Wprowadzony w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. dla zgniecenia „Solidarności” stan wojenny wprowadził do peerelowskiego prawa instytucji: internowania.
Oznaczała ona pozbawienie wolności w trybie arbitralnej decyzji administracyjnej komendanta milicji, bez jakiejkolwiek możliwości odwołania i bez określenia czasu trwania, na podstawie samego tylko podejrzenia, że dotknięty nią obywatel może w przyszłości nie przestrzegać prawa.
Oznaczało to złamanie kilku fundamentalnych zasad obowiązujących w krajach cywilizowanych, w których wolności może pozbawić człowieka tylko sąd, i to z możliwością odwołania od wyroku, że musi być z góry określony czas tego uwięzienia i że może być to jedynie karą za czyny określone w prawie w chwili ich popełniania.
Zasad tych starano się teoretycznie trzymać nawet w komunizmie, który sam siebie przecież nazywał demokracją, i to ludową, a więc prawdziwą, lepszą od „fałszywej – burżuazyjnej”. Często ta socjalistyczna praworządność była czysto fasadowa i – jak w znanym dowcipie z tych czasów – różniła się od praworządności po prostu tym samym, co krzesło elektryczne od krzesła zwykłego – ale pozory zachowywano. Stąd brały się stalinowskie procesy zwane kiblowymi, ponieważ „wysoki sąd” procedował w celi oskarżonego, siedząc – z braku lepszego miejsca – na więziennym kiblu.
Na najwyższym szczeblu zadecydowano o powstaniu ośrodków luksusowych, zwanych przez samych internatów „złotymi klatkami”, takich jak Jaworze czy Gołdap. Różnice między tymi ośrodkami, w których spano w czystej pościeli i jadano szynkę (w 1982 roku!) a zapluskwionymi aresztami były zbyt duże, by mogły być przypadkowe. Wyraźnie chodziło tu o podzielenie internowanych, złamanie ich poczucia solidarności, łączącego w tych zamierzchłych czasach ludzi od profesora do robotnika.
Jednak twórcy stanu wojennego nie mogli sobie pozwolić nawet na takie pozory. Aby skutecznie zdusić wolnościowe aspiracje narodu, których aż nadto widocznym wyrazem był ruch „Solidarności”, konieczne było szybkie, sprawne, a przede wszystkim – zaskakujące uwięzienie osób aktywnych w tym ruchu. Chodziło zarówno o sparaliżowanie oporu poprzez uniemożliwienie działania jego potencjalnym przywódcom i uczestnikom, jak i o zastraszenie pozostałych.
Pozory działania w ramach prawa trzeba było jednak zachować, choćby ze względu na opinię zagranicy. Poza tym trzeba było ze względów pragmatycznych nadać całej operacji jakieś ramy. Stąd sięgnięto po znaną z prawa międzynarodowego instytucję internowania – dotyczącą np. obywateli państwa, z którym toczy się wojnę. Analogia była oczywiście kulawa, by nie rzec absurdalna, ale coś trzeba było wymyślić.
O tej dziwacznej instytucji, która bezpośrednio naznaczyła życie kilkunastu tysięcy ludzi, a wraz z rodzinami – co najmniej kilkudziesięciu, traktuje obszerna praca Marka Żukowskiego „Ośrodki odosobnienia w Polsce w latach 1981-1982”, przygotowywana do wydania przez wydawnictwo Trio. Wykorzystując szeroką bazę źródłową (przede wszystkim dokumenty komunistycznej władzy oraz wspomnienia jej ofiar) opisuje ona różne aspekty internowania – jego zaplanowanie, przeprowadzenie oraz rzeczywiste działanie i skutki dla uwięzionych.
Szczególną wartością pracy jest ukazanie internowania od strony władzy. Oczywiście, najistotniejsza jest perspektywa ofiar – internowanych i ich rodzin. Tę jednak znamy stosunkowo nieźle – przede wszystkim z licznych relacji. Pierwsze z nich publikowała na bieżąco prasa drugiego obiegu i podawały zagraniczne rozgłośnie radiowe, później pojawiły się bardziej rozbudowane wspomnienia. Brakuje jednak wciąż opisu od strony pomysłodawców i organizatorów: jakie były plany, realizacja, skutki dla władzy. Autor sięgnął do źródeł pod tym względem najbardziej wiarygodnych – dokumentów. Dowiadujemy się z nich, że plany zaczęto tworzyć konsekwentnie tuż po Sierpniu 1980. Stopniowo nabierały one coraz bardziej konkretnego kształtu – aż po realizację w grudniową noc, a właściwie – już w dzień, 12 grudnia 1981.
Wielostronny opis całego zjawiska pozwala dostrzec jego szczególną cechę – niesłychane zróżnicowanie. Niebywale różniły się warunki, w jakich trzymano internowanych – od zapleśniałych, więziennych nor, po luksusowe (jak na komunizm) ośrodki wypoczynkowe; od ludzkiego traktowania, gdy strażnicy jedynie wykonują rozkazy, a i to – jak można sądzić – nie wszystkie, po bestialskie okrucieństwo. Właściwie nie jest to nic nowego, jednak zebranie w jednym tomie opisów z różnych miejsc i czasów pozwala uprzytomnić sobie skalę tych różnic. Czytamy relacje, jak to komendanci i strażnicy sprawiali wrażenie zażenowanych tym, że przyszło im więzić niewinnych ludzi – i takie, które kojarzyłyby się z najgorszymi czasami stalinowskimi. Dowódca oddziału bijącego więźniów w Kwidzynie w odpowiedzi na stwierdzenie jednego z uwięzionych, że nie otrzymał regulaminu, kazał swoim podwładnym pokazać mu, jak regulamin wygląda, po czym trzech funkcjonariuszy pobiło go pałkami – toż to historia jak z Sołżenicyna albo Herlinga-Grudzińskiego.
Właściwie cała książka to jeden wielki opis różnic w warunkach internowania. Dość powiedzieć, że każdy ośrodek miał swój własny regulamin, a poszczególne uregulowania różniły się w nich zasadniczo. Jedną skrajnością było – można powiedzieć – minimum udręczeń ponad to, jakim było samo pozbawienie wolności – drugim zaś – dryl nieróżniący się od klasycznego więzienia, i to egzekwowany bezwzględnie, łącznie z nagą siłą.
Autor nie daje wprost odpowiedzi na pytanie, skąd brała się ta swoista decentralizacja. Owszem, widać podjętą w marcu 1982 przez władze centralne próbę ujednolicenia i zarazem pewnego złagodzenia drylu, idącą w kierunku wyraźnego odróżnienia warunków internowania od aresztowania czy więzienia, jednak już po tej dacie przyszły największe, bestialskie wręcz represje, jak pacyfikacje w Kwidzynie czy (mniej znana, ale nie mniej okrutna) w Wierzchowie. Dodajmy, że wcześniej, przed ciężkim pobiciem latem 1982, ośrodek w Kwidzynie uchodził za jeden z najłagodniejszych, niemal sanatoryjnych... Dlaczego właściwie skądinąd wielce scentralizowane władze dopuszczały do takiego zróżnicowania? Na ile była to inicjatywa miejscowych komendantów i strażników, a na ile stała za tym przemyślana strategia?
Wydaje się bezsporne, że na najwyższym szczeblu zadecydowano o powstaniu ośrodków luksusowych, zwanych przez samych internatów „złotymi klatkami”, takich jak Jaworze czy Gołdap. Różnice między tymi ośrodkami, w których spano w czystej pościeli i jadano szynkę (w 1982 roku!) a zapluskwionymi aresztami były zbyt duże, by mogły być przypadkowe. Wyraźnie chodziło tu o podzielenie internowanych, złamanie ich poczucia solidarności, łączącego w tych zamierzchłych czasach ludzi od profesora do robotnika. Dlatego części inteligentów zapewniono, używając określenia Andrzeja Drawicza, wczasy pod lufą (i to lufą starannie ukrytą), w czystej pościeli i z szynką – a większość robotników zapakowano do regularnych więzień, na siennikach i z kaszanką.
Niewątpliwe jest, że w wielu wypadkach więzienny personel z całym cynizmem świadomie nastawiano negatywnie do uwięzionych, przypisując im wszystko, co najgorsze. Relacji takich jest zbyt dużo, by można to było uznać za zbieg okoliczności – znakomicie to zresztą pasuje do tonu ówczesnej propagandy. Dlaczego jednak tolerowano takie różnice w traktowaniu więźniów, jakich opisy wypełnia niemało stronic pracy Marka Żukowskiego – tego nie wiemy.
Nawiasem mówiąc, we wspomnieniach „wczasowiczów” ze złotych klatek pojawia się nieraz stwierdzenie, że były one może bardziej dotkliwe niż uwięzienie w gorszych, aresztanckich warunkach. Absurd sytuacji uwięzienia w miejscu, do którego normalnie jeździ się na wypoczynek, był dla wielu bardziej dojmujący niż przetrzymywanie w zwyczajnym więzieniu, gdzie sytuacja jest jasna: my siedzimy – oni nas trzymają.
Trudniej wyjaśnić różnice nie tak uderzające, ale bardziej dotkliwe – w warunkach, a przed wszystkim w traktowaniu przez więzienny personel. Niewątpliwie część różnic w warunkach bytowych wynikała po prostu z dostępnej infrastruktury. Większość ośrodków wykorzystywała „rezerwy” w systemie więziennictwa, które w represyjnej PRL zawsze były niewielkie. Dlatego internowani trafiali w warunki bardzo różne. Dużo trudniej wyjaśnić różnice w traktowaniu przez więzienny personel. Na pewno część różnic wynikała po prostu z różnic w przyzwoitości ludzi – każdy, kto pamięta PRL, wie, jak wiele zależało od kogoś, kto miał choćby minimalną, choćby nieformalną władzę. Jedni używali jej nawet do pomocy innym – inni z całą bezwzględnością sycili się swą przewagą. Nie inaczej było w „internatach”.
Na ile było to jednak sterowane przez władzę? Odpowiedzi nie daje praca Żukowskiego, i pewnie dać nie może. Jeśli nawet ten i ów komendant był nakłaniany, by dał uwięzionym w kość, a innemu sugerowano, że może być bardziej ludzki i nic mu za to nie grozi, zapewne nie odbywało się to drogą oficjalnych pism. Jeśli sami zainteresowani tego nie powiedzą (a na to trudno liczyć), jesteśmy skazani na domysły. Niewątpliwe jest, że w wielu wypadkach więzienny personel z całym cynizmem świadomie nastawiano negatywnie do uwięzionych, przypisując im wszystko, co najgorsze. Relacji takich jest zbyt dużo, by można to było uznać za zbieg okoliczności – znakomicie to zresztą pasuje do tonu ówczesnej propagandy. Dlaczego jednak tolerowano takie różnice w traktowaniu więźniów, jakich opisy wypełnia niemało stronic pracy Marka Żukowskiego – tego nie wiemy. Częściowo tłumaczyć to można tym, że władze zwierzchnie miały dość zajęć, by jeszcze skrupulatnie kontrolować, czy komendanci i strażnicy wystarczająco pastwią się nad internowanymi. Ale czy to tłumaczy wszystko?
Brutalne, ostentacyjne wręcz pacyfikacje wydają się – choć oczywiście o twarde dowody tu trudno – doskonale mieścić w logice stanu wojennego. Oznaczał on użycie siły bardzo starannie przemyślane, punktowe. To nie był ślepy terror. Władza potrafiła być bestialska, i to nieraz wręcz ostentacyjnie – ale na co dzień dbała o pozory. Siły używano o tyle, aby wywarła odpowiedni skutek, zwłaszcza ogólnego zastraszenia – ale zarazem nie na tyle, by wywołała powszechny opór i nienawiść. Stąd czytamy o bezwzględnych komendantach, którym nie zadrży ręka przed ciężkim pobiciem uwięzionych – i o zadziwiającej jak na bądź co bądź ateistyczną władzę podatności na naciski biskupów, by zapewnić internowanym posługę religijną. Stąd gdy uwięzieni w Kwidzynie okazują hardość, spadają na nich bestialskie represje, a „sanatorium” staje się nagle miejscem katowania ludzi.
Książka Marka Żukowskiego zbiera w jednym miejscu ogromną wiedzę o obozach internowania, jest pod tym względem pracą kluczową. Nie można jednak nie dostrzec jej słabości. Przede wszystkim – rzeczywista jej treść zaczyna się od 225 strony. Wcześniej mamy mocno chaotycznie opisaną historię czasu „Solidarności” 1980-1981 i stanu wojennego. Faktów tam mnóstwo, porządku dużo mniej. Owszem, fakty są niekiedy bardzo ciekawe, jednak zwłaszcza zbyt kurczowe trzymanie się języka źródeł powoduje, że tylko ci, którzy skądinąd dysponują już wiedzą na ten temat, będą w stanie trafnie odczytać kontekst wielu opisywanych wydarzeń. Autor jest prawnikiem i pewnie dlatego nie zawsze najlepiej radzi sobie z budowaniem narracji ściśle historycznej. Szkoda, że zabrakło tu redakcji naukowej z punktu widzenia metodologii historii, która podpowiada m.in., że nie trzeba w pracy na konkretny temat zaczynać ab ovo. Zabrakło też – miejscami dramatycznie – porządnej redakcji po prostu, stąd stanowczo zbyt liczne błędy np. w nazwiskach, powtórzenia (niekiedy trzykrotne!) itp., choć od strony językowej praca broni się bardzo dobrze, co nie jest dziś, niestety, oczywiste nawet u autorów z profesorskimi tytułami.
„Internowanie było jednym z instrumentów realizacji stanu wojennego. Abstrahując w tym miejscu od oceny jego skali, trybu i formy, logiczne było objęcie internowaniem osób prowadzących działalność, które oceniano wówczas jako zagrażające spokojowi społecznemu i stabilizacji państwa” – mówi (po latach) z właściwym sobie cynizmem gen. Czesław Kiszczak, cytowany w książce Żukowskiego. Ten cytat dobrze tłumaczy sens instytucji internowania dla ówczesnej władzy. Był on czysto pragmatyczny – formy prawne były trzeciorzędne. Tym bardziej trzeciorzędne były zadawane wówczas dziesiątkom tysięcy ludzi cierpienia. Liczyła się tylko władza.
Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Trio, Stowarzyszenia Pokolenie, Biblioteki Encyklopedii „Solidarności”.
Tomasz Wiścicki