„Listopad – niebezpieczna dla Polaków pora” - ostrzegał niegdyś Stanisław Wyspiański. W PRL lista niebezpiecznych miesięcy uległa znacznemu poszerzeniu. Październik 1956, Marzec 1968, Grudzień 1970, Sierpień 1980 – te daty trafiły do szkolnych podręczników, a przecież było ich znacznie więcej. Niektóre, jak kwiecień 1960 roku, gdy mieszkańcy Nowej Huty stoczyli regularną bitwę w obronie krzyża (który komunistom psuł wizję „miasta bez Boga”), czy samospalenie Ryszarda Siwca we wrześniu 1968 roku, dopiero po wielu latach przebiły się do świadomości ogółu.
Przy wszystkich różnicach „polskie miesiące” miały wspólny mianownik. Były objawem sprzeciwu społeczeństwa wobec reżimu i niedemokratycznego systemu sprawowania władzy. Daremnie władza, mieniąca się „ludową” przywdziewała maski, mające świadczyć o jej patriotyzmie i kontynuowaniu rodzimych lewicowych tradycji. Daremnie próbowała grać na antyniemieckich i antysemickich resentymentach oraz kusić wizją powszechnego dobrobytu. Gdy zabrakło wsparcia Wielkiego Brata, PRL się zawalił.
Propaganda kinowa w PRL-u
Kino tamtej epoki podlegało silnej ideologicznej presji, lecz mimo to potrafiło być zaskakująco czułym sejsmografem nastrojów społecznych. Swój stosunek do rzeczywistości wyrażało językiem aluzji, świetnie rozumianych przez ówczesną publiczność.
Kino tamtej epoki podlegało silnej ideologicznej presji, lecz mimo to potrafiło być zaskakująco czułym sejsmografem nastrojów społecznych. Swój stosunek do rzeczywistości wyrażało językiem aluzji, świetnie rozumianych przez ówczesną publiczność. Literaci byli w lepszej sytuacji, mogli omijać cenzurę publikując za granicą , a później w „drugim obiegu”. Branża filmowa, totalnie zależna od państwowego mecenasa, nie mogła sobie pozwolić na jawny bunt. Scenariusze, zanadto odbiegające od ortodoksji, lądowały w koszu ( „Człowiek z marmuru” czekał na realizację 13 lat), dzieła nakręcone w okresach politycznej odwilży były skazane na wąskie rozpowszechnianie lub leżakowanie w magazynie (słynni „półkownicy”).
Trwający półtora roku „karnawał Solidarności” stworzył filmowcom niepowtarzalną okazję do zmierzenia się z najnowszą historią. Efektem był pionierski dokument „Robotnicy ‘80” oraz nagrodzony w Cannes „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy. Powstała również cała seria filmów poświęconych najbardziej haniebnemu okresowi PRL – epoce stalinowskiej („Dreszcze”, „Przesłuchanie”, „Matka królów”, „Wielki bieg”). Niektóre z nich długo jednak czekały na kinową premierę.
Rok 1989 a kinematografia
Suwerenność, odzyskana pod koniec lat 80., paradoksalnie sparaliżowała wyobraźnię twórców. Próby odgrzewania poetyki z okresu „szkoły polskiej” z jej podziałem na „romantyków” i „antyromantyków” zostały odrzucone przez widownię. W rezultacie kino odwróciło się od historii. Filmowcy, podobnie jak reszta społeczeństwa, skupili energię na przystosowywaniu się do nowych, politycznych i gospodarczych reguł gry. Nastała moda na postmodernizm i naśladowanie Amerykanów.
Przy wszystkich różnicach „polskie miesiące” miały wspólny mianownik. Były objawem sprzeciwu społeczeństwa wobec reżimu i niedemokratycznego systemu sprawowania władzy. Daremnie władza, mieniąca się „ludową” przywdziewała maski, mające świadczyć o jej patriotyzmie i kontynuowaniu rodzimych lewicowych tradycji.
Uderzające, że przełom 1989 roku do dzisiaj nie został skonsumowany przez naszą kinematografię. Przejmowanie władzy przez demokratyczną opozycję odbywało się stopniowo i bez fajerwerków. Zwycięstwo zostało wymęczone. PRL nie upadła z hukiem lecz, trawestując Haszka „rozlazła się jak stare gacie”. Trzeba przyznać, mało to filmowe. Jedyną artystyczną wizję końca epoki stworzył Wojciech Marczewski w „Ucieczce z kina Wolność”, odkrywając w znienawidzonym cenzorze człowieka, godnego współczucia.
Polskie kryzysy w kinie XXI wieku
Odrabianie zaległości zaczęło się, na większą skalę, dopiero w nowym wieku. Filmowych biografii doczekały się słynne ofiary systemu komunistycznego: generał Emil Fieldorf i ksiądz Jerzy Popiełuszko. Gdyńską masakrę z grudnia 1970 roku przypomniał Antoni Krauze. Niestety, „Czarny czwartek” pozostaje w swej kategorii wyjątkiem. Współczesne polskie kino nie najlepiej radzi sobie bowiem z pokazywaniem robotniczych protestów. Z chłodnym przyjęciem spotkała się ascetyczna formuła Kazimierza Kutza („Śmierć jak kromka chleba”) i teoria wielkiego chaosu Filipa Bajona („Poznań 56”).
Jedyny, od czasu upadku komunizmu, film o historycznym strajku Stoczni Gdańskiej nakręcili Niemcy. Trochę to dziwne, bo ze wszystkich „polskich miesięcy” sierpień 1980 roku ma największy filmowy potencjał. W powojennych dziejach Polski nigdy nie było tak wielkiego stężenia entuzjazmu i nadziei, jak w chwili narodzin „Solidarności”. Pozostaje mieć nadzieję, że „Wałęsa” Andrzeja Wajdy tych aktywów nie zmarnuje.
Scenarzystom i reżyserom starszej generacji często wytykano brak dystansu, nadmierne uwikłanie w komunizm (i antykomunizm). Jeżeli w tych zarzutach tkwi ziarno prawdy, najlepsze filmy o PRL dopiero powstaną. Nakręcą je ludzie, którzy tamtą rzeczywistość znają jedynie z książek i opowieści rodziców.
Znacznie częściej gościł na naszych ekranach marzec 1968 roku. Prawdopodobnie dlatego, że przypominając studenckie demonstracje oraz antysemicką kampanię czasów późnego Gomułki, filmowcy mogą odwołać się do własnych biografii. Wypadki, zapoczątkowane zdjęciem z teatralnego afisza „Dziadów” Adama Mickiewicza, były dla środowisk inteligenckich przeżyciem o wiele bardziej traumatycznym, niż późniejsze podwyżki cen mięsa i podstawowych produktów żywnościowych.
Stosunkowo nowym (i bardzo obiecującym) zjawiskiem w polskim kinie historycznym jest wykorzystywanie przez scenarzystów i reżyserów konwencji i chwytów, zapożyczonych z popularnych gatunków filmowych. „80 milionów” Waldemara Krzystka udatnie nawiązuje do „heist movie” czyli opowieści o „wielkim skoku”, realizowanym z zegarmistrzowską precyzją przez sympatycznych złodziei. „Różyczka” Jana Kidawy-Błońskiego to melodramat z „wielką” historią w tle. „Rewers” Borysa Lankosza, stosując formułę czarnej komedii, egzorcyzmuje stalinowskie demony. „Operacja Dunaj” Jacka Głomba to z kolei komedia skonstruowana wedle czeskich wzorów, do których nasza krytyka od lat pała wielkim (choć nie zawsze odwzajemnionym) uczuciem.
Czy „polskie miesiące” znikną z dużych i małych ekranów, gdy definitywnie wykruszy się pokolenie i naocznych świadków? Nie zanosi się na to. Scenarzystom i reżyserom starszej generacji często wytykano brak dystansu, nadmierne uwikłanie w komunizm (i antykomunizm). Jeżeli w tych zarzutach tkwi ziarno prawdy, najlepsze filmy o PRL dopiero powstaną. Nakręcą je ludzie, którzy tamtą rzeczywistość znają jedynie z książek i opowieści rodziców.
Wiesław Chełminiak
Weź udział w quizie portalu historycznego dzieje.pl "Polskie miesiące w polskim filmie"