Flisacy i wikingowie pływający rzeką w ramach Festiwalu Wisły uczą kolejne pokolenia historii. Ukazują jej dorobek, przypominają o złotych czasach transportu rzecznego, a także oswajają ludzi z wodą. Edukują przez namacalny kontakt z drewnianymi łodziami.
Wszyscy pływający rzeką podczas festiwalu na tradycyjnych łodziach, które dopłynęły do woj. kujawsko-pomorskiego z całego kraju, podkreślają, że nie sposób odmówić pasji organizatorom wydarzenia.
"Rekonstruujemy to co widać za nami, czyli wczesne średniowiecze, a zasadniczo Skandynawię — Danię, Norwegię. My zajmujemy się bardziej wschodnią Rusią. Osoby zajmujące się taką rekonstrukcją pływają tutaj na swoich krypkach (duża otwarta łódź o płaskim dnie — PAP) na ludowo. Tylko żagiel, tylko wiosła. Tak jak to drzewiej (dawniej — PAP) bywało. Głupio byłoby inaczej" – powiedział w rozmowie z PAP Kayman Waaldmarson pływający Freyą Drugą.
Przyznał, że osób pasjonujących się historią wikingów i "bawiących się" w tego rodzaju rekonstrukcje jest czasami więcej, a czasami mniej.
"Robię to od 17 lat. Wspominałem wcześniej niejakiego Jarmeryka. On zajmował się tym od lat pięćdziesięciu i był historią, jednym z pierwszych wikingów w tym kraju, o ile nie pierwszym. Moda na wikingów jednak przybywa, wybywa. Czasami jakiś serial spowoduje większe zainteresowanie. I to tak ciągnie — raz w jedną, raz w drugą stronę. My jesteśmy nieustająco zainteresowani tym co robimy. Nie ulegamy modzie" – wyjaśnił.
Kayman parę razy był w Norwegii — często autostopem, ale też motocyklem. Przyznaje, że północ cały czas go ciągnie.
"Ja jestem przy okazji szkutnikiem. Jesteśmy jedyną taką grupą, która nie dość, że buduje łodzie, pływa na nich, to jeszcze wychodzi do walki i bierze udział w każdej tego rodzaju imprezie. Jeżeli są to imprezy rekonstrukcyjne, bo na komercję się raczej nie piszemy. 17 lat temu trafiłem niedaleko Ostródy do małej miejscowości, gdzie poznałem Marka +Jarmeryka+ Szablińskiego, który zmarł w lutym. To był najstarszy polski wiking. On budował wtedy Morąg, czyli tę łódź, która zawiesiła się trzy lata temu na jednym z konarów podczas spływu Wisłą. On zaczynał wówczas budowę. Przypadkowo do niego trafiliśmy, bo ktoś nam opowiedział o takim dziwaku. Pomogliśmy mu wybudować tę krypę — rekonstrukcję z Roskilde ze stanowiska Skuldelev. Tamta była ze Skuldelev III, a łódź, którą jesteśmy na tegorocznej edycji festiwalu, to rekonstrukcja ze Skuldelev VI. Po trzech miesiącach pracy byliśmy tamtą łodzią na Festiwalu Wikingów i Słowian w 2005 roku" – mówił w rozmowie z PAP.
Przyznał, że mimo ogromnej pasji i zaangażowania nie może to być pełnoetatowe zajęcie.
"Nie żyję z tego. Owszem, buduję parę takich łodzi, ale żadnej nie udało mi się jeszcze sprzedać. Chociaż pomagam czasami w odbudowie, bo są to łodzie drewniane, które ulegają ząbkom czasu. Nie ma w Polsce łodzi tego typu, przy której bym nie grzebał" – dodał Kayman.
Zapytany, ilu potrzeba silnych mężczyzn, aby rozbujać tak dużą drewnianą łódź, wskazał, że nie muszą to być mężczyźni.
"Mogą to być kobiety. Dla nas nie stanowi to problemu. W tym przypadku jest to 10 osób plus sternik, ale na regaty, a jest to najszybsza łódź w Polsce w tym momencie, bo wygrała z długim Morągiem, zakładamy dodatkową dulkę i wtedy mamy sześciu wioślarzy z burty, czyli dwanaście sztuk. Ja jestem sternikiem, czyli trzynastym wojownikiem na pokładzie" – podkreślił.
Są jednak na festiwalu osoby, które pływają znacznie mniejszymi łodziami — różnego typu. Wszystkich łączy to, że gdy już pokochali rzekę, to nie wyobrażają sobie bez niej życia.
"Jestem taką osobą, która od czasu do czasu ma jakąś zajawkę. Kiedyś, przechodząc obok Portu Czerniakowskiego w Warszawie, niedaleko miejsca, gdzie mieszkam, zobaczyłem kilka drewnianych łodzi. Coś we mnie drgnęło. Pomyślałem, że byłby to naprawdę fajny klimat, aby mieć taką łódkę niedaleko domu i móc na nią wsiąść, wyjechać na rzekę, poczuć przestrzeń, wodę, powietrze czy postawić namiot na wyspie. Tak, aby po godzinie być całkowicie poza miastem, wyłączyć się z tego, co dzieje się w stolicy i spokojnie spędzić czas w naturze, w przyrodzie — wśród dzikich ptaków" – mówił w rozmowie z PAP Michał Konopa z łodzi Mieszko z Warszawy.
Pierwszą łódź kupił na jednym z portali internetowych. Była to mocno podniszczona drewniana łódź wiślana — pychówka.
"Chciałem zrobić taki test drive i zobaczyć, jak to będzie, popróbować trochę. Więc tani silnik, tania łódź i chciałem zobaczyć, czy jest to właśnie to, co chcę robić. Przerosło to moje wszelkie oczekiwania. Zakochałem się — moja rodzina tak samo. Zaczęliśmy zabierać na rzekę znajomych. Zrobiliśmy kilka rejsów i już jesienią wiedziałem, że chcę mieć większą łódź i mocniej zaangażować się w popularyzowanie wiedzy i sentymentu do największej polskiej rzeki" – wskazał Konopa.
Teraz pływa dwunastometrowym batem wiślanym Mieszko.
"To łódź pierwotnie służąca do przewozu piasku wiślanego, pszenicy, ziemniaków. W mojej wersji już przykryta daszkiem, żeby słońce nie paliło w głowę. Ozdobiłem ją także czterema figurkami średniowiecznych rycerzy, którzy nawiązują do nazwy łodzi. To taki średniowieczny klimat. Mamy na niej żagiel rejowy, który opuszczamy, gdy wiatr wieje w dobrym kierunku. Wyglądamy trochę jak rzeczny wehikuł z prahistorii" – dodał.
Flisacy, żeglarze, wioślarze i wikingowie są nadal we Włocławku. Sobota jest drugim dniem tegorocznej edycji Festiwalu Wisły. W niedzielę i poniedziałek toruńska odsłona największego w tej części Europy zlotu tradycyjnych łodzi rzecznych. (PAP)
Autor: Tomasz Więcławski
twi/ joz/