Wessała mnie wirówka nonsensu, gdy zaplątałem się w pisanie o Wałęsie - wspomina Janusz Głowacki, opowiadając o swojej najnowszej książce "Przyszłem. Czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy".
PAP: Dlaczego Pan napisał "Przyszłem. Czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy"?
Janusz Głowacki: Z litości do parunastu scen i pomysłów konstrukcyjnych, które do filmu nie weszły. Żeby nie zginęły na zawsze. Sytuacja była niezwykła, scenariusz i film robiły salta. Dookoła stawało na głowie tzw. prawdziwe życie, czyli polska nierzeczywistość, jedno wpływało na drugie. A nawet w normalnym świecie napisanie „Wałęsa Story” to wspinaczka na Himalaje. O tym jest „Przyszłem”.
PAP: Podoba się panu film "Wałęsa. Człowiek z nadziei?"
Janusz Głowacki: Uważam, że to dobry film.
PAP: Mimo znalezienia się w niezwykle komfortowej sytuacji scenarzysty filmu nominowanego do Oscara, z Pana książki przebija cień pewnego rozczarowania.
Janusz Głowacki: Poważnie? Próbowałem żeby nie przebijał.
PAP: Nie udało się. Ślady są.
Janusz Głowacki: Ja chciałem być jak wampir, który wysysa krew nie zostawiając śladów.
PAP: Cieszy się Pan zasłużoną sławą ironisty, Andrzej Wajda natomiast wcale nie krył, że chce zrobić film afirmujący mit Lecha Wałęsy. Obsadzenie Pana w roli scenarzysty to decyzja bardzo śmiała, to trochę tak, jakby Gogola posadzić do pisania apologii dynastii Romanowów. Nie obawiał się Pan podjąć takiego wyzwania?
Janusz Głowacki: Ironia to przecież najlepszy sposób pisania o rzeczach dramatycznych i tragicznych. Kiedy rycerz w „Siódmej Pieczęci” Bergmana gra w szachy ze śmiercią to jest scena ironiczna. Ponieważ jestem próżny, wierzyłem, że Andrzej wie, jak ja piszę. Od razu też powiedziałem, że nie umiem napisać pomnika ani kapliczki. I Wajda obiecał, że nie ma takich planów. Chciałem, żeby w opowieści o sukcesie Wałęsy było jak najwięcej tajemnicy, dramatu, strachu, rzeczy niejednoznacznych, tak zwanych "zmyśleń prawdziwych" - to znaczy rzeczy, które nawet jak się nie zdarzyły, to powinny się zdarzyć. Może nie miałem racji, ale wolałbym ją mieć, jak powiedział kiedyś pewien producent z Paramountu odrzucając mi scenariusz. Trochę takich scen i dialogów w filmie zostało.
PAP: W książce "Przyszłem" zdradza Pan, że na planie cała ekipa drży ze strachu przed Wajdą i że napisałby Pan o tym, bo to bardzo zabawne, gdyby się Pan nie bał. Nie ukrywa Pan, że obie strony przypłaciły współpracę bezsennością i braniem środków uspokajających. Trudno było forsować swoje racje?
Janusz Głowacki:(z widocznym strachem): To żarty... Na bezsenność cierpię od kilkudziesięciu lat. Ale napięcie między nami było. Od pewnego czasu porozumiewaliśmy się listownie. No, i zacząłem po cichu poza scenariuszem zapisywać to i owo.
PAP: Myślał Pan o wycofaniu się z pracy nad filmem?
Janusz Głowacki: Głównie w bezsenne noce, kiedy się nudziłem i nie wiedziałem co robić. Nie można się z filmu o Wałęsie wycofać. Poza tym podziwiam Andrzeja Wajdę, a do tego mój scenariusz, jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć, już był recenzowany przez tzw. wolne media jako "fałszowanie dla zysku historii" i zdradę. To jak już miałem zdradzać, to wolałem „wolną prasę” niż Andrzeja Wajdę. Poza tym wszystkie sceny poza dokumentami to ja napisałem. A Andrzej je reżyserował czyli tasował.
PAP: A których scen, z tych co nie weszły ostatecznie do filmu, żal Panu najbardziej?
Janusz Głowacki: No na przykład kiedy Lech Wałęsa wchodzi do kościoła i idzie do konfesjonału bo się boi, nie ma pewności jak się strajk skończy, czy SB nie zacznie strzelać, czy nie będzie masakry jak w '70 roku. Szuka rady, a nie wie, że konfesjonał jest podsłuchiwany przez SB. Ksiądz o tym wie, dlatego poza konwencjonalną kościelną nowomową, pisze do Lecha na kartce, co o tym myśli. Podsłuchiwany konfesjonał wydawał mi się pomysłem świeżym.
PAP: Podobno podczas pracy nad scenariuszem wszyscy, od parkingowego po historyków, zadręczali Pana pytaniem, czy przywódca Solidarności był agentem Bolkiem. Czy dla Pana była to równie ważna kwestia?
Janusz Głowacki: Jeżeli nawet rzeczywiście Wałęsa, prosty młody robotnik, został w latach 70. złapany przez służby bezpieczeństwa, coś tam podpisał, chcąc po prostu wyjść z aresztu, to jednak potem dokonał prawdziwego cudu, stał się takim katolickim Mojżeszem, który przeprowadził Polaków przez morze komunizmu. No oczywiście nie zrobił tego sam, ale zrobił. Przypomina mi się uwaga arcybiskupa Życińskiego, który powiedział, że gdyby niektórzy historycy z IPN-u analizowali cud w Kanie Galilejskiej, to interesowałby ich nie tyle sam cud co pytania: dlaczego zabrakło wina, kto był odpowiedzialny za jego dostawę, który z apostołów najwięcej pił i czy po pijanemu czegoś nie chlapnął.
PAP: Jakie Pan ma wrażenie, czy ten film przyczynił się do ugruntowania mitu Lecha Wałęsy, czy też wręcz przeciwnie?
Janusz Głowacki: Podczas premiery filmu w Wenecji w momencie, kiedy na sali pojawił się Wałęsa, publiczność zareagowała euforycznie. To tylko u nas wszyscy się Wałęsy czepiają, na świecie jest niekwestionowanym symbolem człowieka, który doprowadził do upadku komunizmu. U nas sukcesu i wielkości się nie wybacza. Różne rzeczy możemy darować, ale sukces jest niewybaczalny. Wałęsa coś o tym wiedział i w rozmowie z Fallaci mówił, że ci co go dzisiaj chwalą, będą kiedyś w niego rzucać kamieniami. Ale palenia swojej kukły wśród okrzyków „Bolek do Moskwy” jednak nie przewidział.
PAP: Zaangażowanie w pracę nad tym filmem postawiło Pana w bardzo ciekawej sytuacji społecznej, pod Pałacem Prezydenckim w rocznicę katastrofy smoleńskiej został pan okrzyknięty zdrajcą. Jak Pan się z tym poczuł?
Janusz Głowacki: Cudownie. No, trochę się bałem, ale warto było się pobać. Ktoś przyprowadził grupkę rodaków, którzy otoczyli mnie krzycząc „zdrajca!”, a na boku próbowali się dowiedzieć, kim ja jestem, jak się nazywam i o co chodzi. Ale jak się już zaplątałem w pisanie o Wałęsie, to wessała mnie wirówka nonsensu. Taki był zresztą tytuł mojej debiutanckiej książki.
Książka "Przyszłem. Czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy" ukazała się nakładem wydawnictwa Świat Książki.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
aszw/ mlu/ as/