Jose de Sousa Mendes, syn przedwojennego ambasadora Portugalii w Polsce i bratanek słynnego konsula z Bordeaux, Aristidesa de Sousy Mendesa, który ocalił przed holocaustem tysiące europejskich Żydów, wciąż dostrzega w Warszawie coś z dawnej stolicy. 79-letni Portugalczyk wspomina jej trudną historię i mieszkańców pełnych wiary.
PAP: Czy fakt bycia synem portugalskiego posła nadzwyczajnego, czyli ambasadora w przedwojennej Polsce, pomagał panu pielęgnować związek z dawnym miejscem pracy ojca?
Sousa Mendes: Polska jest krajem, z którym chcąc nie chcąc sam związałem się dożywotnio. Tam przecież przyszedłem na świat. Poprzez fakt urodzenia w polskiej stolicy jestem de facto warszawiakiem. Zresztą, Warszawę mam “wbitą” w dowodzie osobistym i paszporcie, co czasem przysparzało mi nieprzyjemnych zdarzeń.
PAP: W Portugalii?
Sousa Mendes: Głównie poza jej granicami, zwłaszcza w okresie zimnej wojny. Jako Portugalczyk urodzony w Warszawie wydawałem się niektórym ludziom po obu stronach “barykady” podejrzanym osobnikiem. Kiedyś na przykład przy przejeździe z Berlina Zachodniego do NRD-owskiej części miasta celnicy zatrzymali na dłuższy czas autobus, którym właśnie przekraczałem granicę. Decydująca okazała się ta "Warszawa” z mojego paszportu. Ostatecznie pozwolono mi wjechać za Żelazną Kurtynę, ale do dziś pamiętam pełne nieufności spojrzenia komunistycznych urzędników.
Sousa Mendes: Opuszczając miasto miałem zaledwie trzy lata. Są wydarzenia, które dobrze utkwiły mi w głowie. Z sentymentem wspominam na przykład zabawy w Łazienkach Królewskich, które do dziś nazywam parkiem Chopina, z uwagi na znajdujący się tam pomnik kompozytora.
PAP: Mówił pan o wspomnieniach z dawnej stolicy... Pamięta pan jeszcze coś z przedwojennej Warszawy? Był pan przecież wówczas małym dzieckiem.
Sousa Mendes: Tak, pamiętam mimo że opuszczając miasto miałem zaledwie trzy lata. Są wydarzenia, które dobrze utkwiły mi w głowie. Z sentymentem wspominam na przykład zabawy w Łazienkach Królewskich, które do dziś nazywam parkiem Chopina, z uwagi na znajdujący się tam pomnik kompozytora. Pamiętam jak kiedyś bawiłem się tam z bratem wśród śniegu. Wszędzie było go pełno! A my w czapkach i ciepłych paltach z grubymi kołnierzami. Ciągnąłem sanki, na których siedział mój starszy brat. Wreszcie było mi tak ciężko, że zatrzymałem się i zapytałem go: A dlaczego to ja ciągnę, a ty siedzisz? Tak rodził się pierwszy bunt.
PAP: Kiedy wyjechał pan z Polski?
Sousa Mendes: To było na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. Pod koniec sierpnia 1939 r. ojciec wsadził mnie, moje rodzeństwo i matkę do pociągu, którym z przesiadkami dotarliśmy do Portugalii.
PAP: Cesar de Sousa Mendes przeczuwał zbliżającą się wojnę?
Sousa Mendes: O możliwości wybuchu wojny mówiło się wówczas dużo. Personel ambasady mówił wciąż o zagrożeniu, często słyszałem słowo “wojna”. Ojciec jednak za bardzo nie przejmował się tym, a może po prostu się nie bał? Miał dużą wiarę. Była ona tak duża, że jeszcze w na początku sierpnia 1939 r. wszyscy razem mieszkaliśmy w Warszawie.
PAP: Skąd zatem pomysł na wysłanie żony i dzieci pociągiem do Portugalii?
Sousa Mendes: Być może zaważyło na tym przypadkowe spotkanie z amerykańskim ambasadorem w Warszawie. To było podczas spaceru w Łazienkach, gdzie ojciec zwykł przechadzać się z nami. Dyplomata zapytał go wprost: “Czy naprawdę nie boi się pan o swoją liczną rodzinę? Przecież tu zaraz wybuchnie wojna. Ja swoich bliskich już dawno odesłałem z Polski”.
PAP: Pański ojciec został sam?
Sousa Mendes: Tak, pozostał w Warszawie, pomimo, że wielu zagranicznych dyplomatów wyjechało z miasta.
PAP: Jak Cesar de Sousa Mendes wspominał niemiecką inwazję na Polskę?
Sousa Mendes: Niczym wielki koszmar. To był okres wielkiego niepokoju zarówno dla mego ojca w bombardowanej stolicy, jak i dla nas w dalekiej Portugalii, gdzie z ogromnym napięciem czekaliśmy na wieści z oblężonego miasta. Choć byłem wówczas małym dzieckiem, to jednak dobrze pamiętam jak modliliśmy się za ojca. On zresztą robił to samo.
PAP: Przedwojenny poseł nadzwyczajny Portugalii w Polsce był osobą religijną?
Sousa Mendes: Był praktykującym katolikiem, który miał bardzo dużą wiarę. Pod tym względem mój ojciec był bardzo podobny do Polaków. W piwnicy ówczesnego poselstwa Portugalii w Polsce, zlokalizowanej w stołecznym Pałacyku Wielopolskich, gdzie przez 21 dni chronili się podczas bombardowań miasta, wszyscy odmawiali różaniec. To on był inicjatorem tej wspólnej modlitwy.
Czasem ojciec opowiadał o dramatycznych chwilach spędzonych w kilkudziesięcioosobowej grupie polskich pracowników poselstwa, ich rodzin oraz zaprzyjaźnionych osób, którym zgodził się udzielić schronienia. Pomimo pobytu na terenie placówki dyplomatycznej nie byli oni jednak bezpieczni, gdyż niemiecki agresor bombardował również ambasady. Przekonali się o tym, kiedy po tych trzech tygodniach spędzonych w piwnicy pałacyku wyszli na zewnątrz. Okazało się, że tylko budynek, w którym się schronili, nie ucierpiał od nalotów. Pozostałe z sąsiedztwa były doszczętnie lub częściowo uszkodzone. Do końca swego życia uważał, że Bóg był dla nich wówczas łaskawy.
Sousa Mendes:: Czasem ojciec opowiadał o dramatycznych chwilach spędzonych w kilkudziesięcioosobowej grupie polskich pracowników poselstwa, ich rodzin oraz zaprzyjaźnionych osób, którym zgodził się udzielić schronienia. Pomimo pobytu na terenie placówki dyplomatycznej nie byli oni jednak bezpieczni, gdyż niemiecki agresor bombardował również ambasady.
PAP: Jakie były późniejsze losy Cesara de Sousy Mendesa w okupowanej Warszawie?
Sousa Mendes: Po kilku miesiącach wyjechał na Łotwę, gdzie na początku 1940 r. został szefem placówki dyplomatycznej w Rydze. Później powrócił do Portugalii. A niedługo po nim… meble z Warszawy.
PAP: Jak udało się je wywieźć z okupowanej Polski?
Sousa Mendes: Dzięki niemieckiej guwernantce, która zajmowała się nami podczas pobytu w Warszawie. Nazywaliśmy ją Antonia. Była bardzo obrotna. Zdołała zapakować pozostawiony przez nas dobytek w duży drewniany kontener, który następnie przemierzył koleją pół Europy. Moi rodzice byli bardzo zaskoczeni tą niecodzienną przesyłką.
PAP: Obywatelce Niemiec było zapewne łatwiej o wykonanie takiej przysługi dla pańskiego ojca. W przedwojennym przedstawicielstwie Portugalii w Warszawie pracowało wielu Niemców?
Sousa Mendes: Nie, choć był tam jeszcze niemiecki szofer mego ojca. Przypuszczam, że był hitlerowskim agentem, który przekazywał Trzeciej Rzeszy poufne informacje, jakie mógł zasłyszeć podczas rozmów mego ojca z innymi dyplomatami.
PAP: Czuje Pan wciąż jakiś sentyment za Polską?
Sousa Mendes: Tak, to przecież naturalne. To nad Wisłą bowiem uczyłem się poznawać świat, chodzić, mówić. Wciąż pamiętam wiele polskich słów. Przez całe lata towarzyszyły mi obrazy stolicy, jakieś historie, zdarzenia. Te najstarsze pochodzą właśnie z Warszawy. Pamiętam, że któregoś dnia zwiedzaliśmy miasto koło dużej fontanny, a ja postanowiłem usiąść na grubym okalającym ją łańcuchu. Utkwił mi w pamięci, ponieważ o mały włos z niego nie spadłem. Próbowałem nawet szukać tej fontanny podczas mojej pierwszej powojennej wizyty w Polsce, ale na próżno. Nawet rozmawiałem z pewną starszą warszawianką. Pomogła mi jednak odnaleźć inne miejsca, które pamiętałem jako dziecko.
PAP: Jakie?
Sousa Mendes: Kościół Św. Aleksandra przy Placu Trzech Krzyży, a także kościół Świętego Krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Do tego ostatniego często przychodziliśmy przed wojną. Zresztą, zostałem w nim ochrzczony, dlatego mam do niego wyjątkowy sentyment.
PAP: Ale dzisiejsza Warszawa to jednak nie to samo. Zmieniła się przecież tak bardzo.
Sousa Mendes: To prawda, ale w dzisiejszej stolicy nadal jest coś z przedwojennej Warszawy. Są te same parki, niezmienna Wisła, przy której jako dziecko bawiłem się na jej plażach. I jest jeszcze w mieszkańcach stolicy ta silna wiara, tak bardzo typowa dla Polaków.
W Lizbonie rozmawiał Marcin Zatyka (PAP)
zat/