Ija była zawdze uśmiechnięta i pogodna. Kochała dzieci. Umiała pięknie opowiadać gawędy, zasłyszane w dzieciństwie. Przekazała nam całą ludową mądrość w nich zawartą. Nadszedł czas, by zapisać choć tę część, która przetrwała jej śmierć.
Urodziła się w drugiej dekadzie ubiegłego wieku na podopolskiej wsi, w małym domku zbudowanym u stóp wielkiego majątku ziemskiego. Mama zajmowała się gromadką dzieci, ojciec był murarzem.
Wtedy, na początku XX wieku był to poszukiwany zawód, bowiem wielu zamieniało swoje drewniane chałupy na murowane domostwa. W każdym razie pieniędzy starczało na życie i kształcenie pociech. Maria była najstarsza. Kiedy przyszła na świat, jej tata miał już za sobą walkę w szeregach kajzerowskiej armii w czasie I wojny światowej oraz ochotniczo – w trzecim powstaniu śląskim.
Kiedy alianci zdecydowali, że ich rodzinna wieś pozostanie po niemieckiej stronie granicy, wrócił do domu, ożenił się i nadal mówił po polsku. Jego najstarsza córka miała szczęście, bo do pierwszej komunii św. przygotowywała się w języku polskim, uczęszczając na lekcje religii do opolskiej katedry. Jej młodsze rodzeństwo, dorastające w latach trzydziestych XX wieku już nie miało takiej możliwości. Bywało ciężko. W szkole za używanie języka polskiego karano i kazano zakładać ośle uszy i ogon. Poza tym życie toczyło się normalnie pomiędzy nauką, pracą w przydomowym gospodarstwie, kościołem a odpoczynkiem.
Potem przyszła wojna. Ojciec znów poszedł walczyć (miał wybór: Wehrmacht – oczywiście karna kompania – na wschód; albo obóz koncentracyjny dla wszystkich), starsi bracia również, ona z matką i młodszymi dziećmi uciekły dopiero przed zbliżającym się od wschodu frontem do Hamburga, gdzie pracowała jedna z sióstr Marii. Bały się same czekać na czerwonoarmistów, o których krążyły przerażające opowieści.
Domu w tym czasie uparła się pilnować stara ciotka, siostra matki Marii. Stwierdziła, że nie ma siły uciekać, ponadto nie chce zostawiać samopas domu – rodzinnego gniazda. Gdy skańczyła się wojna postanowili wracać: Maria z matką oraz młodsze rodzeństwo (Marta, Truda i najmłoszy Józef). Na granicy patrol przepuścił tylko Marię z matką, bo znały język polski dostatecznie dobrze. Pozostałe dzieci zatrzymano (one nie chodziły już do katedry na religię w języku polskim). W dalszej drodze, prócz rozpaczy z powodu zajść na granicy, gnębiła je obawa, co zastaną w rodzinnej wsi. Jednak dzięki upartej ciotce dom ocalał i nie został zasiedlony. Miały gdzie mieszkać i oczekiwać swoich bliskich.
Najpierw wrócił Roman z obozu jenieckiego we Francji, potem Marta, Truda i Józef, zwolnieni już w Berlinie, dokąd zostali wysłani jako Niemcy po jakimś czasie spędzonym w obozie przesiedleńczym. Tam trafili na polskiego oficera, który po dłuższej rozmowie i przejmującej scenie, gdy dzieci padły na kolana i zaczęły po polsku odmawiać "Ojcze nasz" wręczył im bilety na pociąg do domu. Pociąg osobowy z prawdziwymi ławeczkami. I jeszcze talony na posiłki w czasie oczekiwania na transport i w trakcie podróży.
Od Jana nadeszły wiadomości, że żyje, ale nie wraca. I wreszcie, w trzy lata po wojnie, wrócił z sowieckiej niewoli, ojciec. Był na Syberii, przeżył, bo umiał budować piece. Do jego obozu zawitali przedstawiciele Polski i wyszukali Ślązaków, którym pozwolono wrócić do domu. Ocaleli wszyscy.
Potem nastały czasy Polski Ludowej. Maria wyszła za mąż, ale wcześnie owdowiała. Pozostała więc w rodzinnym domu, przy boku rodziny brata, Józefa. Tam żyła cicho i spokojnie, sama, aż do swojej śmierci w 2010 roku. Maria była wyjątkowa. Mimo przyżyć i samotności, która niewątpliwie jej doskwierała, umiała cieszyć się życiem. Zawsze elegancka, lubiła ładne buty i piękne fryzury. Ale przede wszyskim kochała dzieci, a one odwdzięczały się jej tą samą miłością. A wokół było ich sporo.
Rodzeństwo Marii doczekało się gromadki dzieci, potem i one założyły swoje rodziny. Dla nas, tego pokolenia wnuków, Maria nie była nigdy ciocią. Zawsze była Iją. Ona sama nie chciała być nazywana ciocią, uważała, że to ją postarza. I tak pozostała Iją. Kiedy nadchodziły wakacje, pakowało się walizki i autobusem jechało się do Iji. Ija miała piękne porcelanowe filiżanki w których na śniadanie pijało się herbatkę lipową (z lip, które rosły przy dawnym majątku, teraz przekształconym na PGR), a po obiedzie kompot z czarnej porzeczki (też własnoręcznie zbieranej w ogrodzie).
Ale najwspanialsze były wieczory. Wtedy poukładani jak sardynki na rozkładanych tapczanach i amerykance, słuchaliśmy opowieści. Bo Ija umiała cudownie opowiadać. Miała dar zapamiętywania i odtwarzania zasłyszanych historii. Ija znała też wszystkie odpowiedzi, nawet na trudne pytania dotyczące sfery "metafizycznej".
Podarowała nam najwspanialszą rzecz, jaką można podarować dziecku – dar wyobraźni. I tak, dowiedzieliśmy się, że nasz świat zamieszkuje wiele istot, których nie widać. W powietrzu lata Sowizdrzał, który jest figlarzem, ale potrafi też być niebezpieczny, kiedy się zdenerwuje. Jego obecność zwiastuje silny wiatr. A to zerwie pranie suszące się na sznurze, a to porwie i uniesie w dal kapelusz lub chustkę. Ale ludziom, którzy niszczą, nie szanują przyrody może zrobić krzywdę. W wodzie zaś mieszka utopiec, który wciąga w głębinę kąpiące się w rzece dzieci, a nawet dorosłych.
No i wreszcie, istnieją oczywiście duchy – to nie ulega żadnej wątpilwości. Ija sama widziała, inni też widzieli, nawet nasz własny pradziadek. Ale nie trzeba się duchów bać, bo jeśli się ukazują to albo czegoś chcą (najczęściej modlitwy) albo przed czymś ostrzegają. Ale samemu nie wolno ich przywoływać. Ponadto ostrzegała nas, że istnieją źli ludzie, dysponujący złym wzrokiem, którym mogą wyrządzić innym krzywdę, "zauroczyć" – czarownice. I przed nimi chroni czerwony kolor. Ale jednocześnie pouczała, że samemu nie wolno nikogo krzywdzić, bo wówczas może spotkać nas nieszczęście. Jako przykład opwiadała zdarzenie z własnego dzieciństwa.
Gdy Ija była mała, do wsi zachodzili "dziady", starzy ludzie, pielgrzymujący do świętych miejsc i proszący o jałmużnę na dalszą drogę. Również do ich domu zawitał taki wędrowiec. Był bardzo stary i zmęczony, więc mama Iji wpuściła go do kuchni, dała jeść i pić. Kiedy już się posilił, starzec podziękował, po czym rzekł, że wcześniej szukał odpoczynku w innym, bogatym domu w tej samej wsi, ale tam poszczuli go psami. Po czym stwierdził, że obecne szczęście nie zagości w tym domu na długo. Dom opustoszeje i podupadnie. Gospodarstwo przestanie istnieć. Tak też się stało.
Ija często pokazywała nam dom, częściowo zrujnowany, w którym to miano odmówić gościny strudzonemu wędrowcowi. Najbardziej jednak, oprócz mrożących krew w żyłach opowieści o duchach, zapamiętałam legendę, którą często nam Ija opowiadała, zwłaszcza kiedy zbliżał się Wielki Post lub Adwent. Ostrzegała w niej przed niebezpiecznymi skutkami tańców w tym zakazanym czasie: Dawno temu między dwoma podopolskimi miejscowościami istniała wielka i bogata wieś. I chociaż ludziom żyło się tam dobrze, to zapomnieli o Bogu i jego przykazaniach. Ich bezbożność sięgnęła zenitu, kiedy to w czasie Wielkiego Postu postanowili urządzić zabawę taneczną. Kiedy już wszyscy uczestnicy zebrali się w sali i orkiestra zaczęła przygrywać nagle zerwał się wielki wicher i nadciągnęła straszliwa burza, w czasie której cała wieś zapadła się pod ziemię.
Jeszcze długo przechodzący nieopodal ludzie słyszeli na nadrzecznych bagnach skoczną muzykę i śmiechy dochodzące jakby spod ziemi. Po jakimś czasie, kiedy nadszedł karnawał, mieszkańcy sąsiedniej wsi postanowili urządzić zabawę. Kiedy już uczestnicy rozpoczęli tańce do środka weszła grupa pięknych młodych chłopców, którzy cudownie tańczyli oraz bardzo urodziwych dziewcząt. Nikt ich nie znał, ale wieści o zabawie rozchodziły się szeroko, więc nie było w tym nic dziwnego, że grupa młodzieży z innej wsi przybyła pobawić się do Sławic. Nieznajomi wkrótce znaleźli partnerów do tańca i zabawa trwała dalej.
Nagle, kiedy wybiła północ, z przybyszów zaczęła kapać woda i po jakimś czasie rozpłynęli się w powietrzu. Dopiero wtedy pozostali uczestnicy zorientowali się, że tańczyli z potępionymi mieszkańcami owej zatopionej osady znad brzegu Odry.
Czy ktoś oprócz mnie pamięta jeszcze tę legendę?