„Monument” miał dla mnie też znaczenie prywatne. Zrobiłam z niego ceremonię zamknięcia pewnego etapu w życiu moim i młodych aktorów. Dzięki niemu przestaliśmy być studentami, pozbyliśmy się studenckiej tożsamości – powiedziała PAP reżyserka Jagoda Szelc. Jej najnowszy film właśnie wszedł na ekrany kin.
PAP: "Monument" to dyplom filmowy studentów wydziału aktorskiego Łódzkiej Szkoły Filmowej. Miałaś bardzo niski budżet, sześć miesięcy na realizację filmu i 20. młodych aktorów, którym chciałaś dać równe szanse. Jakie to miało dla ciebie znaczenie?
Jagoda Szelc: Naprawdę znikome. To ramy, które dobrze znałam, bo byłam asystentem Mariusza Grzegorzka przy pierwszym filmowym dyplomie aktorskim, zrealizowanym w Szkole Filmowej w Łodzi "Śpiewający obrusik". Filmowy dyplom aktorski miał jeden wielki plus. Dawał mi wolność artystyczną. Wiedziałam, że ci ludzie są szalenie zdolni, a ja potrafię pisać pod niskie budżety. Zdawałam sobie sprawę, że będę miała w zespole świetnych ludzi także po drugiej stronie kamery, bo z Witoldem Franczakiem, najbardziej zdeterminowanym kierownikiem produkcji, znam się od wielu lat i jest moim przyjacielem. "Monument" miał też dla mnie znaczenie prywatne. Zrobiłam sobie z niego ceremonię zamknięcia pewnego etapu w życiu moim i młodych aktorów. Dzięki niemu pozbyliśmy się tożsamości studentów. Bo sama świadomość, że odebrało się dyplom, nie wystarcza. Ciało musi się uwolnić. Ja uwolniłam swoje w trakcie pracy na planie, a ciała aktorów uwolniły się poprzez odegranie tej ceremonii.
PAP: W filmie grupa studentów hotelarstwa przyjeżdża do tajemniczego hotelu, gdzie mają odbyć praktyki zawodowe. Od swojej opiekunki słyszą, że od tej pory nie są już studentami. Ale te słowa niczego nie zmieniają, bo wciąż pozostają w relacji podległości i władzy.
J.S.: Tak samo jak odebranie dyplomu uczelni wyższej niczego nie zmienia. Całujesz dziekana w policzek, wychodzisz ze szkoły i zaczynasz mieć palpitacje serca, bo nie wiesz, co dalej ze sobą zrobić. Bardzo wiele osób kończących studia przeżywa ten stan. Niby wychodzą z uczelni, ale wciąż pozostają z nią nierozszczepieni. Nie "rozszczelniają" się. Chodziło o to, by stworzyć ceremonię wprost proporcjonalnie mocną do tego, jakim czasem i miejscem były studia. Film wydawał się naturalnym odruchem.
Aby wydostać się z układu, w którym ktoś jest na górze, ktoś na dole i gdzieś pojawia się przemoc, musisz uwolnić się od władzy na poziomie osobistym. Tak długo, jak jesteś grupą znajdującą się pod presją, stawiasz się w pozycji ofiary. Nie osoby doznającej przemocy, tylko właśnie ofiary. Ci filmowi studenci hotelarstwa idą po swoją prywatną wolność i w ten sposób ją zdobywają. A więc grupa staje się wolna przez wolność jednostki.
PAP: Jakie relacje zawiązały się na planie między tobą a aktorskimi debiutantami?
J.S.: Różne, bo nie da się zżyć w takim samym stopniu z 20. osobami. To by znaczyło, że jestem niespójna, bo realizuję potrzeby każdego z nich. Z niektórymi byłam bliżej, z innymi dalej, ale to nie oznacza, że nie było w naszej relacji szacunku i praca nie przebiegała po myśli. Uważam zresztą, że relacje koleżeńskie na planie są niezdrowe. Aktorzy muszą czuć, że ktoś się nimi opiekuje i reżyseruje film. Podkreślam, film, a nie ich, bo nie wierzę w reżyserowanie aktora. Ci młodzi ludzie to prawdziwi artyści. Są bardzo kreatywni, inteligentni i świetnie dają sobie radę w obrębie roli. Natomiast muszą wiedzieć, czego ja potrzebuję. Jeśli miałabym w jakiś sposób określić moją rolę na planie, to byłam liderem. Nie przepadam za słowami "reżyserka", "reżysamica", "reżysera" albo "reżyserzyca". Ale bardzo lubię słowo liderka i tak się czuję.
PAP: Wielokrotnie wspominałaś, że profesorem, któremu najwięcej zawdzięczasz w Szkole Filmowej był rektor Mariusz Grzegorzek. To typ sparingpartnera?
J.S.: Tak. To nauczyciel totalnie oddany swojej pracy, który broni studentów, bardzo im pomaga, ale się z nimi nie patyczkuje. Potrafi wsadzić ci palec w ranę i kręcić nim przez pół godziny. Co nie zmienia faktu, że zrobi wszystko, żebyś zrealizowała ten film, który chcesz. Jest bardzo wspierający i walczy o nas jak lew. Pamiętam, że jedynym komplementem, jaki od niego usłyszałam w życiu - po pierwszej układce "Monumentu" było: "no dobra". A wcześniej potwornie kłóciliśmy się o dwie klatki. Krzyknęłam do niego: "czy profesor chce, żebym wyszła ze szkoły jako autor?". Wtedy się wycofał. Bo on tego właśnie chce. Zresztą w ogóle studia w Szkole Filmowej to ciągła konfrontacja i krytyka, która dla niektórych bywa druzgocąca. Ale zawód reżysera polega na tym, że jeżeli po 16 godzinach na planie coś się spieprzy, nie możesz dać się zmiażdżyć. Musisz działać dalej, bo jesteś liderem.
Wracając do Mariusza Grzegorzka, on powiedział kiedyś coś niesamowicie ważnego. A mianowicie, że to nieistotne, czy film jest udany czy nie, ale najważniejsze, że wychodzi z autorskiego korzenia. Pomyślałam sobie wtedy, że to musi być mój opiekun. Miałam takie poczucie – i do tej pory je mam – że jestem w tym środowisku trochę na nielegalu. Nie chcę robić z siebie odmieńca. Chodzi mi o to, że od początku wiedziałam, że bardziej niż mały realizm interesują mnie video art i arthouse. Szukałam kogoś, kto to zrozumie. On był taką osobą. Zresztą nie jestem naiwna i doskonale wiem, jak takie osoby jak ja kończą. Toteż jestem gotowa zniknąć.
PAP: Kto jeszcze ukształtował cię jako reżyserkę i scenarzystkę?
J.S.: Tak naprawdę bardziej niż filmem interesuję się performance'em, malarstwem i rysunkiem. Nie będę więc konfabulować. Inspiruję się stronami typu "Meanwhile in Russia", fotografią z dziwnych stron internetowych, najgorszymi dokumentami typu "Życie po śmierci", w których starsze panie opowiadają, że całowały się z aniołami. Oglądam sporo takich śmieci, ale czy ja oglądam dużo filmów? Nie. W porównaniu do kogo? Przytłoczyłoby mnie to. Im więcej mogę się wyjaławiać intelektualnie, tym lepiej. Oczywiście, inspiracje ze świata kina są nieuniknione, bo nie jesteśmy w stanie technologicznie co roku wymyślać chociażby nowego sposobu prowadzenia kamery. Zawsze tak było, że kino się nawzajem cytowało. Mam sto pięćdziesiąt tysięcy notesów. Każdy od czegoś innego, np. od spisywania zasłyszanych dialogów, powiedzonek, historii. Ale mam też takie, w których zapisuję, ile dziś zrobiłam. Że byłam produktywna...
PAP: Pięknie zadebiutowałaś w polskim kinie. Podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni twoja "Wieża. Jasny dzień" została nagrodzona za debiut filmowy i scenariusz. To, co działo się wokół ciebie od tego czasu, było prawdziwą szkołą zawodu?
J.S.: Chyba nie. Oczywiście, to miłe dostawać nagrody, bo dzięki nim można żyć i robić swoje. Super, jak ludzie mówią, że twój film im coś dał i kiedy masz wrażenie, że nie dołożyłeś do świata czegoś złego. Ale szczerze mówiąc, ta ekspozycja, na którą zostałam wystawiona po Gdyni, trochę mnie przerosła. Po takim debiucie pojawia się ryzyko, że faktycznie zechcesz realizować ambicje innych ludzi na twój temat. Ale na szczęście ja się z tego wyleczyłam już bardzo dawno temu, jeszcze na ASP. Dlatego jestem skłonna bardzo szybko oddać ten zawód, gdy uznam, że nic więcej w nim dla mnie nie ma. A nawet jestem pewna, że to się stanie. "Praktykowanie" filmów jest fajne, bo niesamowicie rozwija, ale jeszcze są inne rzeczy do zrobienia.
PAP: Masz już jakieś inne scenariusze na życie?
J.S.: Mam małe potrzeby życiowe, w związku z czym jestem ciągle zadowolona. Mam wspaniałych przyjaciół. Chciałabym ich czasami nakarmić i parę razy w roku jechać na wakacje. Mogłabym pracować w innym zawodzie. Niedawno zostałam nauczycielem w Szkole Filmowej. Uważam, że to totalna nobilitacja być nauczycielem. To najważniejszy zawód na świecie. Będę się go długo uczyć. Ale wydaje mi się, że mogłabym kiedyś rozwijać się np. w jakimś zawodzie manualnym. A najbardziej marzę o tym, by mieć własny dom i szklarnię, w której będę mogła hodować warzywa.
PAP: Debiutantom często powtarza się, że drugi film to weryfikacja tego, kim są. Oczekiwania są wysokie zwłaszcza wtedy, gdy pierwszy film spotkał się z pozytywnym przyjęciem. Czułaś się niewolniczką sukcesu "Wieży…"?
J.S.: Takie słowa pochodzą zazwyczaj od obcych ludzi. Oczywiście, one osmotycznie zaczynają przechodzić do środka i wtedy trzeba wypracować mechanizm, który pozwoli ci nie zwariować. Ja miałam na to dobry sposób, bo po Gdyni w ramach doraźnej samopomocy zaczęłam natychmiast robić "Monument". Chciałam najszybciej, jak się da, skonfrontować się z tymi oczekiwaniami, zdemaskować się. I gdybym dzisiaj miała ponownie zrobić te dwa filmy, niczego bym w nich nie zmieniła. Wydaje mi się, że to zdrowe podejście i długo na nie pracowałam. Często myślę też o tym, po co robię filmy. Każdego dnia jak każdy muszę na nowo budować system wartości. Póki wiem po co, będę robić filmy. Ale jeśli przyjdzie taki dzień, w którym nie będę umiała sobie odpowiedzieć na to pytanie, przestanę.
PAP: "Monument" to obraz, który wymyka się jednoznacznej interpretacji i klasyfikacji gatunkowej. Wiele tam metafizyki, tajemnicy i psychologii. W swoich kolejnych filmach planujesz drążyć podobną stylistykę?
J.S.: Myślę o "Wieży...", "Monumencie" i filmie "Delikatny balans terroru", który będę teraz realizować, jako o tryptyku, ale tylko w kwestii postawy artystycznej. W planach mam również zrobienie remake’u "Chłopów" i to już będzie zupełnie inna bajka. Po premierze "Wieży…" wiele osób mówiło, że wszystko fajnie, ale ta końcówka taka otwarta, niezrozumiała. Pomyślałam sobie: "ok, przy +Monumencie+ zrobię końcówkę zamkniętą i dopowiedzianą, a efekt będzie dokładnie ten sam, ponieważ środek będzie otwarty jak w Wieży". Końcówka nic nie daje. Czytam ostatnio pod tym kątem artykuły w gazetach i są fakty, ale czemu coś się dzieje to proces złożony. Faktem jest, że ktoś zagłodził dziesięć psów, ale dlaczego ludzie robią coś takiego? Ludzie mają taką tendencję, że wszystko chcą kontrolować, a najlepiej jak ktoś to robi za nich. Oddają szybko swoją wolność.
PAP: W jakim momencie twojego życia się spotkałyśmy?
J.S.: Najlepszym. Mam już gotowy scenariusz do mojego trzeciego filmu, który będzie poświęcony m.in. ekologii i kryzysowi. Wydaje mi się, że to najlepsza rzecz, jaką napisałam do tej pory. Podobnie jak poprzednie produkcje, także ta będzie niskobudżetowa. Kiedyś obiecałam sobie, że nauczę się robić filmy za małe pieniądze, bo to mi będzie zapewniało wolność twórczą, bez presji zdobywania coraz większych środków. Dziś wychodzi mi to sprawnie. Wydaje mi się, że to dość odpowiedzialna postawa.
"Delikatny balans terroru" jest w połowie sfinansowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej. Chciałabym rozpocząć zdjęcia we wrześniu, ale wciąż brakuje nam 1 mln 200 tys. zł. Nie wiem, czy nie będę musiała trochę poczekać. Trochę mnie to denerwuje, bo przecież moje poprzednie filmy nie były oceniane źle. Nie wyszłam poza budżety, a mimo to mam bardzo duże problemy. Ale wiesz, los ma coś takiego w sobie, że sam decyduje, kiedy film ma powstać. Czasami nie ma co na siłę przyspieszać, bo można wiele odebrać filmowi. Filmy uczą ogromnej cierpliwości.
Jagoda Szelc (ur. 1984 r. we Wrocławiu) jest reżyserką i scenarzystką filmową. Ukończyła Wydział Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi oraz Wydział Grafiki wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych. W 2012 r. otrzymała Nagrodę Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za wybitne osiągnięcia dla studentów uczelni artystycznych. W 2017 r. jej pierwszy pełnometrażowy film fabularny "Wieża. Jasny dzień" został nagrodzony na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za najlepszy debiut reżyserski i najlepszy scenariusz. Za ten obraz w 2018 r. otrzymała także Paszport Polityki. "Monument" otrzymał nagrodę specjalną konkursu "Inne spojrzenie" na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni w 2018 r.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
dap/ wj/