- Zawsze fascynowało mnie u Borowczyka połączenie awangardowego myślenia z absolutnie atrakcyjnym kinem - mówi PAP Jakub Mikurda, autor dokumentu "Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka". W tym roku przypada 95. rocznica urodzin polskiego reżysera, który większość filmów zrealizował we Francji.
Polska Agencja Prasowa: Najpierw była książka "Corpus delicti" przygotowana wspólnie z Jakubem Wojnarowskim, katalog surrealistycznych przedmiotów Borowczyka, teraz zrealizował pan dokument "Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka". Co pana fascynuje w tym twórcy?
Jakub Mikurda: Dla mnie Borowczyk to "Archiwum X" polskiego kina. Historia, która przez lata była tajemnicą. Wiedzieliśmy o jego dokonaniach, znaliśmy plotki, z perspektywy polskiej mieliśmy świadomość, że wyreżyserował "Dzieje grzechu", a wcześniej był autorem świetnych animacji, m.in wspólnie z Janem Lenicą. Jednak to, co działo się po jego wyjeździe do Francji w 1957 roku, jak ta kariera się rozwinęła, dostęp do filmów, tego po prostu nie było. Pierwszy odruch był więc taki, że skoro jest jakaś tajemnica, spróbujmy ją rozwiązać, spróbujmy "przypadek Borowczyka" po latach rozwikłać. Poza tym zawsze fascynowało mnie u Borowczyka połączenie awangardowego myślenia z absolutnie atrakcyjnym kinem. Kiedy myślimy o kinie, z jednej strony mamy to gatunkowe, popularne, a z drugiej jest awangarda, na ogół hermetyczna albo wręcz nudna, jeśli nie mamy odpowiedniego przygotowania. U Borowczyka te dwie sfery się idealnie schodzą. Przecież on robił kino gatunkowe: melodramaty, kino erotyczne, w pewnym sensie horrory, a z drugiej strony jest to niesłychanie oryginalne, jeśli idzie o formę, o sposób montażu, prowadzenie kamery. Ten rodzaj połączenia, które jest niespotykane nie tylko w polskim kinie, ale w kinie w ogóle, było czymś co mnie przyciągnęło do Borowczyka.
PAP: Walerian Borowczyk był uważany za mistrza animacji, realizował też filmy fabularne. Jak te dwa nurty w jego twórczości się przenikają?
Jakub Mikurda: Jesteśmy przyzwyczajeni do klisz, że w jednej szufladzie jest kino animowane, a w drugiej kino aktorskie. Tymczasem u Borowczyka to jest organiczna całość. Już w jego pierwszych animacjach można zobaczyć rzeczy związane z fotografią, używa w nich aktorów czy zdjęć. Z kolei w filmach aktorskich pojawia się podejście identyczne jak w animacji, gdy idzie o sposób prowadzenia postaci. Fascynujące jest pytanie: jak ktoś, kto zaczyna jako animator i odnosi w tej dziedzinie największe sukcesy, gdzie jest demiurgiem kontrolującym każdy element swojego dzieła, poradzi sobie w świecie fabularnym, który będzie stawiał mu opór? Ta moja historia o Borowczyku jest trochę o porażce twórcy w zetknięciu ze światem. Mam wrażenie, że w najbardziej uniwersalnym wymiarze jest to opowieść o kimś, kto żył w świecie wyobraźni, czerpał z niego określone zyski artystyczne, ale w którymś momencie musiał wyjść z własnej głowy i świat zewnętrzny go przerósł. Dla mnie Borowczyk to typowy polski romantyk! Jesteśmy zanurzeni w formacji romantycznej, dla której wyobraźnia - to, co się dzieje w głowie autora - jest najważniejszą przestrzenią. To wyobraźnia kształtuje rzeczywistość, a nie na odwrót i Borowczyk z tego romantycznego ducha wyrasta.
PAP: Oglądając dokument "Love Express" widz może mieć poczucie tęsknoty za kinem artystycznym, które przekracza bariery, tabu czy ograniczenia formalne.
Jakub Mikurda: Bardzo tego brakuje we współczesnym kinie. Afirmacja transgresji w sztuce zaczęła się właśnie wraz z romantyzmem, potem do głosu doszła w modernizmie w wieku XIX. Transgresja stała się jednym z narzędzi twórcy. Była tym, czego od artysty się oczekuje i Borowczyk również w ten nurt świetnie się wpisuje. Kino końca lat 60. i 70., które oglądam z niesłabnącym podziwem, było momentem, kiedy bardzo mocno przekraczano granice nie tylko obyczajowe, ale też formalne, polityczne, itd. To był rodzaj przedziwnej wyspy artystycznej, na której testowano najróżniejsze rozwiązania. Znajdziemy to nie tylko u Borowczyka, ale też m.in u Pasoliniego czy Żuławskiego. Czuję tęsknotę za tego typu artystycznym myśleniem i poszukiwaniem. Za bardzo przywykliśmy dziś do gotowych formuł, łącznie z repertuarem arthouse'owym. Niestety, brakuje we współczesnym kinie artystycznego radykalizmu.
PAP: Nie ma Pan wrażenia, że artystyczne poszukiwania dla Borowczyka skończyły się jednak fiaskiem?
Jakub Mikurda: To jest ciekawy problem, jak pozostać artystą transgresyjnym przez lata? Jeśli prześledzimy biografie twórców, każdemu z nich zdarzają się jeden, dwa takie gesty, a wszystko, co następuje później, jakoś blednie w kontekście tego jednego ruchu. Na przykład Duchamp i jego słynny pisuar, czyli dzieło "Fontanna". Oczywiście on robił później bardzo wiele innych ciekawych rzeczy, ale właśnie ten jeden gest utorował mu drogę w historii sztuki. Mam wrażenie, że z Borowczykiem było podobnie. On też wykonał kilka gestów, które przeszły do historii kina. Problem polegał na tym, że przez cały czas powtarzał ten sam rodzaj gestu. Filmy Borowczyka przekraczają tabu, ale ciągle w ten sam sposób. Przez 10 lat od zrealizowanych w 1974 roku "Opowieści niemoralnych" w kolejnych obrazach jest mniej więcej ta sama estetyka, ten sam rodzaj skandalu, a cały świat poszedł dalej, a kino wraz z nim. I paradoksalnie Borowczyk jako prekursor zostaje skazany na zapomnienie. Gdy otworzył drogę innym artystom, oni poszli dalej. Taka dosyć przewrotna logika historii filmu.
PAP: Jednostronne spojrzenie na kobiety w jego filmach nieco nadwyręża w dzisiejszych czasach mit Waleriana Borowczyka jako wybitnego twórcy.
Jakub Mikurda: Rzeczywiście jest to aspekt mocno problematyczny. Kiedy oglądamy filmy Borowczyka, widzimy, że są one kręcone z męskiej perspektywy. Jedna z bohaterek mojego filmu, scenarzystka i psychoterapeutka Cherry Potter, twierdzi, że to są męskie fantazje. I nawet jeśli Borowczyk twierdzi, że pokazuje fantazje kobiet, to raczej są to męskie fantazje o kobiecych fantazjach. Czyli jeszcze gorzej. Warto jednak pamiętać o kontekście czasów. Borowczyk bronił swoich filmów twierdząc, że na poziomie fabuły jego bohaterki, szczególnie w późniejszych filmach od połowy lat 70., to kobiety, które śmiało realizują swoje pragnienia i fantazje, nawet jeżeli muszą krwawo stawić czoła męskiemu światu. Pytanie tylko, czy ten progresywny, emancypacyjny przekaz na poziomie fabuły równoważy fakt, że dla widza te bohaterki są jednak przez kamerę uprzedmiotowiane? Bo głównie kobiety są tam rozbierane i pokazywane w sytuacjach erotycznych.
PAP: Czy odbiór twórczości Borowczyka był inny w Polsce i za granicą?
Jakub Mikurda: To zależy od konkretnego kraju. W Polsce ogromna większość twórczości Borowczyka jest po prostu nieznana. Odbywały się pojedyncze pokazy, np. na Konfrontacjach czy w Instytucie Francuskim. We Francji Borowczyk miał dużo lepszą recepcję na bieżąco w latach 60. i 70., lecz gdy wchodziły na ekrany jego ostatnie filmy, krytycy masowo się od nich odwracali. Dopiero w latach 90. pojawiła się nowa fala zainteresowania tym kinem we Francji. Co ciekawe, jeszcze inny obieg był w krajach anglosaskich. Paradoksalnie to Wielka Brytania przoduje dziś w recepcji Borowczyka, bo tam jako autor animacji i filmów "Goto, wyspa miłości" i "Blanche" był wysoko ceniony jako świetny stylista. Jeszcze później w Wielkiej Brytanii jego filmy trafiły do obiegu kina kultowego, które podawano spod lady i to go dobrze "zahibernowało". Po 2000 roku filmy Borowczyka odnowiono, w pełni profesjonalnie wydano na płytach i opatrzono komentarzem filmoznawców. W Polsce więc Borowczyk był i wciąż jest nieobecny, we Francji był twórcą wybitnym, który z czasem stał się mniej ciekawy, a w Wielkiej Brytanii wciąż jest twórcą kultowym.
PAP: Możemy już 2 września świętować 95. urodziny Waleriana Borowczyka, czy raczej powinniśmy zaczekać do 21 października?
Jakub Mikurda: To kolejna zagadka. Borowczyk podawał rożne daty urodzenia, na początku lat 90. odmłodził się nawet o 10 lat. Przez cały czas powtarzał, że ma mnóstwo do zrobienia, że potrzebowałby 300 lat, żeby zrealizować wszystkie swoje pomysły. Paradoksalnie, sukces jego filmów erotycznych spowodował, że producenci niechętnie finansowali jego inne projekty, których miał całe szuflady. W dokumentach paszportowych, do których dotarłem, pojawia się data 21 października 1923 roku, choć wiele źródeł powtarza 2 września.
PAP: Gdzie można zobaczyć dokument "Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka"?
Jakub Mikurda: Film ciągle jest dostępny na platformie HBO GO, ma też emisje w HBO, organizowane są również pokazy kinowe, najbliższy odbędzie się 10 września w Kino.Lab w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej. Startujemy także międzynarodowo. We wrześniu odbędzie się międzynarodowa premiera na Festiwalu Filmowym w Oldenburgu w Niemczech. Zainteresowały się tym dokumentem także festiwale kina fantastycznego, m.in w hiszpańskiej La Corunie i w Helsinkach.
Jakub Mikurda - filmoznawca, psycholog i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Szkole Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie obronił doktorat. Obecnie pracuje jako adiunkt w Szkole Filmowej w Łodzi. Współredagował książki o Terrym Gilliamie, Braciach Quay czy Walerianie Borowczyku. Przełożył m.in. "Realne spojrzenie. Teoria kina po Lacanie" Todda McGowana i fragmenty "Lacrimae rerum. Kieślowski, Hitchcock, Tarkowski, Lynch" Slavoja Žižka. Jego debiut filmowy, dokument "Love Express. Przypadek Waleriana Borowczyka”, zdobył nagrodę "Nos Chopina" na 15. Festiwalu Filmowym Millennium Docs Against Gravity. (PAP)
mpe/ wj/