To świetnie, że Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie stało się właścicielem Kossakówki, domu, w którym miał pracownię Juliusz Kossak, a po nim jego syn Wojciech i wnuk Jerzy. Dzięki temu Kossakówka znowu będzie tętniła artystycznym życiem – mówi Rafał Podraza, potomek malarskiego klanu Kossaków
PAP: Kossakówka została niedawno kupiona przez miasto Kraków. Ucieszyła pana ta wiadomość?
Rafał Podraza: Bardzo, szczególnie że przez wiele lat mogłem mieć uzasadnione obawy, że dom, w którym mieszkał Wojciech Kossak, a wcześniej jego ojciec Juliusz, może za chwilę się zawalić. Poza tym dobrze się stało, bo właśnie o czymś takim marzyła Magdalena Samozwaniec, córka Wojciecha. Chciała, żeby Kraków wreszcie docenił to miejsce i stworzył poświęcone jej rodzinie muzeum. Jeżeli ono rzeczywiście powstanie, jestem w stanie przekazać mu kilka pamiątek po Magdalenie.
PAP: Postanowiono, że ten otoczony pięknym ogrodem dom, położony w samym centrum Krakowa, zostanie oddziałem Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK. Podoba się panu ten pomysł?
R.P.: Tak, pod warunkiem, że wystrój i klimat Kossakówki, choćby minimalnie, zostanie odtworzony. Mogą pomóc w tym zdjęcia, których mnóstwo się zachowało. Poza tym w wielu muzeach znajdują się obrazy Kossaków, przeważnie przyprószone kurzem, więc byłoby to świetnie miejsce na ich wyeksponowanie. Żyją także córki Jerzego, niegdyś mieszkanki Kossakówki, które również mogłyby być pomocne.
PAP: A dlaczego właśnie panu jest tak bliska Kossakówka?
R.P.: Magdalena Samozwaniec była żoną brata mojej babci. A moja mama była jej córką chrzestną. Na Kossakówce byłem kilka razy, ostatnio, kiedy mieszkała tam jeszcze Dagmara, wnuczka Jerzego. Pamiętam, że patrzyłem z niepokojem na strop i zastanawiałem się, kiedy się na mnie zawali.
PAP: Było to całkiem możliwe, bo willa popadła w ruinę. Wybudowano ją w połowie XIX w. Kiedy przeszła w ręce rodziny Kossaków?
R.P.: Kupił ją w roku 1869 Juliusz Kossak, kiedy wrócił z Paryża i postanowił osiedlić się w Krakowie. Dom nabył za pieniądze żony Zofii, bo Kossakowie z reguły żyli z posagów żon. Magdalena Samozwaniec podsumowała to wiele lat później, ubierając w żart i mówiąc, że marzeniem każdego mężczyzny jest utrzymać siebie i żonę za jej pieniądze. Kiedy więc ten dom spodobał się Juliuszowi, razem z żoną postanowili go kupić.
PAP: Juliusz miał w nim swoją pracownię?
R.P.: Tak, ta pracownia najpierw należała do Juliusza, potem odziedziczył ją Wojciech, a po nim jego syn Jerzy. To było chłodne, nieocieplone wnętrze, o czym w swoich wierszach wspominała Maria Jasnorzewska-Pawlikowska, córka Wojciecha. Szczerze mówiąc nie wyszło to Juliuszowi na zdrowie, bo kiedy przyjechały do niego w odwiedziny córki, honorowo postanowił przenieść się do pracowni. Przespał się przez parę dni w tym zimnym pomieszczeniu, nabawił się zapalenia płuc i niestety zmarł. Ale faktycznie to tutaj Wojciech Kossak uczył się malować swoje pierwsze obrazy, podobnie jak później jego syn Jerzy i bratanek Karol. W trakcie wojny kazano Wojciechowi zburzyć pracownię. To była nieoficjalnie kara za to, że nie chciał uwiecznić na płótnie generalnego gubernatora Hansa Franka, twierdząc, że żaden hitlerowiec nie będzie miał jego portretu. Wymigał się od jego malowania, opowiadając, że jest tak bardzo chory, iż nie jest w stanie już utrzymać w ręku pędzla, co oczywiście było kłamstwem. Zresztą nawet gdy był w Berlinie nadwornym malarzem cesarza Wilhelma II, to zawsze malował klęski wojsk pruskich.
PAP: Gdzie mieściła się w Kossakówce pracownia?
R.P.: Usytuowana była w rogu domu, żeby rodzina nie przeszkadzała w pracy. Takie położenie było też ważne z innego powodu… Wojciech przyjmował tam swoje modelki. Tajemnicą poliszynela było, iż większość sportretowanych przez niego kobiet, była jego flamami. Córki o tym wiedziały. Między nimi a ojcem istniał pewnego rodzaju układ, kiedy Mamidło, czyli pani Kossakowa, wracała do domu, a Wojciech zajęty był „malowaniem”, to one pospiesznie wyprowadzały flamę Tatki tylnymi drzwiami. Maria się na to godziła, choć na pewno nie było to dla niej komfortowe. Wojciech zaś, chcąc odkupić winy, co rusz kupował jej drogie prezenty. Niewątpliwie ten wzór stosunków małżeńskich przejęła Magdalena, wychodząc za mąż za 20 lat młodszego Zygmunta Niewidowskiego. On, zaraz po ślubie, zamiast pojechać z żoną na Kossakówkę, zniknął na cały tydzień świętować utratę kawalerskiego stanu. Gdy wrócił skruszony, usłyszał od Kucharci, dobrego ducha domu, że ma w ramach przeprosin natychmiast żonie podać śniadanie do łóżka. Błyskawicznie zjawił się więc z tacą nakrytą serwetką, ze srebrną cukiernicą, srebrnym dzbanuszkiem, kawą w filiżance, odrobiną dżemu i chrupiącą bułeczką. Wtedy usłyszał od Madzi, że za karę będzie robił to codziennie do końca jej życia. I rzeczywiście, przez kolejnych 30 lat przed pracą schodził do piekarni po świeże pieczywo, by podać żonie śniadanie do łóżka!
PAP: Jak widać u Kossaków tak naprawdę rządziły kobiety. Miały nawet swój osobny budynek obok Kossakówki.
R.P.: To był tzw. Domek Babci. Tam po śmierci męża przeniosła się żona Juliusza, Zofia. Potem zadomowiła się w nim rodzina Jerzego, syna Wojciecha. W głównym domu mieszkała wtedy Magdalena, w pewnej izolacji od brata, bo między rodzeństwem nie było zbyt wielkiej miłości.
PAP: To już był zmierzch Kossakówki. Wcześniej jednak tętniła ona życiem towarzyskim. Kto tam bywał?
R.P.: Lepiej byłoby zapytać, kto tam nie bywał? Witkacy, Boy, Sienkiewicz, Reymont, Chełmoński, Fałat, Tuwim, Paderewski… Maria i Magdalena rosły w artystycznej atmosferze i chyba dzięki temu były takie twórcze. Kossakowie od zawsze prowadzili dom otwarty, uwielbiali urządzać przyjęcia. Nad wszystkim pieczę rozciągało Mamidło, które do dyspozycji miało cały tabun służby, z pilnującą porządku Kucharcią na czele.
PAP: Czy siostry Kossakówny jako małe dziewczynki siedziały z tymi ludźmi przy stole?
R.P.: Absolutnie nie. Dopóki nie skończyły 16 lat, taka sytuacja była niemożliwa. Na pewno witały gości, ale na tym rola dzieci się kończyła. Dopiero później, kiedy dorosły, mogły uczestniczyć w spotkaniach.
PAP: To był już czas, kiedy zostały uznane za największe krakowskie skandalistki.
R.P.: Poprzez atmosferę, jaka panowała na Kossakówce, one trochę inaczej podchodziły do obyczajowości tamtej epoki. Wojciech Kossak uczył swoje dzieci, że mają czuć się nieskrępowane. Te słowa padły na podatny grunt wyjątkowych panienek. Dlatego ich matka nie raz modliła się w Kościele Mariackim o to, by nie chodziły w sukienkach powyżej kolan, nie malowały się, nie farbowały włosów, nosiły kapelusze. Ale i tak to niewiele dawało. Były dość frywolne, jeżeli chodzi o standardy tamtych czasów.
PAP: Podobno Magdalena wybrała się na bal debiutantek nie całkiem ubrana.
R.P.: Podobno. Te bale odbywały się w pałacu hrabiostwa Tarnowskich. W ich w trakcie „prezentowano” panny z dobrych domów. Madzia ubrała się na taki wieczór dość niekompletnie, rezygnując z halki, tak że można było zobaczyć nie tylko przyodzianą w ażurową pończoszkę kostkę, ale jej dalszą, górną część. Od tego czasu pod Wawelem mówiło się, że młodsza Kossakówna ma najlepsze nogi w mieście. Oczywiście to jest wersja Magdaleny, która opisała tę sytuację w jednej ze swoich książek. Nie mam pewności, na ile ta historia jest prawdziwa, bo wiadomo, że lubiła co nieco podkoloryzować swoje życie. Jeśli wyszłaby w takim stroju, to naprawdę byłby straszny skandal, który nie skończyłby się dla niej zbyt dobrze. Choć bez wątpienia siostry Kossakówny szokowały i miały własne zdanie w czasach, w których kobiety nie mogły go mieć.
PAP: A jak Wojciech Kossak podchodził do wybryków córek?
R.P.: Tolerował je, bo był w nich zakochany po uszy. To były córki tatusia, którym wszystko wybaczał. Jak to kiedyś powiedział: „Mam dwie córki, zrobiłem cztery wesela, ale dwie córki znowu mam w domu i jestem szczęśliwy”. Bo rozwody nie były obce tym paniom. Poza tym one zawsze potrzebowały pieniędzy, a od pieniędzy w dużej mierze był Tatko. Mimo tego, że Magdalena Samozwaniec dobrze zarabiała na swojej twórczości, była finansowo wspierana przez ojca, podobnie jak Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Przecież, gdy jedna lub druga zobaczyła piękną sukienkę w Wiedniu, musiały ją mieć.
PAP: Teraz rozumiem, dlaczego Wojciech Kossak namalował tak dużo obrazów.
R.P.: Wojciech przez wiele lat rozmieniał swój talent na drobne, malując kolejne „końskie łby” czy „dziewczyny z ułanem”, by łatać domowy budżet. Jego płótna szły do ludzi w tempie szalonym, nim farba jeszcze wyschła. Malarz utrzymywał cały dom, a na dodatek pomagał swojej chrześnicy Jadwidze Witkiewiczowej, rodzinie brata, swojej siostrze, która mieszkała w Warszawie. On sam też lubił korzystać z życia. Kiedy zamarzył mu się samochód, kupił go. Chciał mieć pracownie w hotelu Bristol w Warszawie czy w Zakopanem, to je miał. Za domek letniskowy w Juracie też trzeba było zapłacić. Nie wspominając o całym tabunie służby, którą musiał finansować i o gościach, którzy chętnie nawiedzali Kossakówkę.
PAP: Czy to bujne życie towarzyskie poszło w zapomnienie podczas wojny?
R.P.: Nie do końca, choć oczywiście zmieniło charakter. Kossakówka pełniła wtedy rolę domu, który przygarniał uciekinierów. Magdalena zajmowała się ciotkami, wujami i rodzicami. Wspierała ją w tym córka Teresa, bratanica, a od 1942 – Zygmunt. Podobnie jak jej stryjeczna siostra Zofia Kossak angażowała się w walkę z Niemcami. Może nie tak spektakularnie, ale znając biegle niemiecki często „wyciągała” ludzi z więzień, ukrywała na Kossakówce Żydów, użyczała miejsca na spotkania walczących z okupantem konspiratorów. Niemcy o tym wiedzieli i kiedyś na Kossakówce zrobili „kocioł”. Magdalena, narażając tak naprawdę życie, strąciła z okna doniczkę z kwiatkiem, będącą znakiem dla wtajemniczonych. Dzięki temu uratowała sporo ludzi, ale sama trafiła do więzienia na Montelupich, skąd cudem wyciągnęła ją córka.
PAP: Czy Magdalena mieszkała na Kossakówce po wojnie?
R.P.: Niedługo. Nie mogąc znieść donosów, jakie pisał na nią do ówczesnych władz jej brat, przeniosła się z mężem do Warszawy. Kossakówka stała wtedy pusta, bo Jerzy z rodziną mieszkał w domku babci. Magdalena wpadała tam tylko na jeden, dwa dni, kiedy jechała do Zakopanego. Z czasem w jej pokojach zamieszkały córki Jerzego. Dokwaterowano tam również obcych ludzi, tzw. element, który miał tak naprawdę zniszczyć willę.
PAP: Był nawet taki moment po wojnie, że chciano ją wyburzyć.
R.P.: To było w 1961 r. Iwaszkiewicz zadzwonił do Magdaleny i zapytał, czy wie, że za chwilę wyburzą Kossakówkę. Samozwaniec uderzyła natychmiast do ówczesnego ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego. To dzięki niej tak naprawdę nie wyburzono gniazda Kossaków. Uruchomiła istną lawinę, pisząc do wielu przyjaciół po piórze, by pomogli jej ratować Kossakówkę. Poparł ją wtedy i Iwaszkiewicz, i Przyboś, i Wańkowicz, w efekcie czego dom wyremontowano za pieniądze państwa i wpisano na listę zabytków.
PAP: Kiedy Kossakówka przeszła w ręce obcych ludzi?
R.P.: Cała wojna o Kossakówkę rozpętała się w chwili, kiedy zaczęły umierać dzieci Wojciecha. Nikt tam nie dopilnował do końca spraw spadkowych. Nagle pojawiły się osoby z Francji, które uważały, że mają prawa do tego domu. Zaczęły się przepychanki, coraz to nowi ludzie wyciągali rękę po ten budynek. Dlatego myślę sobie, że to, co się teraz wydarzyło, jest najlepszym z możliwych rozwiązań dla willi. Jeżeli zajęło się nią muzeum, czyli instytucja państwowa, to mam nadzieję, że doprowadzi ono to miejsce do porządku. Liczę, że nikt nie wpadnie na to, żeby zamalować dowody bytności Marii i Magdaleny w ich pokojach. Gdy Madzia i Maria były dorastającymi dziewczynkami, wypisywały na ścianie prośby do świętego Antoniego, ofiarowując mu a to dwa, a to pięć złotych. Pamiętam, miałem kilka lat, gdy w Kossakówce zobaczyłem napis „Święty Antoni, 5 złotych, jeśli TO przyjdzie we właściwym terminie”. Nie miałem pojęcia, co to jest to owe TO. Dopiero później dowiedziałem się, że chodzi o sprawy kobiece. Takie rzeczy, taki koloryt domu, powinno się ocalić od zapomnienia.
PAP: Dyrektor MOCAK-u zapowiada, że powstanie tam muzeum rodziny Kossaków. Ale ponieważ będzie to część Muzeum Sztuki Współczesnej, pojawią się tam także nowoczesne dzieła.
R.P.: Myślę, że to dobry pomysł, bo nie chciałbym, żeby Kossakówka była martwym miejscem. Ten dom zawsze żył. Mam nadzieję, że współczesna sztuka nie zdominuje jednak w żadnym wypadku tego, bądź co bądź, jedynego w swoim rodzaju, historycznego domiszcza, o którego istnieniu dzięki, książkom Samozwaniec, wie niemal każdy Polak. (PAP)
Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec
Rafał Podraza - dziennikarz, poeta, autor książek, m.in. „Magdalena, córka Kossaka”, „Wojciech Kossak”, „Córka Kossaka. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”, „Moich listów nie pal! Korespondencja Magdaleny Samozwaniec do rodziny i przyjaciół”. Opublikował także dwie nieznane książki Samozwaniec: „Z pamiętnika niemłodej już mężatki”, „Moja siostra poetka” oraz Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej „Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945”. (PAP)
autorka Magda Huzarska-Szumiec
mhs/ wj/