O krakowskim Rynku można opowiadać na tysiące sposobów, ale zawsze najważniejszy będzie jego genius loci, który tkwi od stuleci w niezmiennej przestrzeni architektonicznej, To wartość tego miejsca, której czas nie dotyka – mówi Andrzej Nowakowski, autor albumu „Czas. Rynek Główny w Krakowie”.
Polska Agencja Prasowa: Czy tytuł „Czas”, który widnieje na okładce tomu poświęconego krakowskiemu Rynkowi, oznacza, że tu czas płynie inaczej, a może zatrzymał się w miejscu?
Andrzej Nowakowski: Już na samym początku myślenia o tym albumie zrozumiałem, że krakowski Rynek wymaga znalezienia w nim stałego elementu, niezmiennego, trwałego, który by go określał. Dla mnie takim elementem jest przestrzeń tego miejsca, która oddana jest we władanie czasowi. Bo choć o Rynku można opowiadać na tysiące sposobów, przedstawiać jego historię, architekturę, mieszkających tu ludzi, okraszając to wszystko niekończącą się ilością anegdot, to zawsze najważniejszy będzie jego genius loci, który trwa w czasie, tkwi od stuleci w niezmiennej przestrzeni architektonicznej, czystej, klarownej, dającej się określić w metrach. To wartość tego miejsca, której czas nie dotyka.
PAP: Czy stając dzisiaj na Rynku mamy szansę poczuć się jak przed wiekami?
A.N.: Nie, bo choć przestrzeń tego miejsca trwa w czasie, to estetyka i funkcja współczesnego Rynku całkowicie się zmieniła i diametralnie różni się od epok poprzednich. Gdy uważnie przyjrzymy się zamieszczonym w książce fotografiom czy rysunkom pochodzącym z XIX wieku, to dostrzeżemy, że główny plac Krakowa obecnie nie ma nic wspólnego z tym sprzed stuleci. Wówczas wszędzie leżało błoto, płynęły rynsztoki, generujące fetor, który roznosił się wokół rozstawionych na placu chłopskich straganów. Okalające Rynek kamienice też nie wyglądały najlepiej. Daję słowo, że nie było to atrakcyjne miejsce, biorąc pod uwagę dzisiejsze turystyczne standardy.
PAP: Jak w takim razie spełniał się tu „sen o mieście idealnym”, który śniono w 1257 roku, w czasie lokacji miasta na prawie magdeburskim, o którym pisze w zamieszczonym w albumie eseju prof. Jacek Purchla?
A.N.: Ten sen dotyczył prawa, a nie organizacji przestrzeni, która początkowo bardzo jasno uwypuklała różnice cywilizacyjne między nami a Zachodem. Kraków w wiekach średnich to było malaryczne, obskurne miejsce - chociaż z potencjałem. Jego szczęście polegało na tym, że wzgórze wawelskie stało się siedzibą władców i że przecinały się tu ważne szlaki handlowe, co dawało miastu szansę na rozwój gospodarczy. Dlatego wytyczono tu Rynek, który powstał na planie kwadratu. W pojęciu ówczesnych ludzi rozciągał się on na bardzo dużej przestrzeni. Stanowiła ona główną jego wartość i świadczyła o jego potędze. Całe miasto, które otaczały mury, mieściło się w obrębie dzisiejszych Plant. Patrząc z takiej perspektywy, Rynek mógł rzeczywiście wydawać się ogromny. Na dodatek jego wielkość potęgował fakt, że przecinała go Droga Królewska wiodąca na Wawel.
PAP; Rynek przez wieki był miejscem najważniejszych wydarzeń historycznych. Czy odcisnęły one piętno na jego architekturze? Można do dzisiaj zauważyć ich ślady?
A.N.: Takimi śladami są jedynie pamiątkowe tablice, które informują, że tu miał miejsce hołd pruski, a tu przysięgę składał Tadeusz Kościuszko, w tamtym domu mieszkał Goethe, a w tym - Chłopicki. Ale to są tylko pamiątki. Głębsze ślady tych wydarzeń pozostały w świadomości społecznej, wynikającej ze szkolnej edukacji. To dlatego człowiek przyjeżdżający dzisiaj do Krakowa ma poczucie, że znajduje się w sercu polskiej tożsamości kulturowej.
PAP: Jaka epoka przesądziła o tym, że Rynek uzyskał obecny kształt?
A.N.: Wiek XIX. Wówczas to prezydent miasta Józef Dietl uznał, że Rynek jest ośrodkiem polskości. To on spowodował, że centrum Krakowa zaczęło być miejscem, w którym duzi udziałowcy finansowi postanowili lokować pieniądze. Wśród nich byli przedstawiciele Potockich, Branickich, a także reprezentanci mniej znaczących rodów. Dzięki nim Rynek stał się prestiżowym, elitarnym placem. W momencie kiedy wyburzono mury i stworzono Planty, zyskał on jeszcze miejsce spacerowe w stylu europejskim, co w oczach ludzi z wyższych sfer podniosło jego rangę.
PAP: To są też czasy, kiedy hrabia Artur Potocki buduje tu Pałac pod Baranami. Wtedy Rynek stał się salonem Krakowa?
A.N.: Tak, arystokracja wzmacniała w ten sposób markę Rynku i Krakowa w Europie. W dużej mierze zawdzięczamy to kobietom. To właśnie bogate arystokratki miały poczucie konieczności pielęgnowania polskich symboli. Dzięki pamięci czczonych tu powstań, poczynając od Insurekcji Kościuszkowskiej przez kolejne zrywy narodowościowe, Rynek obrósł nimbem historii narodowo-wyzwoleńczej.
PAP: Ciekawe, jak owe arystokratki, mieszkające w wybudowanych w Rynku pałacach, radziły sobie z tym, o czym wspomniał pan na początku, czyli chłopskimi kramami, wyzwalającymi niezbyt przyjemne zapachy?
A.N.: One nie spacerowały po Rynku. One przejeżdżały tędy w zamkniętych powozach, nie wdychając tych zapachów. Wysiadały na dziedzińcach pałaców, przy głównych wejściach, do których plebs nie miał dostępu. Na Rynku arystokracja zjawiała się tylko w momentach uroczystych, na przykład z okazji ważnej historycznej rocznicy. Lud był wówczas stąd przeganiany.
PAP: A kiedy na Rynek wkracza kapitalizm? Kiedy kupcy opanowują Rynek?
A.N.: Pauperyzacja arystokracji nastąpiła w drugiej połowie XIX wieku, kiedy system feudalny zmienił się w system kapitalistyczny. Najlepiej przedstawia to na gruncie warszawskim Bolesław Prus w „Lalce”. Wówczas to stojące w Rynku kamienice zaczęły być wykupywane przez nuworyszów, którzy mieli całkowicie inną wizję rzeczywistości niż mieszkający tu dotychczas arystokraci. To czas narodzin mieszczaństwa. Dla tych ludzi ważne było, by mieszkać w centrum. To podnosiło ich prestiż.
PAP: A inteligencja, czy też mieszkała w Rynku? Przecież tuż przy nim mieści się Uniwersytet Jagielloński.
A.N.: Profesorowie przeważnie mieszkali poza obrębem Plant. Nie pchali się do Rynku - pomijając już fakt, że nie było ich stać na tak prestiżowe lokum. A poza tym te kamienice były dość ponurymi miejscami, bez wygód, opanowanymi przez mieszczan.
PAP: Czy to właśnie ta klasa społeczna stanowiła konserwatywny trzon Krakowa z przełomu XIX i XX wieku?
A.N.: W dużej mierze tak.
PAP: Jak oni reagowali na takie nowinki, jak choćby pomysł postawienia pomnika Adama Mickiewicza nieopodal kościoła Mariackiego?
A.N.: Jego budowa wiąże się z pomnikomanią, jaka ogarnęła Kraków drugiej połowy XIX wieku, przybierając absurdalne rozmiary. Wszystkie ulice dobiegające do Rynku, a jest ich 11, miały posiadać swoje pomniki. Kiedy w tak ważnym punkcie postawiono pomnik Mickiewicz, pojawiły się głosy, że po drugiej stronie Rynku powinien stanąć Kościuszko. Zachowała się nawet makieta, która to przedstawia. Na szczęście z tego zrezygnowano, bo mielibyśmy dookoła płyty Rynku same pomniki, a on przypominałby lunapark. Jednak, jak to w Krakowie bywa, na takie tematy dyskusje toczą się bardzo długo. W ich efekcie zrezygnowano z tych chorych pomysłów. Podobnie mogło być w przypadku planów zbudowania pomnika Mickiewicza. Zanim powstał jego projekt, zorganizowano kilka konkursów. Każda z propozycji spotkała się z całą masą protestów, ponieważ już wtedy mądrzy ludzie wiedzieli, jak postument zaburzy strukturę przestrzeni. Jednak w końcu, niestety, zwyciężyło myślenie postromantyczne, według którego wszyscy jesteśmy z Mickiewicza. Rynek jako centrum polskości musiał mieć pomnik wieszcza, choć on sam de facto nigdy nie odwiedził Krakowa.
PAP: Jak widzę, nie jest pan zwolennikiem popularnego w Krakowie „Adasia”, bo raczej nie eksponuje go pan na swoich zamieszczonych w albumie zdjęciach. A jak już się pojawia, to jest prawie niewidoczny, ukryty gdzieś za mgłą.
A.N.: Ma pani rację, ale istnieje też inny niż moja niechęć powód takich zabiegów. Z wykształcenia jestem „młodopolaninem”, historykiem literatury i sztuki, zajmującym się właśnie tym okresem. To sprawia, że dla mnie istotne jest to, co niedookreślone, niepojęte, tajemnicze.
PAP: Stąd pewnie na pana fotografiach, będących integralną częścią albumu, widnieją znajdujące się w przestrzeni Rynku budowle, które płyną tak, jak unoszące się nad nimi chmury.
A.N.: Lubię takie zakłócenie konturu, rozmycie, ulotną chwilę. Staram się malować fotografią. Obiektyw aparatu jest dla mnie tylko narzędziem, jak pędzel dla malarza. Pomaga mi on zapisywać moje bardzo osobiste doznania, impresje.
PAP: A jakie było pierwsze pana doznanie związane z Rynkiem?
A.N.: W szkole podstawowej przyjechałem do Krakowa na wycieczkę klasową z małego miasta, jakim był Mielec. Nigdy nie zapomnę momentu, kiedy stanąłem u wylotu ul. Szewskiej i ujrzałem Sukiennice, bazylikę Mariacką i Wieżę Ratuszową. To był zachwyt połączony z poczuciem onieśmielenia. Został on we mnie do dzisiaj, choć upłynęło kilkadziesiąt lat, a ja mam już przywilej codziennego bywania na krakowskim Rynku.
PAP: Fotografuje pan Rynek z góry, jak i z dołu, z poziomu chodnika. Czy te dwie perspektywy uzupełniają się ze sobą?
A.N.: Na pewno, tym bardziej że obydwie rejestruję za pomocą drona. Dzięki temu nie muszę chodzić po dachach ani kłaść się na ziemi. Pozwala mi to pokazywać Kraków z innej perspektywy niż ta, która pojawia się na większości fotografii robionych z poziomu ludzkiego wzrostu. Dzięki temu udaje mi się - mam nadzieję - wykonywać nieco inne zdjęcia niż te powszechnie znane.
PAP: Pewnie sprzyjała temu pandemia. Kiedy nasz świat stanął na głowie, tętniący zawsze życiem, pełen turystów Rynek nagle zrobił się pusty, cichy, jedynie słychać było gruchające gołębie.
A.N.: Rzeczywiście, pandemia wzmogła moje odczucia. To było piękne, ale też przerażające. W tej trwającej w czasie przestrzeni zaczęła wybrzmiewać inna, nieznana mi dotąd melodia.
PAP: Czy w tej pustce łatwiej było fotografować szczegóły architektoniczne Rynku?
A.N.: Moja wyobraźnia jest zazwyczaj po stronie makroprzestrzeni. Kraków ma tak niewiarygodną ilość szczegółów, detali, że gdybym chciał je sfotografować, to nawet najgrubszy album by ich nie zmieścił.
PAP: Ile w takim razie waży „Czas”?
A.N.: Około czterech i pół kilograma.
PAP: Czy jest to najcięższa książka poświęcona Krakowowi?
A.N.: Zdaje się, że tak. Znam takich, którzy mówią, iż wydaję bardzo ciężkie książki. Zawsze odpowiadam im, że mają rację, choć nie w sensie dosłownym, gdyż zależy mi przede wszystkim na tym, by miały one swoją wagę - merytoryczną. (PAP)
Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec
Andrzej Nowakowski jest wykładowca historii literatury na Uniwersytecie Jagiellońskim, szef wydawnictwa Universitas, autorem wielu albumów fotograficznych, m.in. „Gołębnik. Polonistyka. Uniwersytet Jagielloński”, „Collegium Maius Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sfery i cienie”, „Skarb. Kopalnia soli „Wieliczka””, „Poza horyzontem zdarzeń. Auschwitz, Sąd. Sąd ostateczny Hansa Memlinga”.
mhs/ wj/