W dwadzieścia lat po śmierci poety otrzymaliśmy biografię Zbigniewa Herberta. Biografię totalną.
Ten życiorys onieśmielał: wszyscy trzymali się kilku zdań z „Dziennika 1954” Tyrmanda, jakby bali się posunąć krok dalej, jakby tych kilka anegdot o Herbercie - „kalkulatorze-chronometrażyście” i młodszym buchalterze w Zarządzie Torfowisk, o jego heroicznej odmowie na dnie nocy stalinowskiej miało wystarczyć.
Oczywiście, z czasem zaczęto sięgać głębiej niż do prawd przemycanych przez poetę w oszczędnych wersach o „ojczyźnie jabłek, pagórków, leniwych rzek, cierpkiego wina i miłości”, która okazała się być tożsama z wpisem „Lwów (ZSRR)” w rubryce „miejsce urodzenia” w PRL-owskim dowodzie osobistym. Coraz bardziej fascynowało, czy znani na pamięć z wierszy „pan od przyrody”, „starszy brat”, „słodki tron kolan”, ba, „ciepła amfora głowy” mają swój pierwowzór w dotknięciu rzeczywistej skóry. Z czasem narastała ciekawość przyjaźni, urzeczeń, prawdziwej Sieny z „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Później jeszcze –wyborów w kolejnych polskich dekadach, a wreszcie wszystkiego: przyznanych i nieprzyznanych nagród, papierosów i albumów, chorób i natchnień: ile można się karmić chudym mięsem przypisów w kolejnych tomach wydawanej pośmiertnie korespondencji?
Podejmowano próby opowiedzenia tego życiorysu: trzeba tu odnotować, rzecz jasna, „Pana od przyrody” Joanny Siedleckiej, książkę siostrzeńca poety, Rafała Żebrowskiego, „Wierność”, czyli zbiór wspomnień opracowany przez Annę Romaniuk, herbertoznawcze starania niestrudzonego Józefa Ruszara, zarazem autora „Apostoła w podróży służbowej”. Zawsze jednak, począwszy od „Uciekiniera z utopii” Barańczaka, aż po monografię Pawła Kądzieli, prac poświęconych twórczości Herberta było więcej. Pewnie chciałby tego sam poeta, który jednak tym samym stawał się trochę nierzeczywisty, trochę wydany na pastwę kilku pomówień i anegdot.
I oto stanęliśmy stajemy wobec dwóch tysięcy stron rekonstrukcji, odwołań, dociekań: opowieści niedokończonej jeszcze, ale niemal totalnej. Ci, którzy wezmą w lekko uginające się ręce dwutomową biografię pióra Andrzeja Franaszka, przez kilka tygodni chodzą trochę oniemiali.
To książka składająca się z kilku warstw, niemożliwych do odczytania podczas jednej lektury. Nie jest to (na szczęście) szczegółowe „kalendarium życia Zbigniewa Herberta”: zarys takowego znalazł się na końcu drugiego tomu, autor zapowiada wydanie jego pełnej wersji na rok 2024 i można sobie wyobrażać, jak będzie się sunęło palcem wzdłuż wykazu dni i lat, kaw i książek. Obecna biografia to nie katalog, lecz opowieść, lecz i tak liczba nieznanych dotąd spotkań, listów, przyjaźni i kłótni oszałamia. Herbert i Auden. Herbert i Sylvia Plath. Herbert i Bolesław Piasecki. Zbigniew i Halina. Krajobrazy, podróże, stypendia, z których dotąd wiedzieliśmy o Włoszech i Niderlandach, a domyślaliśmy się Paryża, Berlina i Kalifornii nagle układają się w solenne opowieści, w kolejne tomy kroniki. Wznosi się ona jak wieża z kart do gry, kunsztowna i niemal niemożliwa, złożona z setek odczytanych z rękopisu listów, notesów, podań, biletów złożonych w Archiwum Zbigniewa Herberta w Bibliotece Narodowej (i dwóch tuzinów innych spuścizn po pisarzach, zdeponowanych od Beinecke Library po Ossolineum), skonfrontowanych z dziesiątkami wspomnień, relacji, wywiadów, z tomami wierszy.
Biografia, dodajmy, znakomicie ułożona. Te śledztwa filologiczne mogłyby usypać się w wydmę faktów, grzebiącą czytelnika: stanęły jednak w ordynku. Już sama decyzja o podziale biografii na dwa tomy, wymuszona, wydawałoby się, względami czysto praktycznymi (nikt, prócz może Heraklesa, nie dałby rady czytać „scalonej” książki dźwigając ją nonszalancko w jednym ręku) wydobywa istotny wododział Herbertowego życia na długie dojrzewanie („Niepokój”) i długie lata w (chcianej? niechcianej?) ojcowskiej roli „Pana Cogito”. Ale równie, przeszywająco nieraz trafne są tytuły poszczególnych rozdziałów.
Jeśli zmysł syntezy gdzieś go zawiódł, to przy próbach szkicowania „tła epoki”: czy idzie o ważny, otwierający książkę portret przedwojennego Lwowa i ostatnich lat II RP, czy o charakterystykę dekady gomułkowskiej lub gierkowskiej, miałem wrażenie obcowania z obrazem zarazem powierzchownym i przerysowanym, niczym rodem z niektórych późnych prac prof. Andrzeja Friszke, w których garstka bezgrzesznych intelektualistów zmaga się z tłuszczą aparatczyków i narodowców. Znać, że autor pisząc o tym zaufał raczej podręcznikom niż źródłom, że nie jest historykiem gotowym do bezstronnej oceny półwiecza. Ale też – nie tego odeń oczekiwaliśmy.
Oczekiwaliśmy biografii – i otrzymaliśmy biografię prawdziwą. Więcej, dociekliwą - co nie jest w żadnym razie zarzutem, choć będą go pewnie podnosić hagiografowie. Chcącemu nie dzieje się krzywda: każdy może zatrzymać się na wysokim, płóciennym brzegu wierszy zebranych, bo to największe, co dał nam wszystkim (i polszczyźnie) Herbert. Jeśli ktoś sięga po nieuładzony życiorys, oznacza to, ze chce dowiedzieć się czegoś o tektonicznych ciśnieniach, które ukształtowały tę opokę, ten kamyk. I dowie się – nie tylko o romansach różowych i płochych, których prawie każdy chciałby bodaj skosztować i o ciężkich pijaństwach, których tylu się wstydzi.
Dowie się o doświadczeniach nierównie cięższych: o śmierci najbliższych, męce depresji, a właściwie choroby dwubiegunowej, o niedokonanym ojcostwie. Ta opoka stała na lawie, o której biograf opowiada nieraz rzeczowo niczym świadek przed sądem, czasem niemal szeptem. Ciężar poznawania tych prawd musiał być wielki: próbą ucieczki przed nim tłumaczę sobie rzecz najbardziej mnie w tej biografii rażącą, a mianowicie ton, po jaki często sięga Franaszek. Jest to ton filuternej pobłażliwości, podkreślany jeszcze przez anachroniczne, jawnie stanowiące stylizację, odautorskie pluralis: „widzimy, sądzimy, zgadujemy”. Być może autor chciał za sprawą tej wesołkowatości uporać się z faktem, że opowiada o sprawach kłopotliwych? Niepotrzebnie: Herbert, kulejący rycerz, zniósłby na serio rozmowę o swoich upadkach, za to pobłażliwość byłaby dlań upokarzająca.
Oddechem, pocieszeniem będzie inna warstwa tej książki, którą roboczo nazwałbym „lokalizacje”, a która zrodziła się z połączenia ciekawości biografa i erudycji krytyka: niby wiemy, a właściwie wierzymy, że wiersz zawsze rodzi się w jakimś konkretnym doświadczeniu, ale ilość „zakotwiczeń” konkretnych utworów, którą nam ofiarowano, jest zdumiewająca. Wszystko miało swój pierwowzór, wszystko: nie tylko, czego można się było domyślać, lampa, zostawiona w oknie wychodzącym na Holy Iona, ale i krwawa miazga sekwoi, i jedwabne pończochy, leżące na szklanej płycie małej duszy, i nawet „chińska tapeta” w jednej z bajek, przyszpilona na ścianie motelu w Dover w lipcu roku 1963. Jak inaczej będzie się odtąd czytało te wiersze, zastanawiając się, z jakich wrażeń dzieciństwa biorą się ostatnie, nierozszyfrowane jeszcze obrazy i metafory: dotknięcie bata, smak obola ojczyzny.
Nie starczy tego pocieszenia na długo: to biografia intelektualna, która zdaje sprawę nie tylko z podróży i pamięci, ale przede wszystkim z pojedynków. Wśród nich tego najważniejszego, węzłowego: Herberta z Miłoszem. Ten spór tkwił w pamięci, obrastał uproszczeniami, decyzja wydawcy, by życiorys napisał Franaszek, zaczynający jako herbertolog, ale najbardziej znany z biografii Miłosza, sprawę przypieczętowała. Najsłynniejsza awantura w polskim dwudziestowiecznym życiu literackim, w którym nie brakowało przecież emocji, miała miejsce 11 lipca 1968 roku, na zakrapianej kolacji u Carpenterów: poszło, jak zawsze, o Powstanie i o komunizm, czyli o Polskę. Spór poetów narastał przez wcześniejsze lektury i listy, paskudził się przez kolejnych 30 lat, aż wysechł tuż przed śmiercią.
Franaszek, niczym siostra miłosierdzia, zdejmuje zeń, jak kolejne brudne bandaże nasączone alkoholem (pół tuzina win Herberta przeciw Miłoszowej litrowej flaszce bourbona) warstwy emocji, demagogii, niskich ambicji, których nie brakowało żadnemu z nich, ale to, co zostaje, pozostawia nas rozszczepionych, niczym widzów greckiej tragedii. Bo, wbrew złudzeniom licealistek i szansonistek, „Antygona” nie jest agitką o szlachetnej dziewczynie i złym satrapie: racje siostry i polis są sobie równe. Podobnie było, jeśli odjąć wyzwiska, przy kalifornijskim stole pół wieku temu. Rację miał Miłosz, który wołał o dostrzeżenie złożoności świata, którzy rzucał wyzwanie ckliwemu samouwielbieniu – i rację miał Herbert, solidarny z poniżonymi i pozbawionymi głosu, broniący wiernej pamięci. Myliłby się ten, kto sądzi, że spór ten należy do przeszłości.
---
Andrzej Franaszek, „Herbert. Biografia”, T. I – „Niepokój”, T.II – „Pan Cogito”, Znak, 2018.
Wojciech Stanisławski
Artykuł opublikowany był też w tygodniku "Sieci”.
Autor jest pracownikiem Muzeum Historii Polski.
Źródło: Muzeum Historii Polski