Odczytane z rękopisów listy, misterne wyklejanki, nieznane limeryki składają się na portret przyjaźni Wisławy Szymborskiej i Stanisława Barańczaka, którzy spotkali się kilka razy w życiu, ale korespondowali przez 40 lat. Ich listy zebrano w tomie „Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę”.
Spotkali się twarzą w twarz nie więcej niż kilka razy, a na "ty" przeszli korespondencyjnie. Znajomość i wymiana listów rozpoczyna się w 1972 roku prośbą redaktora miesięcznika "Nurt" o wiersze do druku, na którą Szymborska odpowiedziała życzliwie. Już wtedy znała też Barańczaka jako poetę.
Po czterech latach przerwy korespondencja zostaje wznowiona. Jesienią 1976 roku poetka dedykuje "Panu Stanisławowi Barańczakowi" swój tomik "Wielka liczba" i życzy mu, aby "mógł się rychło zrewanżować zbiorkiem własnych wierszy". Barańczak odpowiada: "pisze do Pani wyrzutek społeczeństwa, kryminalista, którego skazano na rok z zawieszeniem i na grzywnę", a sąd w uzasadnieniu wyroku "wygłosił przekonanie, że okres zawieszenia kary da skazanemu szansę resocjalizacji". Barańczak skazany został za przekazanie dotacji na bibliotekę w celu uzyskania korzyści własnych, a tak naprawdę chodziło o zaangażowanie w działalność Komitetu Obrony Robotników. Niedługo potem poeta stracił posadę na Uniwersytecie Adama Mickiewicza.
Szymborska odpowiedziała wyklejanką z cytatem z przedwojennej gazety: "Rzadko który naród miał tyle dobrego i pogodnego humoru, co Polacy. Przejawiał się on nie tylko w pismach wykształconych pisarzów, w opowiadaniach dworskich i gminnych, ale nawet w wyrokach sądowych".
Barańczak pisywał długie listy - o wrażeniach po emigracji do USA, o sztuce przekładu, a zwłaszcza o przekładach wierszy Szymborskiej na angielski. Nie tylko je tłumaczył, ale też dbał o ich obecność w prasie literackiej, negocjował umowy, honoraria - zachowywał się jak agent literacki. Szymborska martwiła się, że zajęty przekładami zaniedbuje własna twórczość, on odpisywał, że po publikacji tłumaczeń jej wierszy redaktor z „New Yorkera” zainteresował się też jego poezją. Oboje nie należeli do osób łatwo odsłaniających prywatność, ale i do tego po dekadach korespondencji doszło.
Kiedy Barańczak zachorował na chorobę Parkinsona, pisał: "Powtarzam sobie codziennie, że w gruncie rzeczy jestem wybrańcem losu, to znaczy, jeśli już musiałem na coś zachorować, to akurat ta choroba dla mnie jest stosunkowo nienajgorsza. Zmusza mnie na przykład (z powodu trudności z chodzeniem i równowagą) do siedzenia w domu: i bardzo dobrze – tak się składa, że całe życie byłem domatorem. Uniemożliwia występy publiczne? Świetnie dla mnie i dla publiczności – wiadomo, że jako mówca czy recytator nigdy nie byłem wiele wart. A już najlepsze jest to, że zacząłem chorować w odpowiednim momencie historycznym, kiedy już odkryto rolę dopaminy i wynaleziono różne zastępujące ją albo wspomagające lekarstwa".
"Niełatwo w Polsce mieszkać po nagrodzie Nobla, oj niełatwo. Dla jednych mam być od tej pory Królową Korony Polskiej, z nożyczkami do przecinania różnych wstęg oraz młotkiem do wbijania gwoździ sztandarowych w rękach. Dla innych jestem w dalszym ciągu zagorzałą bolszewiczką, która była szczera tylko w dwu pierwszych tomikach, a potem przez 40 lat uprawiała chytry kamuflaż, żeby przypodobać się tym naiwnym Szwedom. Są również i tacy, którzy panią Wiesławę Szymberską czytali od zawsze, więc chyba zasłużyli, żeby się z nimi teraz tą nagrodą pokojową Nobla podzieliła. Zwłaszcza biednym parafiom coś się należy" - pisała Szymborska pod koniec lutego 1996 roku.
"Z przerażeniem przyjęliśmy informację, że noblowski bankiet trwał cztery i pół godziny. Aż tyle, i to prawdopodobnie bez przerw na rozprostowanie kości i swobodną pogawędkę w kuluarach? Przecież to nieludzkie" - słali wyrazy współczucia Barańczakowie świadomi, że noblistka zwykła odpalać jednego papierosa od drugiego. Nie wiedzieli, że Szymborska stała się pierwszą i, jak dotąd, jedyną noblistką, której pozwolono na bankiecie noblowskim zapalić papierosa. Ponieważ na tym przyjęciu wolno robić tylko to, co robi król Szwecji, Karol Gustaw, chcąc niechcąc, też musiał zapalić.
W tym czasie Barańczak, wraz z tłumaczką Clare Cavanagh, przygotowywali kolejne wydania wierszy świeżej noblistki w USA. Pierwszy wybór, wydany przed Noblem, został przez wydawcę okrojony - zamiast 120 wierszy ukazało się w nim tylko 100 utworów. Wznowienie tego tomiku po Noblu obejmowało już 120 wierszy, tak jak pierwotnie chcieli Barańczak i Cavanagh.
Wiersze Szymborskiej uważane są za przyjazne tłumaczom, znalazło się jednak kilka utworów, "które po angielsku można by oddać tylko za cenę takich wysilonych konceptów, że i brzmiałoby to sztucznie, i zbyt dalekie byłoby od oryginału" - pisze Barańczak. To tylko osiem wierszy: "Sen", "Wiersz ku czci" i "Notatka" z tomu "Sól", "Pogoń" i "Nicość" z tomu "Wszelki wypadek" oraz "Sen starego żółwia", "Parada wojskowa" i "Jabłonka" z "Wielkiej liczby". Barańczak wprowadza poetkę w tajniki warsztatu translatora. "Był sobie raz. Wymyślił zero" - ta fraza okazała się nieprzetłumaczalna ze względu na unikatową właściwość polskiego przysłówka "raz", który może oznaczać także liczebnik. "Nicość przenicowała się" - to inna fraza, wobec której tłumacze poddali się, podobnie jak wobec wersu "Ubyliśmy zwierzętom. Kto ubędzie nam". Kłopot sprawiła także, wobec ubóstwa angielskich zdrobnień, "jabłoneczka".
Poeci świetnie się bawią w tej korespondencji. Szymborska właśnie Barańczakowi przesyła wybór "wierszyków sarmackich", jak je roboczo nazywa. To parodie zwrotki z wiersza Rajnolda Suchodolskiego: "Kto powiedział, że Moskale są to bracia nas, Lechitów, temu pierwszy w łeb wypalę przed kościołem karmelitów!". Poetce posłużyło to za kanwę całej serii parodystycznych wierszyków jak na przykład: "Kto powiedział, że Łotysze/ używają ludzkiej mowy/ z listy zdrowych go wypiszę/ pod murami Częstochowy" czy też "Kto powiedział, że Japońce/ rozmawiają przy herbacie/ temu utnę wszystkie końce/ w szczebrzeszyńskiej kolegiacie".
Barańczak sugeruje kilka nazw cyklu m.in. "Sarmatoły" oraz "Szowinietki literackie" (ostatecznie utrwaliła się nazwa Moskaliki). Do listu załącza swoje autorskie rozwiniecie tematu - kilkanaście utworów m.in. "Kto mi powie, że w Gujanie/ jada się coś prócz bananów/ pierwszy nużam go w guanie/ przed kościołem Franciszkanów" czy też "Kto śmie rzec: +nie każdy Turek/ W pień wyrzyna i się piekli+ - pierwszy palnę mu z dwu rurek/ przed kościołem świętej Tekli".
Szymborska z upodobaniem tworzyła też limeryki, zwłaszcza podczas podróży, gdy można było zainspirować się jakąś lokalną nazwą. To Michał Rusinek, zaangażowany po Noblu sekretarz Szymborskiej, przekazał Barańczakowi apel poetki o wypełnienie pewnego braku - nie było dotąd w literaturze polskiej limeryku o miejscowości Ocypel. "Brak ten ma charakter podwójny: stanowi lukę w literaturze rodzimej, jak też i musi stanowić bolączkę dla mieszkańców owej niezlimerykowanej miejscowości" - podkreślał. Barańczak natychmiast chwycił za pióro, aby zaspokoić tę, jak pisał, "jedną z najpilniejszych potrzeb społecznych" i zaproponował aż trzy limeryki o Ocyplu. W archiwum Szymborskiej są one przechowywane w teczce zatytułowanej "Barańczak/ jego cudeńka".
Tytuł zbioru wziął się z kartki z wyklejanki z papugą proponująca bezpłatne konwersacje z maja 2005 roku. Tak powściągliwa zazwyczaj Szymborska napisała na niej po prostu: "Chcę Wam powiedzieć tylko, że Was kocham. Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę".
Książka Wisława Szymborska, Stanisław Barańczak „Inne pozytywne uczucia też wchodzą w grę. Korespondencja 1972-2011” ukazała się nakładem wydawnictwa a5. (PAP)
Autorka: Agata Szwedowicz
aszw/ wj/