Jaka relacja łączy podróże w przestrzeni z podróżami w czasie? Nie jest to kwestia do rozstrzygnięcia przez fizyków, ale raczej przez filozofów i pisarzy, zwłaszcza w dzisiejszej Europie, gdzie granice mają znaczenie coraz bardziej umowne i symboliczne. Są jednak miejsca, gdzie „przygraniczność” jest odczuwalna i pamiętana – rejony, w których historyczne i administracyjne zmiany zostawiły wiele więcej niż jedynie ślady w dokumentach i na mapach.
Granice dawnej RP, tej przedwojennej, różniły się od dzisiejszych nie tylko kształtem – miały inny charakter: nie stanowiły granic wyznaczających obecność jednej grupy etnicznej – Polaków. W wielokulturowej Polsce właśnie na „obrzeżach” (choć oczywiście nie tylko) kipiał przebogaty tygiel języków, zwyczajów, odmienności tworzących barwną paletę – czasem barw ciemnych, czasem jasnych. Tomasz Grzywaczewski odbywa niezwykłą podróż: przemierza ponad pięć tysięcy kilometrów właśnie wzdłuż granic II Rzeczypospolitej. Swoją drogę zaczyna „od góry” – od północy – od Kaszub, by krocząc na południe przemierzyć Wielkopolskę, Śląsk (tutaj, w aglomeracji Górnego Śląska dawne granice przekracza się, powielekroć przejeżdżając samochodem ledwie kilkanaście kilometrów), dalej iść wzdłuż gór przez Bieszczady na Ukrainę i znowu na północ – Kresami – w stronę Litwy (a właściwie by poruszać się granicą Wielkiego Księstwa Litewskiego, które obejmowało i dzisiejszą Białoruś). Dociera do Mazur (dawna granica Prus Wschodnich), a stamtąd do Gdańska (Wolnego Miasta Gdańska) – zamykając swoją wielką pętlę, która prowadziła przez wiele małych ojczyzn różnie traktowanych przez historię.
Bez patosu, trochę mimochodem w drodze tej bada autor to, „co zostało”. Raz jest to resentyment nowych mieszkańców (wszak z wielu terenów kiedyś leżących przy granicach po wojnie ludzi brutalnie wysiedlano, z innych miejsc – uciekali sami), kiedy indziej nostalgia i wzruszenie jako reakcja na odwiedziny gościa, pytającego o dawne czasy. W przeważającej części są to już tylko relikty pamięci, przeoczane zarówno przez młodsze pokolenie mieszkańców, jak i turystów, częściej lub rzadziej odwiedzających te miejsca.
Czy ktoś z mieszkańców Warszawy pędzący na długi weekend na Mazury wie, że pomiędzy miejscowościami Wincenta i Jeże przekracza dawną granicę? Może wie, ale raczej o tym nie myśli. Z drugiej strony gdzie indziej – np. w Wilnie –Grzywaczewski spotyka wycieczki i pielgrzymki, których istotą jest pamięć o dawnej polskości miasta i części Litwy, połączona z niechęcią wobec Litwinów. To także część charakteru dzisiejszego „przygranicza”, bywa, że nie do końca rozumianego przez tamtejszych, współczesnych mieszkańców: „Czasem mam wrażenie, jakbyśmy byli żywą skamieliną polskości wydobytą spod sowieckiego lodu. I teraz można nas oglądać w solecznickim rezerwacie, jako okaz prawdziwego Polaka z dzida pradziada, który cudem oparł się walcowi XX wieku, i dzisiaj nałoży tradycyjny strój, porozmawia z zaśpiewem i zanuci rzewną piosenkę. A wtedy koroniarz [Polak z Królestwa, z Polski] powie z satysfakcją, że takich Polaków jak na Litwie to w Polsce już się nie znajdzie” – mówił Grzywaczewskiemu młody chłopak spotkany w Wilnie. Litwa jest przykładem, jak bardzo dawne granice potrafią – poprzez sentyment – być obecne w świadomości (odczuwaniu) współczesnych. To ważna warstwa książki: próba pokazania tego, co wymyka się opracowaniom historycznym, a nawet socjologicznym – przeszłości obecnej w dniu dzisiejszym. W rejonach przygranicznych, wzdłuż dawnych granic obecność ta jest dużo bardziej wyczuwalna – a jakie emocje z sobą niesie? Czy emocje te będą zanikać, pamięć będzie gasnąć? – książka „Wymazana granica” jest próbą odpowiedzi i na te pytania.
Emil Marat
Źródło: MHP