Myślę, jestem przekonany, że dobro powraca. Od dziecka byłem wychowywany, że trzeba coś innym ludziom dawać, dzielić się z nimi; ja zresztą dostałem od dobra kredyt - mówi PAP malarz, grafik Franciszek Maśluszczak, który w sobotę otrzymał odznaczenie Zasłużonego dla miasta stołecznego Warszawy.
PAP: W sobotę został pan odznaczony jako Zasłużony dla miasta stołecznego Warszawy. Sprawiło radość?
Franciszek Maśluszczak: Oczywiście, tym bardziej, że ta nagroda ma wymiar wyłącznie honorowy, a nie finansowy…
PAP: Dlaczego zatem „tym bardziej”?
Franciszek Maśluszczak: No bo nie będę potem musiał jej oddawać.
PAP: Jeśli już o oddawaniu mowa - wiem z wiarygodnego źródła, że rokrocznie daje pan tuzin swoich obrazów na aukcje charytatywne. Z prostego rachunku wychodzi jeden miesięcznie. Biorąc pod uwagę osiągane przez nie ceny - wychodzą całkiem spore kwoty oddawane potrzebującym.
Franciszek Maśluszczak: Myślę, jestem przekonany, że dobro powraca. Od dziecka byłem wychowywany, że trzeba coś innym ludziom dawać, dzielić się z nimi. Pamiętam, że kiedy do domu moich rodziców przychodził żebrak - nie, nie żebrak, wtedy mówiło się dziad - to nikt go nie odpędzał, nie wyganiał, tylko był zapraszany, sadzany do stołu, dostawał obiad albo inny posiłek. To było błogosławieństwo dla domu, że dziad go odwiedza. Jak jakiś apostoł. Jedząc, w rewanżu, opowiadał, co się dzieje na świecie, w sąsiedniej wsi, albo jakieś inne śmieszne i fantastyczne historie.
PAP: Opis żywcem wyjęty z dziewiętnastowiecznej literatury.
Franciszek Maśluszczak: Naprawdę to pamiętam, a mam przecież dopiero 70 lat. Te opowieści były ciekawsze niż z telewizora, którego zresztą wówczas w moich rodzinnych Kotlicach nie było.
Wracając do tych aukcji charytatywnych - mam z tym pewien kłopot, bo przybywa próśb, a ja maluję w określonym tempie - nie na akord, ani na rekord. Nie maluję trzydziestu obrazów miesięcznie - weekendy staram się mieć wolne.
PAP: Ale przecież w wypadku takich charytatywnych aukcji, wystarczyłoby pewnie dać po prostu kilka podpisanych szkiców?
Franciszek Maśluszczak: Nie ze mną te numery. Przecież człowiek, który licytuje na aukcji spodziewa się, że za swoje ciężko zarobione pieniądze otrzyma prawdziwy mój obraz, a nie bohomaz z autografem. Żaden, najbardziej szczytny cel, nie usprawiedliwiłby takiej hucpy.
PAP: Wracając do odznaczenia - z Warszawą związany jest pan od pół wieku, więc zasług ma sporo. Kościół Wniebowstąpienia Pańskiego na Ursynowie - pierwszy w tej dzielnicy - znany jest nie tylko z interesującej architektury autorstwa Marka Budzyńskiego i Zbigniewa Badowskiego, ale również z tego, iż Droga Krzyżowa w nim jest pańskiego pędzla - ludzie odwiedzają go specjalnie, by ją zobaczyć.
Franciszek Maśluszczak: Chodzę tam czasem - nie tylko się pomodlić, ale i popatrzeć - i myślę sobie, że minęło prawie 20 lat, ale nic nie trzeba poprawiać.
PAP: Do kościoła św. Szczepana w Mainzu, czyli Moguncji, zaprowadziła mnie swego czasu wieść, że są tam witraże Chagalla.
Franciszek Maśluszczak: Nie przesadzajmy może z tymi porównaniami.
PAP: Na przykład filozof ksiądz profesor Jarosław Stoś mówiąc o pańskiej sztuce przywołuje Chagala i Nikifora. Przy okazji stwierdza, że maluje pan wszystko, co dotyczy człowieka: sen, myśli, beznadzieję, różnicę poglądów, a nawet wiarę. Pańskie malarstwo nazywa „swoistą teologią, tyle że pisaną linią, kształtem i kolorem”.
Franciszek Maśluszczak: Cóż - mówiłem już, że dobro powraca. Na przykład w takich słowach.
W Warszawie znalazłem się, można powiedzieć, z wyboru. Który polegał na tym, że wybierałem pomiędzy Akademiami Sztuk Pięknych - stołeczną i krakowską. Pomyślałem o krakowskiej: Mehoffer, Wyspiański… Gdzie się tam będę pchał, między takich wielkich, niedościgłych mistrzów. Warszawa wydawała się bardziej nowoczesna, otwarta na to, co mnie wówczas interesowało, dająca więcej artystycznej wolności. Potem oczywiście okazało się to złudzeniem. Obie uczelnie były podobne.
PAP: Ale jak to się stało, że chłopak ze wsi, syn stelmacha, czyli rzemieślnika robiącego konne wozy, trafił do stolicy? I to nie na konkretne studia, ale na malarstwo, czyli z punktu widzenia ludzi prawdziwego fachu i ciężkiej pracy, prawdopodobnie jakieś wydumane fanaberie?
Franciszek Maśluszczak: To dość przykre i typowo mieszczańskie uproszczenie - zaczerpnięte pewnie z tego nieszczęsnego „Janka Muzykanta”, czy innego „Antka”, którzy musieli pasać świnie czy owce, zamiast wyżywać się twórczo. A my musieliśmy ich przerabiać w szkole, bo byli lekturami obowiązkowymi.
Przecież obrazy od zawsze wisiały w wiejskich kościołach, a ich twórcy cieszyli się zasłużonym szacunkiem, nie ma więc mowy o żadnym fiu bździu.
Myślę, że dobro nie tylko wciąż do mnie wraca, ale już na samym początku dało mi kredyt. Mam zapisanych w pamięci kilka zdarzeń, które to potwierdzają. W mojej szkole podstawowej nie było wychowania plastycznego tylko rysunki połączone z pracami ręcznymi – te lekcje prowadził kierownik szkoły, nazywał się Józef Poniatowski. Ciekawy człowiek, uczył śpiewu, grał na skrzypcach, recytował jakieś fragmenty literatury, rozbijał się Junakiem – takim motocyklem - po rowach. Lekcje prowadzone przezeń wyglądały tak, że otwierał okno szkolnej izby i mówił: narysujcie, co widzicie… Często do mnie podchodził, przyglądał się mojemu malunkowi i pytał: a skąd ty wiedziałeś, że to tak trzeba narysować?
Jak zdawałem egzamin do liceum sztuk plastycznych w Zamościu, to ten Józef Poniatowski strasznie mnie denerwował, bo siedział na korytarzu – jakby był moim ojcem jakimś – i co wyszedłem z sali to mnie pytał: „i jak?… i jak?”. A ja myślałem; co on się tak wtrąca? Dziś oczywiście rozumiem, że robił to z serca, z życzliwości, wierzył we mnie. I to właśnie był ten kredyt od dobra. Bo mogłem przecież na swojej drodze życiowej Józefa Poniatowskiego nie spotkać. I kilku innych ludzi, którzy mi pomogli uwierzyć w siebie.
PAP: Ale czy pańscy rodzice nie mieli za złe takiego wyboru – z ich punktu widzenia chyba jednak dość lekkomyślnego?
Franciszek Maśluszczak: Ojciec nie miał wyjścia, bo miałem słabe stopnie – zresztą pięcioletnie liceum zajęło mi sześć lat, bo usadzili mnie raz na drugi rok z francuskiego. Ale wsparcie miałem, rodzice chcieli żebym się kształcił. Obawy oczywiście też były, wielu ludzi mówiło: chłopie, z czego ty będziesz żył? Przecież to nie jest żaden zawód, profesja. Być może te twoje obrazy rzeczywiście nabiorą jakiejś wartości i da się je sprzedać, ale to pewnie będzie już po twojej śmierci.
PAP: I co pan na to?
Franciszek Maśluszczak: To samo, co chyba każdy nastolatek - że jakoś to będzie! I miałem szczęście, bo przecież na ASP startował tłum kandydatów, a przyjęto tylko 30 osób. W tym mnie. I znów mnie spotkało coś dziwnego. Podczas egzaminu z malarstwa i rysunku - kiedy byłem jednym wielkim kłębkiem nerwów - pojawił się taki asystent, który otwierał pracownię, rozdawał nam zadania do wykonania i pilnował nas. I on już pod koniec egzaminu w pewnym momencie zajrzał mi przez ramię, popatrzył na moją pracę i wyciągnął do mnie dłoń mówiąc: „no to do zobaczenia w październiku”. A w październiku przecież zaczyna się rok akademicki. Nigdy więcej podczas studiów tego człowieka nie spotkałem.
PAP: Może to był pański anioł stróż?
Franciszek Maśluszczak: Chyba tak.
PAP: Na studiach zaczął pan karierę rysownika. Początek lat 70. ubiegłego wieku to był prawdziwy wysyp rysowników satyrycznych.
Franciszek Maśluszczak: Tak, to prawda. Byli Andrzejowie: Czeczot, Dudziński, Krauze, Mleczko, Podulka, Edward Lutczyn, Wiesław Wojakiewicz z żoną, Tomasz Jura, Antoni Chodorowski… Nie chwaląc się, miałem na drugim roku debiut na rozkładówce w „Ty i Ja” – to był taki jak to się dziś mówi „lajfstajlowy” miesięcznik którego koncepcję graficzną opracował Roman Cieślewicz. Dziś takich magazynów jest cała masa, wówczas był jeden. Rysowałem do „Szpilek”, „Literatury” i innych pism. Dostawałem za to czasem całkiem niezłe pieniądze, nie musiałem więc dorabiać sobie do chudego stypendium projektowaniem dekoracji pierwszomajowych czy wystaw sklepowych. Rychło jednak doszedłem do wniosku, że rysunek to powinien być rysunek, a nie rysunek i podpis. W samym rysunku powinien być już jakiś odjazd. Oczywiście były wyjątki takie jak Mrożek, który te swoje piękne rysuneczki podpisywał, no ale on był przede wszystkim literatem. Piękne rysunki robił też Zbigniew Herbert – on ich z kolei nie podpisywał. I w końcu się z tego rysowania satyrycznego wycofałem.
PAP: Dziś należy pan do nielicznej w sumie grupy polskich malarzy, znanych nie tylko branżowym specjalistom, krytykom, ale również rozpoznawanych przez szeroką publiczność. To chyba jest powód do satysfakcji?
Franciszek Maśluszczak: Oczywiście, że nie zaśpiewam o sobie: „jestem malarzem nieszczęśliwym” – kiedy zdawałem na studia była taka piosenka Czerwonych Gitar o artyście, któremu zawsze spod pędzla wychodził słoń. Po pierwsze nie umiem dobrze śpiewać, po drugie zaś na ogół wychodzi mi to co chcę, by wyszło. Gdy coś zobaczę i pomyślę: „cholera fajnie by to było namalować!” - to na ogół nie mam przy sobie pędzla, piórka, tuszu ani ołówka; muszę to zapamiętać. I po drodze do pracowni gubię z tej pamięci – jak ten Grześ z workiem piasku z wiersza Tuwima – jakieś ziarenka. Tylko, że w moim wypadku gubią się te niepotrzebne wątki, myśli, szczegóły. Zostaje mi to, co ma dla mnie wartość. I jest tylko moje.
PAP: I dlatego nie maluje pan ze zdjęć?
Franciszek Maśluszczak: Nie maluję ze zdjęć, nie maluję z natury. Z natury to czasem tylko jakiś szkic sobie zrobię. Ot, tak dla relaksu. Kiedyś w Edynburgu siadałem sobie na ulicy i malowałem, tam mnie nikt nie znał, ludzie owszem zatrzymywali się, komentowali, ale ja nie rozumiałem, co mówili. Gdy w Polsce próbowałem tak robić, to zwykle zatrzymywał się jakiś synek z tatusiem – „popatrz tato, pan maluje”. Niestety, zaraz potem słyszałem zwykle: „ale ty syneczku malujesz ładniej!”.
Gdy dziś oglądam te wszystkie kolorowe pisma, w których wszyscy – zwłaszcza kobiety - na zdjęciach są tacy piękni, idealni - to przypomina mi się dowcip jak reżyser w teatrze, ustawiając scenę śmierci, mówi do grającego w niej aktora: „idź pan w cholerę! W tym pana umieraniu wcale nie ma życia”. Mnie jest potrzebny świat bliski, prawdziwy, który polega na doświadczeniu – a doświadczenie to także starość, zmarszczki, brzydota. Sztuka powinna być prawdziwa, a nie ładna.
PAP: Zarzuca się jednak panu czasem „fascynację brzydotą”.
Franciszek Maśluszczak: Słyszę czasem rzeczywiście, że coś u mnie jest krzywe. Ale to nie wynika z pośpiechu – ja tę krzywiznę często kilka razy zdrapuję, bo w mojej głowie trwa proces fermentacji farby i myśli. Nie potrafię namalować wystawy obrazów w kilka tygodni. To musi trwać. A fascynacja brzydotą wynika być może z mojej fascynacji Leśmianem. „Całowała uczenie, i łechtliwie i czule /Oj da-dana, da-dana! — tę drewnianą, tę kulę! /Parskał śmiechem dziadyga w kark poklękłej ułudy,/ Aż przysiadał na trawie, jakby tańczył przysiudy.” - Balladę dziadowską znam na wyrywki. To jest poezja - dla jednych piękna dla innych obrzydliwa, a dla mnie prawdziwa. „Nim się zdążył obejrzeć,/ — już miał falę na grzbiecie, —/ Nim się zdołał przeżegnać, — już nie było go w świecie!”. Może to być puentą tej naszej rozmowy?
rozmawiał: Paweł Tomczyk (PAP)
pat/ agz/