Patrząc z perspektywy 30 lat na kampanię wyborczą PZPR w wyborach czerwcowych 1989 r., można odnieść wrażenie, że ówcześni kandydaci partii poruszali się po scenie publicznej niczym ludzie o ograniczonej poczytalności: nie rozpoznawali konwencji społecznej, w jakiej przyszło im funkcjonować, przez co ich zachowania wydawały się operetkowe.
Porażkę PZPR w wyborach czerwcowych 1989 r. interpretujemy przede wszystkim jako przykład na zbawienne funkcjonowanie reguł demokracji: nawet w dość wąskich granicach, jakie wyznaczała kontraktowa ordynacja, wyborcy dali wyraz swoim przekonaniom tak dobitnie, że odebrali monopartii legitymizację do dalszych rządów.
Można, patrząc nieco z dystansem i doszukując się w dziejach głębszych znaczeń, spojrzeć na przegraną komunistów w lecie tamtego roku jako na wyrok niespiesznej, ale sprawiedliwej nemezis: po latach rządów pełnych przemocy odebrali swoją nagrodę. Można przyjąć perspektywę, którą roboczo nazwałbym nie tyle nawet „polityczną”, ile „zapaśniczą”: czy to ważne jak, skoro przegrali?
Można jednak również przyjrzeć się nieco uważniej trwającej przez kilkanaście tygodni kampanii i zadać przewrotne pytanie: jak to się stało, że przegrali w tak fatalnym stylu? Owszem, skoro zdecydowali się wycofać do koszar ZOMO i czołgi, dostrzegłszy, że w dłużej perspektywie masakry uliczne nie stanowią doskonałego narzędzia sprawowania władzy, nietrudno było się spodziewać, że przegrają. Ale uczyniwszy to, posiadali jednak zasoby absolutnie nieporównywalne z opozycją – zarówno tą najlepiej zorganizowaną, „konstruktywną” spod znaku „listy Lecha”, jak i tą nieprzejednaną i rozproszoną.
Przegrali w ten sposób w kraju, w którym gospodarka wciąż była w przeważającej mierze upaństwowiona, w którym posiadali drukarnie, papiernie, dewizy, strategiczne zapasy kleju oraz, co ważniejsze – wciąż racjonowanej benzyny. Przegrali w państwie, które było scentralizowane w stopniu trudnym dziś do wyobrażenia, w którym zatrudniali miliony osób, którym mogli próbować narzucić swoją wolę jeśli już nie w akcie głosowania, to bodaj – organizowania kampanii. W państwie, w którym dysponowali armią samochodów, hektarami powierzchni reklamowej, pełnym spektrum eteru i setkami tytułów prasowych.
„Strzelaj albo emigruj”
Można się było spodziewać, że to kampania opozycji – liżącej rany, wychodzącej z podziemia, desperacko nawiązującej rwące się kontakty – będzie chaotyczna i chałupnicza, amatorska i niedorobiona: ręcznie malowane plakaty, cepeliada, amatorsko kadrowane zdjęcia, grafomani obsadzeni na stanowiskach copywriterów. Tymczasem to wszystko, i więcej jeszcze, spotkało komunistów, jakby w jakimś symbolicznym, nadnaturalnym akcie „sprawiedliwości dziejowej” w ciągu niespełna trzech miesięcy wróciła do nich cała przaśność, jaką oszpecali kraj przez cztery dekady: cała toporność, wszystkie wyblakłe kolory, bezmiar kiczowatych haseł, rymowanek i reszty propagandy. Kampanię tę można postrzegać na poziomie estetycznym jako coś na kształt portretu Doriana Graya: lata brzydoty objawiły się w jednym skumulowanym wizerunku.
Czy to możliwe, że aż do tego stopnia nie rozpoznawali rzeczywistości społecznej? W sytuacji, w której cała paleta negatywnych uczuć wobec władzy, od niechęci do nienawiści, przegrywała jedynie z apatią, w której na murach pojawiały się napisy „Strzelaj albo emigruj” – Wydział Polityczno-Organizacyjny KC PZPR podkreślał potrzebę zorganizowania wyborów „niekonfrontacyjnych”. W wewnętrznym okólniku zalecano, by kampania wyborcza była „bezkonfliktowa”, by w rozmowach na szczeblu lokalnym podkreślać „wspólnotę interesów” z opozycją, ba, zawierać sojusze wyborcze i wzajemnie popierać swych kandydatów.
Pokierować kampanią miały nie lada tuzy: organizować ją miał Zygmunt Czarzasty, za stronę propagandową odpowiadał Stanisław Ciosek: jeden w drugiego sprawdzeni funkcjonariusze partyjni. Biuro Polityczne w połowie marca powołało Centralny Koordynacyjny Zespół Wyborczy (i tam nie brakowało największych nazwisk: Leszek Miller obok Czesława Kiszczaka, Zenon Komender z PAX oraz Ireneusz Sekuła i Aleksander Kwaśniewski z Rady Ministrów), a trzy tygodnie później, na początku kwietnia – Centralny Sztab Wyborczy zatrudniający tuziny psychologów, prawników i propagandystów. To tak prof. Janusz Reykowski sformułował zasadę, którą można uznać za jedną ze strategicznych przyczyn porażki: że należy pozwolić „Solidarności” się wykrzyczeć i najsilniejsze uderzenie kampanijne zachować na ostatni tydzień przed wyborami, na pierwsze dni czerwca.
Dysponując już zespołem wyborczym i sztabem, partia mogła rozpocząć tworzenie list kandydatów. I tu po raz kolejny dała o sobie znać nemezis: po dekadach „centralizmu demokratycznego” urzeczeni duchem demokracji towarzysze postawili na demokrację wewnątrzpartyjną. Główny ciężar wskazywania i nominowania kandydatur na posłów i senatorów (z wyjątkiem listy krajowej, którą komponował Sekretariat Komitetu Centralnego) przerzucono na komitety wojewódzkie, te zaś ochoczo podzieliły się tą odpowiedzialnością z niższymi instancjami.
Zapanował chaos. Mimo starań wyżej wspomnianego Centralnego Koordynacyjnego Zespołu Wyborczego, który usiłował stworzyć zasady wyłaniania kandydatów i znaleźć sposób na ograniczanie ich liczby – chętni wycinali się bez umiaru.
Już 11 kwietnia 1989 r. Biuro Polityczne KC PZPR zalecało „większą koncentrację sił”. W sytuacji gdy komitetom wojewódzkim partii zdarzało się rozpatrywać na dwa lub trzy miejsca mandatowe aż kilkadziesiąt kandydatur (w Płocku rozpatrywano ich 105, w Warszawie – 88), spierając się w dodatku o tryb ich wyłaniania – konieczne było uruchomienie dyskretnej „misji dyplomatycznej”, która miała skłonić do wycofania się część osób marzących o splendorze posła. Talent dyplomatyczny był przy tym niezbędny by, jak ujmowała to tajna notatka Sekretariatu KC, „+S+ nie podjęła próby rozegrania sprawy (np. urażony kandydat przechodzi do +drużyny Lecha+ i rozpoczyna wojnę podjazdową z koalicją)”.
Jedni sięgali po spiżowe tony propagandy czterdziestolecia: celowali w tym wyżsi rangą wojskowi stający do „plakatowego” zdjęcia w galowym lub poligonowym mundurze i odwołujący się do tradycji walk o Wał Pomorski. Inni – tych była większość – dokazywali jak uczniacy: rysowali dowcipne (w zamierzeniu) plakaty, ruszali w objazd ulic pomalowaną na biało karocą, życzyli wyborcom „żon modelek” lub wreszcie – tych było najwięcej – orężem kampanii uczynili przaśne rymowanki.
Walka o mandaty
23 maja, gdy rozmiary katastrofy zaczęły być już widoczne, Biuro Polityczne było gotowe wysłać w teren najważniejszych sekretarzy, włącznie z Wojciechem Jaruzelskim, by dyskretnie nakłaniali do rezygnacji osoby mające mniej szans. Był to jednak tylko jeden z frontów „walki o mandaty”, która toczyła się również – w tym przypadku już bez żadnych niemal reguł – w przypadku sporów o umieszczenie nazwiska na listach do Senatu oraz listach mandatów społecznych, gdzie PZPR także starała się wypromować „swoich” bezpartyjnych.
Tego rodzaju spory i prawybory, przedwyborcze rozgrywki o nominację (i związany z nią przydział środków) nie są jednak, przynajmniej w stabilnych demokracjach, niczym niezwykłym. Tym, co przesądzało o swoistości kampanii prowadzonej przez kandydatów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (oraz, w mniejszym stopniu tzw. ugrupowań sojuszniczych, dokonujących w tym czasie dramatycznych ruchów, by choć odrobinę odzyskać podmiotowość i wiarygodność w oczach wyborców), było coś innego. Działania „partyjnych” zabiegających od kwietnia do czerwca charakteryzowały trzy nakładające się na siebie elementy.
Pierwszą składową był, jak się wydaje, daleko posunięty brak zrozumienia rzeczywistych nastrojów i potrzeb społecznych. Inna rzecz, że pole manewru PZPR było w tej kwestii mocno ograniczone: hasła postulujące całkowitą przemianę, przywrócenie demokracji i praworządności, zarysowujące horyzont starań o suwerenność lub piętnujące przemoc, jakiej władze dopuszczały się w przeszłości, nie mogły się pojawić w przekazie partii, jeśli nie miała ona zakwestionować swoich korzeni; gdyby zaś znalazł się desperat, który podjąłby taką próbę, byłaby ona nieautentyczna.
Stąd „partyjnym” pozostawało poruszanie się po obrzeżach rzeczywistego dyskursu społecznego. Mieli do wyboru nawiązywanie do dwóch, całkowicie już w tym czasie skompromitowanych rejestrów retoryki (podsycanie obaw związanych z destabilizacją społeczną i możliwą interwencją ZSRS lub wychwalanie powojennej, jałtańskiej stabilizacji) albo podnoszenie doraźnych, partykularnych kwestii bytowych.
Z tak mało atrakcyjnej i nie do końca spójnej podstawy programowej wynikała, jak się zdaje, druga niełatwa do zdefiniowania cecha: uderzająca we wspomnieniach z tamtego czasu teatralność czy wręcz operetkowość działań podejmowanych przez kandydatów partyjnych. Z perspektywy trzydziestu lat można wręcz odnieść wrażenie, iż tego, co się działo, nie traktowali do końca poważnie, że poruszali się po scenie publicznej niczym ludzie o ograniczonej poczytalności, których problem tkwi właśnie w tym, że nie rozpoznają konwencji społecznej, w jakiej przyszło im funkcjonować.
Jedni (nieliczni) sięgali po spiżowe tony propagandy czterdziestolecia: celowali w tym wyżsi rangą wojskowi stający do „plakatowego” zdjęcia w galowym lub poligonowym mundurze i odwołujący się do tradycji walk o Wał Pomorski. Inni – tych była większość – dokazywali jak uczniacy: rysowali dowcipne (w zamierzeniu) plakaty, ruszali w objazd ulic pomalowaną na biało karocą (Jan Płócienniczak), życzyli wyborcom „żon modelek” lub wreszcie – tych było z kolei najwięcej – podstawowym orężem swojej kampanii uczynili przaśne rymowanki.
Na to nakładał się trzeci element: zupełne niezrozumienie założeń i praw rządzących marketingiem politycznym. To znów da się bez trudu wytłumaczyć okolicznościami makropolitycznymi: w sytuacji trwającej przez czterdzieści lat fikcji wyborczej umiejętności tego rodzaju były niepotrzebne (nietrudno dostrzec tu analogię z sytuacją znaną z teorii ewolucji, w myśl której niewykorzystywane na co dzień organy i zmysły zanikają lub przekształcają się).
Analizowano program Komitetu Obywatelskiego, postawiona w stan pogotowia SB szukała wszelkich „kompromatów” na kandydujących opozycjonistów. Przygotowywano zalecenia propagandowe: kandydaci PZPR mieli przypominać o przeszłości („w latach 1980–1981 władza wykazywała wolę porozumienia z opozycją”), krytykować „przywożenie kandydatów w teczkach” (w szczególności – członków „drużyny Wałęsy”) i odwoływać się do potrzeb lokalnych.
„Korekta kursu”
Trudno jednak się nie zdziwić, że aktywiści mający doświadczenie w budowaniu relacji społecznych, w publicznym zabieraniu głosu, w nawiązywaniu wielu kontaktów nie byli w stanie dostrzec tego, co dziś jest wiedzą elementarną: konieczności uczynienia przekazu spójnym, zredukowania go do kilku, kilkunastu dobrze brzmiących haseł, wyważenia każdej sylaby, sporządzenia systemu identyfikacji wizualnej. Wszystko to – za sprawą szczególnego sprzężenia talentów, woli społecznej, intuicji oraz skromnego jak na dzisiejsze standardy, lecz istotnego wtedy wsparcia logistycznego, koncepcyjnego i finansowego ze strony Zachodu – posiadała „strona solidarnościowa”. Stronie rządowej zabrakło tego zupełnie.
Oczywiście świadomość tego stanu rzeczy powoli docierała do najważniejszych w kampanii PZPR strategów. Na kilku etapach usiłowano sformułować dalekosiężne, „formatujące” niejako cały przekaz założenia i wytyczne dotyczące stosunku do Kościoła, „partii sojuszniczych”, opozycji oraz w szczególności „drużyny Wałęsy”.
Mało tego: w obliczu niekorzystnych dla władz sondaży kilkukrotnie podejmowano próbę „korekty kursu”. Pojawiły się nawet zalecenia dotyczące zasad prowadzenia kampanii: niejaki Krzysztof Potrzebnicki opracował na potrzeby KC PZPR dyskutowany 9 maja 1989 r. raport „Techniki i treści propagandowe”, w którym dał liczne dowody osobistej erudycji, przywołując już to detale rozgrywki między Lyndonem B. Johnsonem a Barrym Goldwaterem w pojedynku o fotel prezydenta USA w roku 1964, już to sceny z wyborów samorządowych we Francji 1986 r.
Co więcej, jak wynika z badań dr Pauliny Codogni, eksperci Biura Politycznego przygotowali scenariusze symulacyjnych spotkań przedwyborczych, podczas których mogłoby dość do dyskusji z kandydatami opozycji, po czym nagrania tych spotkań na taśmach wideo przekazano do komitetów wojewódzkich partii. Odbywało się także szkolenie kandydatów w zakresie retoryki, dykcji, oraz – jak w Gdańsku – „problemów ekologii, przemysłu okrętowego oraz budownictwa mieszkaniowego”.
Starannie analizowano program Komitetu Obywatelskiego, postawiona w stan pogotowia Służba Bezpieczeństwa szukała wszelkich możliwych „kompromatów” na kandydujących opozycjonistów. Przygotowywano kolejne zalecenia propagandowe: kandydaci PZPR mieli przypominać o przeszłości („w latach 1980–1981 władza wykazywała wolę porozumienia z opozycją”), krytykować „przywożenie kandydatów w teczkach” (w szczególności – członków „drużyny Wałęsy”) i odwoływać się do potrzeb lokalnych, przeciwstawiając je „ogólnikowym hasłom +strony solidarnościowej+”.
I co z tego miało wyniknąć? Ogromna większość kandydatów PZPR albo nie potrafiła, albo nie próbowała nawet przełożyć tych zaleceń na działania swoich sztabów wyborczych. Grzegorz Tuderek, aż przerysowany „partyjny dyrektor”, szef państwowego kolosa budowlanego, jakim był Budimex, w postawionym na Marszałkowskiej kiosku rozdawał bawełniane tiszerty, prawdziwy wtedy rarytas – cóż, kiedy źle skrojone. „Miały dziwne rozmiary – jakby na bardzo grube dzieci” – wspomina ówczesna nastolatka.
Grzegorz Woźniak, kandydat na senatora z województwa piotrkowskiego, prezenter „Dziennika Telewizyjnego”, rozdawał na potęgę długopisy ze swoim nazwiskiem: cóż, skoro nie pisały. Bolesław Szkutnik, dyrektor krakowskiej Huty im. Lenina, zorganizował na swoich spotkaniach sprzedaż deficytowych pralek oraz maszynek do mielenia mięsa, z kolei kandydatka do Senatu Zofia Als-Iwańska oferowała nawet możliwość zakupu niedostępnych wówczas na rynku kurtek puchówek – tyle że za podpis na liście popierający jej kandydaturę. Jerzy Urban zaś rozsyłał do wszystkich mieszkańców warszawskiego Śródmieścia listy z prośbą o poparcie, wykorzystując w tym celu środki finansowe i bazy danych I stołecznego oddziału ZUS.
Większość kandydatów ukrywała swoją przynależność partyjną, część podkreślała – istotne novum w postawach działaczy PZPR – przywiązanie do religii. „Będąc członkiem partii, jako katolik uczęszczałem do kościoła nieostentacyjnie” – deklarował na spotkaniach dyrektor Bolesław Świderski z Wyszkowa. „Prymas Tysiąclecia darzył mnie więcej niż życzliwością” – informował na swojej ulotce wieloletni dyrektor represjonującego Kościół Urzędu ds. Wyznań i tajny współpracownik SB Kazimierz Kąkol.
Większość kandydatów ukrywała swoją przynależność partyjną, część podkreślała – istotne novum w postawach działaczy PZPR – przywiązanie do religii. „Będąc członkiem partii, jako katolik uczęszczałem do kościoła nieostentacyjnie” – deklarował na spotkaniach dyrektor Bolesław Świderski z Wyszkowa. „Prymas Tysiąclecia darzył mnie więcej niż życzliwością” – informował na swojej ulotce wieloletni dyrektor represjonującego Kościół Urzędu ds. Wyznań i tajny współpracownik SB Kazimierz Kąkol.
„PZPR – Polacy Zawsze Popierali Rozsądek”
Przede wszystkim jednak – rymowali, bezustannie niemal rymowali, jakby pierwsze częściowo wolne wybory w zrujnowanym i podporządkowanym Moskwie kraju były poetyckim slamem utalentowanych performerów. „Dachu nad głową i żon-modelek / życzy wyborcom Witold Chemperek”. „Jesteś za rozwojem przemysłu spożywczego – głosuj na Przedpelskiego”. „Zapamiętaj jak pacierz – Malinowski w Senacie”. „Pastusiak zna Amerykę, Ameryka – Pastusiaka. Nasz kandydat do Senatu – postać to niebylejaka!”. „Alina Tepli Sejm nam ociepli!” (tym ociepleniem miała się zająć wieloletnia dyrektorka partyjnego koncernu wydawniczego RSW Prasa-Książka-Ruch, po 1989 r. – wiceprezes wydawnictwa publikującego tygodnik „Polityka”). „W walce o Polskę na niego liczę. / Jestem za Gajewiczem!”. „Czysta woda, a las borem / gdy Szaciło senatorem!” – to ostatnie skandowały też czystymi głosikami dzieci na spotkaniach przedwyborczych w województwie suwalskim, w którym towarzysz Tadeusz przegrał z Andrzejem Wajdą.
Nie pomogły ani rymy, ani miksery, przebranie się na plakacie za św. Jerzego (Jerzy Urban), ani wyrafinowany, podprogowy akronim „PZPR – Polacy Zawsze Popierali Rozsądek”. Ze spotkań uciekali wyborcy (w woj. radomskim na pięciu kandydatów PZPR do Senatu było obecnych siedmiu widzów; tow. Kazimierza Przedpełskiego, który już szykował się do objęcia godności posła z woj. ostrołęckiego, w Krzynowłodze Małej pofatygowały się wysłuchać dwie osoby), z plakatów – barwy: czy przemawiać miały karminem sztandarów, czy eleganckim błękitem, były jednakowo rozmyte.
No i czasem nawet w tym wszystkim uciekały znaki przestankowe: popularna prezenterka telewizyjna i działaczka PZPR stała się, nieco avant la lettre, bohaterką pierwszej w dziejach Polski kampanii politycznej o wymowie genderowej, gdy na warszawskich murach i przystankach pojawiły się plakaty o niezapomnianej treści: „Głosuj na Zdzisława Guca”.
Na podstawie m.in. monografii Pauliny Codogni „Wybory czerwcowe 1989 roku” (Warszawa 2012)
Wojciech Stanisławski