140 lat temu, 13 maja 1878 r., w Zurychu zmarł Andrzej Towiański. Ten religijny wizjoner był jedną z kluczowych postaci polskiego romantyzmu. Sam napisał niewiele, ale jego wpływ na Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego czy szerzej: Wielką Emigrację, był nie do przecenienia
W sierpniu 1844 r. Andrzej Towiański napisał list do cara Mikołaja. „Najjaśniejszy Panie! Usłyszałem Słowo Boże” – oznajmiał w nim monarsze. – „W tych dniach urzeczywistnia się Ono. Widziałem człowieka, naznaczonego być organem Słowa. Promień prawdy uderzył mnie potęgą swoją. Zrozumiałem to Boskie wezwanie, poświęciłem się Służbie Najwyższej i złożyłem przysięgę Bogu w ręce człowieka-narzędzia Jego”. Po tej deklaracji Towiański rzekł Mikołajowi, że skoro przyjął „Służbę Najwyższą”, zmuszony jest wypowiedzieć służbę carowi, i ufa, iż władca zrozumie jego decyzję. W dalszych akapitach streścił duchową historię ludzkości, która cierpiała, gdyż odrzuciła przedwiecznego Chrystusa. Teraz zaś nadszedł czas, by – jak przekonywał – „wszyscy, zlani w jedno uczucie niepojętej i niepraktykowanej dotąd miłości, powinni połączyć swe wysilenia w wielkim a wspólnym interesie swoim, dla osiągnięcia celu, jaki im Bóg odtąd naznacza”. Na koniec wreszcie określa samego cara jako największe narzędzie Boskiej woli i nakazuje mu poprowadzenie do zbawienia milionów swoich poddanych.
Mikołaj list Towiańskiego zignorował, ale nie był to wyjątek. Zwolenników jego mistycznych teorii stale przybywało, a znajdowały się wśród nich takie umysły, jak choćby Juliusz Słowacki czy Adam Mickiewicz, który przez pewien czas był jego najbliższym przyjacielem , on też osobiście przetłumaczył powyższy list na francuski – w jakiej to formie dostarczono go do ambasady rosyjskiej w Paryżu. Dla jednych Towiański był patriotą, dla innych zdrajcą. Dla jednych świętym wizjonerem, inni widzieli w nim hochsztaplera. Był postacią na tyle kontrowersyjną, że te rozbieżności w ocenie trwają w zasadzie do dziś. Wszyscy zgodni są tylko co do jednego: bez Towiańskiego polski romantyzm wyglądałby zupełnie inaczej.
W siedlisku duchów
Andrzej Towiański urodził się 1 stycznia 1799 r. w majątku Antoszwińcie, leżącym mniej więcej 50 km od Wilna. O jego rodzinie niewiele wiadomo poza tym, że ojciec miał na imię Jakub i był pisarzem Wileńskiego Sądu Ziemskiego, matka zaś nazywała się Izabela, z domu Pomarnacka, i są to jedyne wiadomości na jej temat. O samym zaś Antoszwińciu sam Towiański wyrażał się niejasno, ale z pewnością niechętnie, jako o „miejscu wielu popełnionych niegdyś zbrodni” i „siedlisku duchów ciemnych, pokutujących”. Już z tego opisu wynika, że dzieciństwo młodego Andrzeja nie było zbyt sielskie, choć nie ma też powodu sądzić, by był w jakikolwiek sposób krzywdzony. Wiele wskazuje na to, że już wówczas był dzieckiem o dużej wrażliwości religijnej, przez nią ukształtowanej wyobraźni i dość delikatnej konstrukcji psychicznej. W 1809 r. wyjechał do Wilna do gimnazjum, gdzie uczył się raczej dobrze – przede wszystkim jednak wtedy kształtowała się jego specyficzna wizja świata. Swojemu biografowi Tancrediemu Canonico tłumaczył np., że wówczas właśnie zrozumiał – choć sam nie wiedział jak – iż „jest jakiś sposób poznania, wyższy od sposobów, zwykle używanych, że polega on na wejściu w związek ze światem nadzmysłowym”. Kiedy później, po ukończeniu gimnazjum i rozpoczęciu studiów na Uniwersytecie Wileńskim, doszła do tego wyjątkowa wrażliwość społeczna – podstawa jego późniejszej mistyki już była mniej więcej kompletna.
W 1818 r. zapewne pod wpływem ojca rozpoczął Towiański pracę w sądownictwie, ale jednocześnie uczestniczył w życiu ówczesnej wileńskiej młodzieży, „ocierał się o Filomatów” – jak ujął to kolejny jego biograf Stanisław Szpotański – wtedy też poznał Mickiewicza, Słowackiego, prawdopodobnie także Tomasza Zana. Ale wydaje się, że to raczej on mógł wywrzeć jakiś wpływ na nich niż oni na niego. Z biegiem lat coraz więcej myślał w Bogu i coraz wyraźniej krzepło w nim poczucie misji. W pełni uświadomił je sobie w roku 1828, ale trzeba było kolejnych dziesięciu, by potrafił swą misję zdefiniować.
Polska w planie zbawienia
Na czym więc polegała misja Towiańskiego?
„Ziemia jest pierwszym etapem pochodu tych duchów do Boga. Tutaj, na ziemi, obudziły się one w materii i dorosły do stopnia ludzkiego. Ziemia więc jest we wszechświecie przeznaczona do urabiania najmłodszych duchów, tak jak, według przykładu Towiańskiego, w fabryce są sale, przeznaczone do pierwszej fazy obrabiania surowca” – pisał Szpotański, znajdując w tych teoriach sporo podobieństw do mistyki Emanuela Swedenborga, którego pisma Towiański z pewnością znał, ale też do dawniejszych refleksji Jakuba Böhmego. Wszystkich ich jednak łączyło przede wszystkim to, że postać człowieka uważali za etap przejściowy na długiej drodze ducha do Boga, a także to, że sacrum można pojąć wyłącznie na drodze indywidualnej ekstazy. W zasadzie byłby to klasyczny mistycyzm, którego korzenie tkwią gdzieś w religiach prehistorycznych, a który swoje rozwinięcie znajduje również we wszystkich monoteizmach – w kulturze ludzkiej w każdym razie obecny był od zawsze – gdyby Towiański nie nadał mu jednak pewnego oryginalnego sznytu. Kwestii narodowej.
Dla mistyków innych czasów naród – podobnie jak inne, „ziemskie” zjawiska – był pojęciem dość obojętnym; nie zabierali w tych kwestiach głosu, zamiast tego konstruując całe wszechświaty zaludnione przez demony i anioły, wędrujące dusze i potężne duchowe byty o niezbyt jasnym stosunku do dobra i zła. Dla Towiańskiego, choć też stworzył swoje duchowe uniwersum, sprawa narodu obojętna być jednak nie mogła. Przede wszystkim dlatego, że samo pojęcie narodu zaczęło nabierać znaczenia dopiero w jego czasach – wraz z biegiem wieku XIX, kryzysem wielkich i ponadnarodowych imperiów. Ale także dlatego, że w podzielonej rozbiorami Polsce proces ten rozpoczął się wyjątkowo wcześnie i od razu przybrał formę bardzo gwałtowną. Żyjąc tu i teraz, Towiański po prostu nie mógł nie wpleść Polski w ogólnoludzki plan zbawienia. „[Polacy – przyp. W. L.] długimi cierpieniami gotowani, oni pierwsi powołani zostali do przyjęcia Słowa i do pomagania Braciom w przyjęciu onego. Jakimi oni są, takimi będą wkrótce miliony. Obyś, Najjaśniejszy Panie, ujrzał tę prawdę w całej pewności i w całym blasku jej” – pisał w liście do cara. Pojawia się tu więc wątek Polski – „Chrystusa Narodów” – ale, co ważne, pojawia się w wersji zupełnie pozbawionej ksenofobii i prostego nacjonalizmu. Tak jak średniowieczni monarchowie byli tylko primi inter pares – pierwszymi wśród równych – tak Polacy są jedynie bardziej doświadczonymi przez cierpienie, a więc nieco starszymi wśród milionów równych sobie duchów, którymi rządzi rosyjski cesarz. Nawiasem mówiąc, Towiański nigdy nie miał kłopotu z uznaniem nadrzędnej, monarszej władzy. O ile oczywiście władca okazałby się godny swojej roli „narzędzia bożego” i poprowadził poddanych ku zbawieniu. Tak jak kiedyś widział takiego przywódcę w Napoleonie Bonapartem – który jednak jego zdaniem nie spełnił ostatecznie swej roli – tak później zobaczył go w Mikołaju.
I tu właśnie tkwił problem. Dlatego dla jednych był patriotą, a dla drugich zdrajcą. Zaledwie dekada po powstaniu listopadowym to nie był dobry moment na subtelne, uniwersalne koncepcje, w dodatku koncepcje całkowicie pacyfistyczne. I pod zaborami, i na emigracji panował wielki głód koncepcji bardzo lokalnych, zupełnie niepacyfistycznych i dotyczących fizycznego, nie zaś duchowego odzyskania przez Polskę niepodległości. Mówiąc prościej – wszyscy chcieli robić kolejne powstanie. Młodzieńcze ukłony Towiańskiego w stronę Napoleona były z oczywistych powodów akceptowane, a nawet wpisywały się w ówczesną modę. Poddańcze gesty wobec cara nie mogły być wśród Polaków mile widziane; również to, że mistyk był – czego nie ukrywał – przeciwnikiem zrywu listopadowego. Ale kiedy wybuchł, miał już swoją wizję wszechświata, która nie uwzględniała zabijania w jakiejkolwiek sprawie.
Sekta czy „wylew uczuć”?
Do powstania Towiański nie przystąpił, ale nie znaczy to, że nie odcisnęło ono na nim swojego piętna. Przeciwnie: prawdopodobnie właśnie rewolucja 1831 r. sprawiła, że postanowił zakończyć etap budowania swego mistycznego świata i rozpocząć wcielanie go w życie. W tym celu 7 sierpnia 1832 r. wyruszył wprost do Petersburga. Jak pisał później: „Byłem w Petersburgu dla Sprawy. Miłym i kochanym byłem w towarzystwach, bo ludzie lgną do tych, w których ogień płonący czują. A jak dochować ogień, gdy wszystko zimne, studzące?”. Nie znamy szczegółów jego pobytu w stolicy imperium, ale nic nie wskazuje, żeby zdobył tam jakichś zwolenników czy cokolwiek osiągnął. Podobnie w późniejszych latach, kiedy przebywał m.in. w Dreźnie, Pradze, Karlsbadzie.
A jednak musiało być coś pociągającego w jego osobowości, bo w 1840 r., kiedy z powodu śmierci ojca i przejęcia administracji rodzinnego majątku powrócił na Litwę, istniały już drobne grupki uznające jego światopogląd. Prawdopodobnie jedną z nich tworzyli chłopi w Antoszwińciu. Jak wspominał: „Starałem się wchodzić w wszystkie potrzeby moich chłopów i pomagać im moralnie i materialnie. Toteż mimo skromności moich środków ziemskich, zrobiłem u siebie z ich pomocą wiele rzeczy, których bogaci nie mogliby zrobić: zbudowałem kościół, zrobiłem park i inne wielkie prace. Ożywieni przez mój wylew uczuć i braterstwo, pokochali mój cel, podzielili ze mną mój krzyż i pomagali mi we wszystkim”.
Czy Towiański stworzył z rodzinnego majątku i poległych mu chłopów coś w rodzaju religijnej komuny? To może za dalekie wnioski, wiadomo jednak, że kościół, o którym wspomina, w istocie był kaplicą, w której odprawiano msze poza oficjalną liturgią katolicką – ona Towiańskiemu już nie wystarczała. Nigdy nie zamierzał odchodzić od Kościoła, uważał się za chrześcijanina, uczęszczał na msze, nie buntował się przeciwko kościelnej hierarchii i nie zamierzał niczego reformować. „My nie jesteśmy gałęzią Kościoła, ale z pnia jego w górę tą samą rdzenią rośniemy” – pisał w późniejszych latach. Jego poglądy, zwłaszcza na wędrówkę dusz, doprowadzały jednak do konfliktów z duchownymi i powodowały, że postrzegany był przez nich niechętnie.
Pod koniec lat 30. XIX w. atmosfera wokół Towiańskiego zaczęła się jednak zagęszczać. Prawdopodobnie wynikało to nie tyle nawet z jego specyficznych nauk, ile z reformatorskiego zarządzania majątkiem i niezrozumiałej „propagandy” uprawianej wśród chłopstwa – w czym widziano skłonności rewolucyjne. To wystarczyło, by dziedzic z Antoszwińcia znalazł się pod lupą rosyjskich służb, a to w latach międzypowstaniowych bywało naprawdę uciążliwe i po prostu niebezpieczne. To z pewnością przyspieszyło jego decyzję o wyjeździe z Rosji, ale najprawdopodobniej nie było jej jedynym powodem. Spotykani podczas wcześniejszych podróży polscy emigranci, a także niezwykle wówczas popularne pisma Mickiewicza – to wszystko uświadomiło mu, że właśnie Wielka Emigracja, choć wówczas mogła się wydawać całkiem mała i bardzo biedna, jest najlepszym gruntem, na jaki może trafić jego nauka. Wyjechał w 1840 r. Docelowo do Paryża. I było to miasto, które zmieniło w jego życiu wszystko.
Paryski uzdrowiciel
„Mickiewicz znajdował się wtedy w zwrotnym okresie swego życia. Po napisaniu +Pana Tadeusza+ zgasła na jego horyzoncie nadzieja, zdawało się, że pisać na zawsze zaprzestał. Żył w Paryżu jak inni, wśród morza ludzkiego, nie wyróżniający się niczym, wreszcie musiał zdecydować się na wyjazd do Lozanny i na pracę zarobkową dla utrzymania rodziny” – pisał Szpotański. Ale kiedy Towiański przybył do Paryża, sytuacja wyglądała już lepiej. Mickiewicz otrzymał, mimo protestów Rosji, katedrę literatury słowiańskiej w Collège de France – poprawiła się jego sytuacja materialna, ale przede wszystkim znów był na ustach całego literackiego Paryża. Kłopot w tym, że im lepiej wiodło mu się w życiu zawodowym, tym gorzej przedstawiała się jego sytuacja prywatna. Jego żona Celina od dawna miała problemy psychiczne, które w tym właśnie momencie nasiliły się tak bardzo, że zaczęła gwałtownie wymagać hospitalizacji. Mickiewicz istotnie, zdecydował się oddać ją do szpitala, szybko jednak, być może targany wyrzutami sumienia, sprowadził ją z powrotem do domu. W tym mniej więcej momencie zapukał do jego drzwi Towiański i wydarzyła się jedna z najdziwniejszych rzeczy w życiu obu emigrantów. Celina wyzdrowiała.
Sam Towiański zupełnie bagatelizował sprawę, uznając, że tylko „poruszył jej ducha dla Boga, otrzymała więc pomoc duchów tamtego świata” – nie widział w tym żadnej swojej zasługi. Mickiewicz w zasadzie też usiłował potraktować sprawę racjonalnie, ale chyba nie potrafił. „Uzdrowieniu mojej żony towarzyszyły okoliczności cudowne. Opisywać je byłoby długo. Bogu wiadomo, że prawdę piszę” – zwierzał się w jednym w listów. Choć zaprzeczał, by była w tym jakaś zbieżność, faktycznie jednak od tego momentu zaczął podzielać wizję Towiańskiego. Mało tego – stał się jej największym orędownikiem, co, zważywszy na sławę, jaką się cieszył, również z samego Towiańskiego uczyniło postać najwyższego zainteresowania. W Paryżu wybuchł ferment.
„Wieść ta zakrawa na bajkę, rozleciała się w mgnieniu oka po emigracji paryskiej i wzruszyła wszystkie umysły najpiękniejszymi marzeniami. Co to jest? Nie pojmuję, ale czułem dziwną radość” – pisał wówczas poeta Seweryn Goszczyński. I dodawał: „Mickiewicz był wtedy rozpromieniony, dziwnie pogodny, a natchnienia pełen. Rozmawiał serdecznie, używając najświetniejszych porównań, najdobrańszych, najjędrniejszych wyrażeń. I w tej pierwszej chwili nie przynaglał, aby uznać posłannictwo Towiańskiego, raczej objawiał zaufanie, że wszyscy uczciwi ludzie pójdą za prorokiem”.
Co właściwie tak poruszyło Mickiewicza i innych? Raczej nie subtelna, choć prawdę mówiąc, mało zrozumiała teologia Towiańskiego. Na pewno również nie pacyfistyczne manifesty, zwłaszcza w środowisku, które zaledwie kilka lat wcześniej poparło takie szaleństwo, jakim była tzw. partyzantka Zaliwskiego, która miała wywołać kolejne powstanie dwa lata po upadku tego Listopadowego. Kiedy jednak co właśnie ludzie usłyszeli, wypowiadane natchnionym głosem +Proroka z Litwy+ słowa: „Pan kładzie kres niedoli ludów słowiańskich […] ważne wypadki zbliżają się” – odczytali je jednoznacznie.
Czy Towiański był świadomy tego, jak odebrane będzie to, co mówi w tym właśnie miejscu i czasie? Prawdopodobnie nie, ale pewnej odpowiedzi nie mamy. Niezadługo jednak miał się przekonać, jak opacznie zrozumiano jego proroctwa. Nie wiadomo, jak udało się to zorganizować – być może pomogły charyzma i nazwisko Mickiewicza – Towiański mianowicie uzyskał zgodę na przemówienie do polskiej emigracji 27 kwietnia 1841 r. w katedrze Notre-Dame. Efekt był łatwy do przewidzenia. Słowa o miłości do Rosjan, uznaniu przywództwa cara, rozumiane dosłownie, bez mistycznego kontekstu, odebrane zostały w najlepszym razie jako zaborcza propaganda, w najgorszym zaś jako zdrada. Walerian Chełchowski w liście do Ignacego Domeyki pisał wprost: „Nie stałoby mi miejsca, gdybym chciał spisać wieści ubliżające Towiańskiemu, jakie tu cyrkulują: jedni go robią wariatem, inni oszustem, inni nie znajdują go dość czystym w obyczajach, ale to wszystko plotki i dowodu nikt nie ma”.
Rzecz jednak ciekawa, że mimo miażdżącej krytyki ze strony niemal całej emigracji Towiański pozostał postacią na tyle intrygującą, by – po przelaniu się pierwszej fali niechęci – stopniowo zacząć znajdować swoich entuzjastów. Pozostał nim przede wszystkim Mickiewicz, wkrótce dołączył późniejszy generał powstania styczniowego Karol Różycki, potem poeta, historyk i inżynier w jednej osobie Ludwik Nabielak, pojawił się też najmłodszy w tym gronie Juliusz Słowacki… W sumie kilkadziesiąt osób o niebagatelnym znaczeniu dla Polski, które zaledwie rok później, 4 maja 1842 r., w Nanterre – gdzie osiadł Towiański – utworzyło tzw. Koło Sprawy Bożej.
Towiański mierzył jednak wyżej. Starał się przekonać do swojej wizji księcia Adama Czartoryskiego – bodaj najbardziej wpływowego wówczas Polaka emigranta na europejskich dworach. Mniej więcej w tym samym czasie zamierzał dotrzeć do króla Francji Ludwika Filipa, przed którego oblicze nie został jednak dopuszczony – podobno z powodu nieposiadania fraka. Niezrażony niepowodzeniami, Towiański w 1843 r. wyruszył do Rzymu, by do swoich idei przekonać papieża. Chyba jednak nawet on nie wierzył w sukces tej akurat misji. „W emigracji orałem kamienie, teraz jadę kruszyć opokę duchem” – zanotował przytomnie. Rok później jednak napisał wspomniany już list do cara Mikołaja. Tego kroku nie zrozumiał już prawie nikt.
Ostatnie listy do królów
Najpierw od Towiańskiego odszedł Słowacki – niemogący wybaczyć mu listu do Mikołaja. Trzy lata później Mickiewicz – eksplodowała właśnie Wiosna Ludów, a emigranci byli ludźmi czynu, w tamtych czasach nawet poeci. Towiański jawił się w tym kręgu postacią coraz mniej zrozumiałą, choć z pewnością zachował spory autorytet. Pozbawiony najpierw majątku i uznany za banitę przez Rosjan, później zaś na skutek ich interwencji aresztowany przez Francuzów – został zwolniony dzięki interwencji właśnie Mickiewicza i jego małżonki. Zmuszony do opuszczenia Francji osiadł ostatecznie w Bazylei.
Wciąż usiłował kontynuować swoją misję. Znane są jego listowne odezwy do Napoleona III, Piusa IX i Wiktora Emanuela. Wybuch powstania styczniowego przyjął bez entuzjazmu, ale nie wzbraniał swoim uczniom wzięcia w nim udziału, pod tym jednak warunkiem, że względem Rosjan będą zachowywać „chrześcijańskie miłosierdzie”. Zmarł piętnaście lat później, w roku 1878.
wlo / skp/