujący narodziny prawdziwie suwerennego państwa. To tylko przypominałoby, jak karykaturalna jest „niepodległość” PRL.
Sprawa z obchodzeniem rocznicy 7 listopada jest nieco bardziej skomplikowana. Rząd Daszyńskiego był to rząd radykalny i socjalistyczny, ale w swoich zamierzeniach miał stać na czele w pełni niezależnej i suwerennej Polski. Był on autorską, podmiotową reprezentacją Polaków. W związku z tym nie nadawał się do przypominania w okresie PRL. Należy dodać również radykalną krytykę socjalistów podejmowaną przez komunistów w latach pięćdziesiątych. Wówczas socjaliści byli traktowani na równi z piłsudczykami oraz narodowcami i uznawani za faktycznych przeciwników „rządów ludowych” oraz nowego systemu.
Przypomnijmy, że komuniści rządzący Polską po 1944 r. określali swój rodowód zupełnie inaczej niż socjaliści. Odwoływali się do tradycji powstałej w 1918 Komunistycznej Partii Robotniczej Polski (KPRP) przekształconej w 1925 r. w Komunistyczną Partię Polski. To nielegalne ugrupowanie od początku pozostawało w konflikcie z socjalistami. Gdy 1 maja spotykały się organizowane przez nie pochody, to rzadko kończyło się tylko na wznoszeniu wrogich sobie haseł. Najczęściej dochodziło do starć. Socjaliści uważali komunistów za agenturę Związku Sowieckiego, a komuniści określali ich jako zdrajców „sprawy robotniczej”, którzy budują „burżuazyjną Polskę” i odżegnują się od metod rewolucyjnych.
Moim zdaniem 11 listopada jest pod względem symbolicznym najlepszą datą do świętowania. Tego dnia zakończyła się I wojna światowa, z której narodziła się m.in. Polska. Jedna ze stron tej wojny uznała się za pokonaną. Tego dnia władzę wojskową z rąk Rady Regencyjnej przejął także Józef Piłsudski. W ówczesnym kontekście polityczno-militarnym na ziemiach polskich władza wojskowa była kluczowa i de facto oznaczała przejęcie pełni władzy. Kilka dni później ten fakt został potwierdzony przejęciem pełni rządów przez Piłsudskiego.
PAP: Dlaczego w tym gąszczu dat to właśnie 11 listopada został uznany za najbardziej odpowiedni do świętowania odzyskania niepodległości? Tego dnia nie doszło do wydarzeń, które były przełomowe dla tego procesu?
Prof. Przemysław Waingertner: Moim zdaniem 11 listopada jest pod względem symbolicznym najlepszą datą do świętowania. Tego dnia zakończyła się I wojna światowa, z której narodziła się m.in. Polska. Jedna ze stron tej wojny uznała się za pokonaną.
Tego dnia władzę wojskową z rąk Rady Regencyjnej przejął także Józef Piłsudski. W ówczesnym kontekście polityczno-militarnym na ziemiach polskich władza wojskowa była kluczowa i de facto oznaczała przejęcie pełni władzy. Kilka dni później ten fakt został potwierdzony przejęciem pełni rządów przez Piłsudskiego.
Trzecim argumentem na poparcie tej daty jest spojrzenie z dłuższej perspektywy historycznej. Wtedy bowiem rozpoczął się logiczny proces budowania państwa polskiego. Niewątpliwie jego czynnikiem spajającym jest postać Tymczasowego Naczelnika Państwa. Piłsudski przejmuje władzę, buduje armię, powołuje rząd Jędrzeja Moraczewskiego i staje się faktycznym dyktatorem potwierdzającym dekrety wydawane przez premiera. Również Piłsudski nakazuje rządowi Moraczewskiego przygotowanie ordynacji wyborczej i rozpisanie wyborów parlamentarnych do Sejmu Ustawodawczego. Zebranie się parlamentu w lutym 1919 r. doprowadza do błyskawicznego uchwalenia tzw. małej konstytucji, a potem konstytucji marcowej. Zaczynem, inicjatorem tych działań był Piłsudski. Z perspektywy kilkudziesięciu lat widzimy, że początkiem procesu odbudowywania państwa jest właśnie 11 listopada 1918 r. Data ta broni się nie tylko w sferze symbolicznej, lecz i w świetle rzetelnej historycznej oceny.
PAP: Współcześnie, gdy na mapie świata pojawia się nowe państwo, media i organizacje międzynarodowe informują, jak wiele innych państw uznaje jego istnienie. Również sto lat temu problem uznania odrodzonej Polski był bardzo skomplikowany.
Prof. Przemysław Waingertner: Zauważmy, że władzę Piłsudskiego w Warszawie uznają Niemcy i Austriacy. Ci pierwsi wręcz przyczynili się do tego, że objął on rządy w stolicy odradzającego się państwa, przez jego zwolnienie z twierdzy magdeburskiej. Równolegle za reprezentację polskiej państwowości państwa Ententy uznają Komitet Narodowy Polski z Romanem Dmowskim na czele. Można więc powiedzieć, że de facto mamy do czynienia z uznaniem państwa przez obie strony zakończonej wojny, ale zaistniało niebezpieczeństwo dwuwładzy. Ostatecznie Dmowski i Piłsudski wspólnie doszli do wniosku, że w tak trudnych warunkach politycznych i wojskowych konieczna jest współpraca. Dmowski zgodził się na uzupełnienie przygotowywanej w ramach Komitetu Narodowego Polskiego delegacji na paryską konferencję pokojową o „ludzi Piłsudskiego”. W tym momencie państwo zaczęło mówić jednym głosem. Uniknięto rozgrywania sprawy polskiej między Piłsudskim a Dmowskim przez państwa biorące udział w rozmowach pokojowych.
Pamiętajmy zatem, że przyzwolenie na zaistnienie i funkcjonowanie państwa polskiego było dość powszechne po obu stronach konfliktu. Czym innym była odpowiedź na pytanie o to, jakie ma być rodzące się państwo polskie. Czy ma to być państwo obejmujące swoimi granicami Wielkopolskę? Czy na wschodzie sięgać do Bugu, czy dalej na wschód? Wszystkie te pytania pozostawały otwarte. Było wiele odpowiedzi i nie było jasne, która z nich znajdzie swój wyraz w traktacie pokojowym. Warto wreszcie pamiętać, że dopiero w marcu 1923 r., a więc wiele lat po przyjętej przez nas dacie odzyskania suwerenności, Rada Ambasadorów, którą można uznawać za głos ówczesnej międzynarodowej opinii publicznej, uznała ostateczne granice II RP. Dopiero wówczas państwo, które funkcjonuje już przecież od czterech lat i ma za sobą tak znaczące wydarzenia jak uchwalenie konstytucji, drugie wybory parlamentarne i dramatyczne wydarzenia związane z wyborami prezydenckimi, zyskuje swego rodzaju „międzynarodową pieczęć”. To chyba najdalej wybiegająca w przyszłość klamra zamykająca proces odzyskiwania niepodległości oraz politycznego i międzynarodowego formowania państwowości.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /