Jeżeli chodzi o stosunek do Żydów podczas okupacji to Holendrzy mają lepszą reputację niż sobie zasłużyli, a Polacy gorszą, niż sobie na to zapracowali - powiedział PAP Richard Lourie, autor książki "Wstręt do tulipanów", o chłopcu który wydał rodzinę Anny Frank. PAP: Znakomicie mówi pan po polsku, gdzie się pan tego nauczył?
Richard Lourie: Moim nauczycielem był Czesław Miłosz. Gdy rozpocząłem studia w Berkley na wydziale filologii słowiańskich poza głównym językiem - rosyjskim - trzeba było wybrać sobie jeszcze zajęcia z innego słowiańskiego języka. Ja wybrałem polski, trochę ze względu na osobę Czesława Miłosza, który prowadził zajęcia o polskiej literaturze, choć nie lektorat. Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. Poświęcał mi dużo czasu, razem tłumaczyliśmy na angielski polskie wiersze zastanawiając się godzinami nad znaczeniem poszczególnych słów. Pamiętam taką sesję poświęconą słowu "złość". Potem przełożyłem na angielski "Mój wiek" Aleksandra Wata, powieści Konwickiego.
Lourie: "Mój bohater ma w pewnym sensie dobre intencje. Próbuje ratować swoją rodzinę, która żyje na granicy śmierci głodowej. Jest wojna. Obowiązuje stara wojenna zasada - jeżeli ktoś musi zginąć, to lepiej ty, niż ja. W dodatku giną setki tysięcy Żydów, cóż więc znaczy życie jeszcze jednej rodziny - myśli chłopiec. Dopiero jako dorosły człowiek zaczyna rozumieć, co zrobił, bo przeczytał +Dziennik+ Anny Frank".
PAP: Wiele osób wspomina Miłosza jako człowieka dumnego i nieprzystępnego, utrzymującego dystans pomiędzy sobą a otoczeniem. Jak pan go zapamiętał?
Richard Lourie: Myślę, że Miłosz miał co najmniej dwie twarze - prawdziwą i na potrzeby spotkań oficjalnych. Miłosz w Ameryce musiał na początku bez przerwy udowadniać swoją wartość jako pisarz i intelektualista, ciągle wyjaśniać, kim jest. Myślę, że pewna arogancja, którą oczywiście przejawiał, brała się właśnie z konieczności ciągłej walki o pozycję wśród amerykańskich intelektualistów, a także z poczucia wobec nich pewnej wyższości. Dla niego historia nie była tylko szkolnym przedmiotem - on był naocznym świadkiem najważniejszych zawirowań dziejów XX wieku, to było jego życie. Ale z natury Miłosz był bardzo ciepły, miał w sobie wiele z dziecka, był takim dość niegrzecznym chłopcem. Myślę, że ta jego osławiona arogancja była też tarczą dla jego wrażliwej natury.
PAP: Słyszałam, że to właśnie pan zaznajomił Miłosza z urokami palenia marihuany, czy to prawda?
Richard Lourie: Wie Pani co się działo w latach 60. w Berkley? Paliliśmy wszyscy tyle, że ja już naprawdę nie pamiętam wszystkiego. Prawdopodobnie kiedyś tam zapaliłem i z Miłoszem, bo to było powszechnie przyjęte. Ale nie wydaje mi się, żeby mu się to jakoś szczególnie podobało. Miłosz był raczej człowiekiem twardych alkoholi: whisky, wódki. To było inne, starsze pokolenie.
PAP: Podobno był pan za młodu kierowcą szefa bostońskiej mafii?
Richard Lourie: Istotnie, miałem taki etap w życiu. Muszę wyjaśnić, że życie w Ameryce lat 50. było strasznie nudne. To był kraj konformistów i konsumentów, nawet muzyka, której wtedy słuchaliśmy, była okropna. Ja już jako 15-latek zamierzałem prowadzić ciekawe życie, a gangsterzy żyli cudownie intensywnie. Postanowiłem więc zostać gangsterem, choć była to raczej praca dorywcza niż kariera, woziłem szefa jednego z gangów kilka razy w tygodniu, gdy pozwalały mi na to obowiązki szkolne. Byłem na tyle sprytny, że gdy porachunki pomiędzy gangsterami weszły w fazę strzelaniny, wycofałem się z interesu.
PAP: Podróżował pan po Ameryce śladami bitników, czy czuł się pan jednym z nich?
Richard Lourie: Oczywiście, że byłem bitnikiem! To była moja droga ucieczki od nudnego, uporządkowanego świata. Bitnik nie musiał być grzecznym chłopcem. To było dość luźne środowisko, raczej pokolenie ludzi niż jakaś grupa literacka. Bitnikami byli też ludzie, którzy kompletnie na to nie wyglądali, jak autor "Nagiego lunchu", który ubierał się i wyglądał jak księgowy. Ale szybko zauważyłem, że literatura tworzona przez bitników nie jest tak ciekawa jak ich życie.
PAP: Co pociągało pana w Rosji, że poświęcił pan tej części świata tyle swojego życia - jako pisarz, tłumacz, korespondent "The Moscow Times".
Richard Lourie: Moja rodzina to litewscy Żydzi, którzy zachowali wiele zwyczajów imperium rosyjskiego. Babcia nawet piła herbatę na rosyjski sposób, trzymając cukier w ustach i popijając gorącym płynem, znałem wiele rosyjskich słów z domu. Jako nastolatek przeczytałem Dostojewskiego i zachwyciłem się, potem studiowałem filologię rosyjską, tak to poszło.
Lourie: "Stalin był z natury terrorystą. W młodości, w Baku, rzucał bomby, siał zamęt i destrukcję i czuł się w tym jak ryba w wodzie. Oczywiście, że jego skłonności skanalizowała rewolucja i można je próbować usprawiedliwiać walką o wolność ludu".
PAP: W Polsce znana jest Pana książka "Autobiografia Stalina". Opisał go pan jako człowieka o charakterze terrorysty.
Richard Lourie: Bo Stalin był z natury terrorystą. W młodości, w Baku, rzucał bomby, siał zamęt i destrukcję i czuł się w tym jak ryba w wodzie. Oczywiście, że jego skłonności skanalizowała rewolucja i można je próbować usprawiedliwiać walką o wolność ludu. Ale myślę, że jakby Stalin urodził się w dzisiejszych czasach, to pewnie zachowywałby się jak ci chłopcy, którzy zaatakowali niedawno maraton w Bostonie.
PAP: Pana najnowsza książka, która właśnie ukazała się po polsku - "Wstręt do tulipanów" - opowiada historię holenderskiego chłopca, który podczas okupacji wydał rodzinę Anny Frank, bo nie widział innego sposobu zdobycia pieniędzy, aby kupić jedzenie dla głodującej rodziny, dla chorego ojca.
Richard Lourie: Mój bohater ma w pewnym sensie dobre intencje. Próbuje ratować swoją rodzinę, która żyje na granicy śmierci głodowej. Jest wojna. Obowiązuje stara wojenna zasada - jeżeli ktoś musi zginąć, to lepiej ty, niż ja. W dodatku giną setki tysięcy Żydów, cóż więc znaczy życie jeszcze jednej rodziny - myśli chłopiec. Dopiero jako dorosły człowiek zaczyna rozumieć, co zrobił, bo przeczytał +Dziennik+ Anny Frank.
PAP: Czy nie obawia się pan, że ta książka może być odbierana, jako usprawiedliwienie tych, którzy Żydów wydawali?
Richard Lourie: To charakterystyczne, że "Wstręt do tulipanów" opublikowany po angielsku i tłumaczony na wiele języków, nie znalazł wydawcy w dwu europejskich krajach - w Holandii i w Niemczech. Wydawcy argumentowali, że choć książka jest dobra, to przedstawia bohatera, który jest sympatyczny, wzbudza współczucie, a jednocześnie wydaje Żydów. W Niemczech uznano, że to niedopuszczalne, bo wprowadza moralny zamęt. W Holandii - że książka zamazuje obraz szlachetnego postępowania Holendrów wobec Żydów podczas okupacji. Cóż. Myślę, że to jest przewrotność historii, że Holendrzy mają taką dobrą opinię, jeżeli chodzi o zachowanie wobec Żydów, choć tak naprawdę zachowywali się często paskudnie. Odwrotnie jest z Polakami, którzy często zachowywali się bardzo przyzwoicie, a opinię mają fatalną. Holendrzy mają lepszą reputację niż sobie zasłużyli - Polacy gorszą, niż sobie na to zapracowali. Historia nie jest sprawiedliwa.
"Wstręt do tulipanów" opublikowało wydawnictwo Znak.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ abe/