Wierzę w teatr, który opowiada się za afirmacją życia, za pochwałą świata. Rzeczywistość bywa trudna, zła i niesprawiedliwa, ale nawet za najczarniejszą tragedią widać światło. Chciałbym za nim podążać – powiedział PAP dyrektor Teatru Lalka w Warszawie Jarosław Kilian.
PAP: Szopka w pana gabinecie to pamiątka rodzinna?
Jarosław Kilian: Moja babcia, która była reżyserem i założycielką Teatru Lalka, kupiła ją od dynastii krakowskich szopkarzy Malików. Malikowie byli tramwajarzami, którzy tworzyli szopki. Ten egzemplarz zrobiony przez Jana Malika pochodzi z 1923 r. Jest nie tylko przepiękną konstrukcją przypominającą wspaniały kościół, ale przede wszystkim scenką do teatrzyku kukiełkowego.
Podczas gdy w innych krajach scena szopkowa dla "przedstawień u żłobka Pana Jezusa" przypomina przenośny ołtarz w kształcie szafki, z trzema poziomami, odzwierciedlającymi średniowieczny porządek świata (Niebo, Piekło, Ziemię), szopka krakowska to nie uboga stajenka, ale mini-pałac, kościół w zminiaturyzowanej formie, teatr symultaniczny z aktorami – kukiełkami.
Kiedy w XVIII wieku, w Krakowie, doszło do konfliktu między władzami kościelnymi a autorami jasełkowych spektakli i ich niesubordynowaną publicznością, biskupi zakazali aktorom występów na terenie kościoła. Wówczas "kościelna scenka" wychodzi przed świątynię. Wygnani na ulicę plebejscy lalkarze, bezrobotni zimą murarze ofiarowują Dzieciątku cały Kraków, wszystkie wieże, kopuły, Kościół Mariacki, ratusz, a nawet Wawel z Kaplicą Zygmuntowską.
Oni w tęsknocie za tym rajem utraconym, którym była wielka scena kościoła, zaczęli klecić scenki na wzór i podobieństwo wspaniałych kościołów. Stąd unikalna forma, uznana teraz przez UNESCO za dorobek polskiego dziedzictwa kulturowego.
Ta szopka towarzyszyła też jako ważna inspiracja mojemu ojcu, scenografowi Adamowi Kilianowi. Tak jak Komedia Francuska wozi fotel Moliera, tak mój tata uważał, że występując z polskim teatrem, trzeba by wozić ze sobą szopkę. Zresztą wprowadził ją na wielką scenę w inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego, wyreżyserowanej przez Adama Hanuszkiewicza. Szopka stanęła najpierw na scenie Teatru Powszechnego, a później Teatru Narodowego.
PAP: Teatr bożonarodzeniowy stał się znakiem rozpoznawczym pana i pana taty. Jakie są pana pierwsze wspomnienia z nim związane?
J.K.: "Pastorałka" w Teatrze Powszechnym w Warszawie w reżyserii Jana Wilkowskiego i scenografii mojego taty była pierwszym przedstawieniem, które zobaczyłem w życiu. Miałem wówczas trzy lata, a ciągle mam je pod powiekami. Wciąż pozostaje dla mnie najpiękniejszym teatralnym wspomnieniem. Później jako student historii sztuki na Uniwersytecie warszawskim razem z przyjaciółmi i rodziną przygotowałem "Pastorałkę" w podziemiach kościoła św. Krzyża. To było w ciemną noc stanu wojennego. Gdy drzwi do krypty pod pomnikiem Chrystusa wychodzące na Krakowskie przedmieście zostały otwarte, po ulicy jechały milicyjne skoty, a Józef z Maryją wchodzili z zaśnieżonej, smutnej Warszawy do wnętrza, szukając noclegu w Betlejem.
Do "Pastorałki" wracałem jeszcze wielokrotnie. Zrealizowałem ją m.in. w Teatrze Miejskim w Gdyni, a pierwszymi widzami były rodziny poległych stoczniowców z Gdyni i Gdańska. Z tym samym przedstawieniem pojechaliśmy do Lasek, gdzie prof. Janusz Bogucki organizował sesje artystyczne pt. "Widzialne i niewidzialne". Wprowadziliśmy tam teatr haptyczny. Dzieci mogły rączkami oglądać aktorów i obok nich grały w przedstawieniu. Szarpały za brodę Heroda, głaskały anioły po włosach. To było niesamowite. Dzieci były uśmiechnięte , a aktorzy płakali jak bobry. Pamiętam taki metafizyczny moment, gdy nagle pasterze zapytali aniołów zwiastujących "a kędyż to Betlejem?", a dzieci zaczęły wskazywać różne kierunki. Nie umiały ich zsynchronizować. Każdy znajdzie swoją drogę. To przepiękna odpowiedź na to pytanie.
Zrealizowana przeze mnie w Teatrze Polskim w Warszawie, wspólnie z tatą i choreografem Jackiem Tomasikiem, „Pastorałka” Schillera pozostawała w repertuarze przez 15 lat. Mam wielki sentyment do tego przedstawienia. Zaczynała się od pustej sceny z jedną migoczącą świeczką, a kończyła ogromną wielokondygnacyjną szopką, wypełniającą całą scenę, którą obsiadały rozśpiewane i tańczące anioły i aniołki - dzieci.
PAP: W grudniu i styczniu do Teatru Lalka powraca "Szopka krakowska", do której scenografię zaprojektował pana tata. To najdłużej grane przedstawienie na warszawskich scenach. Na czym polega jego fenomen?
J.K.: To ciągle żywe przedstawienie w reżyserii Bogdana Radkowskiego, które podtrzymuje prastarą polską tradycję kolędowania i szopkowego grania. Pojawiają się tam częściowo teksty z "Pastorałki" Schillera, ale także te zebrane z dorobku Estreichera i Oskara Kolberga, który spisał teksty jasełkowe i najpiękniejsze polskie kolędy. Jasełka to łącznik między tajemnicą misterium a współczesnym i żywym teatrem. Opowiadamy o tym, jak Niewidzialne stało się widzialnym. W teatrze przecież również, niewidzialne Słowo, przyobleka się w konkretny kształt. Boże Narodzenie powtarza się co roku, jest wciąż nowym spotkaniem z przychodzącą na świat Dzieciną. Na tym polega misteryjność tego dziwnego momentu. To Dziecko urodzone 2018 lat temu wpisuje się w naszą, dzisiejszą historię. Czas mistyczny przenika się z czasem historycznym. Skromny żłobek wypełnił się aniołami. Zlatują się cherubiny, serafiny, aniołowie się radują. Zjawiają się święci pańscy, a na końcu wszystko znika. Jest tu cały świat: śmierć, diabeł, Herod, pastuszkowie i zwykli ludzie, Żyd, mazur, krakowiak, góral, dorożkarz, strażak, dziadek biedaczyna, kozak, turoń, wół i osioł, barany i owieczki.
PAP: Barwy i radość były znakiem rozpoznawczym twórczości Adama Kiliana.
J.K.: To prawda, tata zawsze poszukiwał ich w tworzeniu. Zawołaniem bojowym Adama Kiliana było hasło "radość wystrugałbym nawet z patyka" . Nie chodziło mu o pusty śmiech, ale wewnętrzną radość, która pozwala zachować w sobie dziecko. To niebywale ważna myśl, którą mi pozostawił. On do końca miał w sobie dziecko. Podziwiałem zawsze w moim ojcu to, że zawsze potrafił się bawić tym, co robi. Zachował jako 93-latek duszę dziecka i dziecięce spojrzenie, które ratuje artystę i pozwala mu tworzyć. Był mężnym człowiekiem. Przez pięć ostatnich lat życia nic nie widział, ale zawsze trzymał fason. Miał poczucie humoru. Potrafił pokazać nam radość nawet wtedy, gdy miał świadomość zbliżającej się śmierci. Sądzę, że pomagała mu w tym wiara, którą można by raczej nazwać potrzebą poszukiwania Boga...
PAP: Wiara to także sposób, w jaki człowiek radzi sobie z własną samotnością.
J.K.: Pięknie powiedziane. Wydaje mi się, że dawała tacie wielką siłę. Zawsze nas pocieszał, choć bywało trudno. Nie chciał, żebyśmy się o niego martwili. Wolał troszczyć się o nas. To dodawało nam kurażu, bo skoro trzyma fason, to znaczy, że nie jest tak źle. Po odejściu moich rodziców święta nigdy nie będą już takie same. Mam tego świadomość, ale taka jest kolej rzeczy i nie należy ronić łez z tego powodu. Wydaje mi się, że sens świąt polega właśnie na tym, że trwają dłużej niż my.
PAP: Co z tradycji bożonarodzeniowej, przekazanej przez rodziców, jest dla pana najważniejsze?
J.K.: Chyba ta autentyczna, rozumiana bardzo chrześcijańsko radość płynąca ze świąt. Poza tym święta były w moim rodzinnym domu czasem zapominania przewinień i przebaczenia. Mama i tato potrafili świetnie rozładować przedświąteczne napięcie. Choć kiedy przynosiłem do domu choinkę, mama lamentowała, że jest za duża i na pewno się nie zmieści. Teraz na cmentarz przywożę rodzicom też za dużą choinkę. A ta w moim domu zawsze sięga sufitu. Wieszam na niej zabawki, które wisiały we Lwowie w domu moich dziadków. Przetrwały dwie wojny światowe. Są dla mnie niczym rodowe srebra.
PAP: Także pana mama jako aktorka była związana z Teatrem Lalka. Jaki jest pana stosunek do tego miejsca?
J.K.: Rzeczywiście, rzadko zdarza się, by trzy kolejne pokolenia parały się tym samym zawodem i to jeszcze w tym samym miejscu. Właściwie wychowywałem się w tym teatrze. Biegałem tu po korytarzach. Łaziłem po wszystkich kątach. Znałem wszystkie lalki i byłem po imieniu z kotami, które mieszkają w podziemiach Pałacu Kultury. Pamiętam chyba wszystkie przedstawienia. Niektóre znam na pamięć, do tej pory tkwią one w mojej głowie.
PAP: Razem z tatą zrealizował pan przeszło 20 spektakli. Zawsze było łatwo?
J.K.: Było bardzo ciekawie. Obaj mieliśmy dużo radości we wspólnej pracy, ale nigdy nie powiedziałbym, że było łatwo. Nasza wspólna praca z tatą to była dla mnie bezcenna lekcja teatru, ale przede wszystkim cudowna podróż na nieznane morza. Wyprawa w poszukiwania nieodkrytych miejsc. Muszę przyznać, że w relacjach reżyser – scenograf nasze wymagania wobec siebie były większe, niż jest to zwykle przyjęte. To było radością, ale jednocześnie trudnością w tej pracy. Często zapraszałem ojca do zmierzenia się z repertuarem, którego przedtem nie robił, np. do sztuk Szekspira. W tym, co proponował tato jako scenograf, była wielka doza niczym nieskrępowanej wyobraźni. Kiedyś ktoś zapytał mojego tatę, czego się uczy od syna i on stwierdził, że rozsądku. A mnie zapytano, czego uczę się od ojca. Powiedziałem, że szaleństwa. Te odpowiedzi dobrze opisują naszą relację w pracy.
PAP: Jakie znaczenie miał dla pana ojca dekalog artystyczny, stworzony na początku twórczej drogi?
J.K.: To było dziesięć zasad dotyczących uprawiania sztuki, zgodnie z którymi realizował swoje prace. Jednym z przedostatnich haseł było wspomniane wcześniej "wystrugać radość nawet z patyka". Ważne też było dla niego to, by być nowoczesnym. To znaczy dokonywać choćby najmniejszych wynalazków w swojej dziedzinie, eksperymentować z materiałami, szukać nowych rozwiązań. Chciał wyprzedzać modę, a nie jej ulegać. Lubił stosować groteskę jako wyraz komedii i jako wyraz tragedii. Potrafił "bawic´ sie? forma? i tres´cia? z cała? powaga? dziecka". Ostatnie przykazanie brzmiało: "Zacza?c´ od nowa, dostac´ drugie życie w tej samej klasie, poprawiac´ błe?dy i... namalowac´ sa?d ostateczny". Tato pozostał wierny swoim dziesięciorgu przykazań do końca.
PAP: Ten dekalog stara się pan wcielać w życie?
J.K.: Działaliśmy wprawdzie na innych polach, ale wiele z przykazań pozostaje i dla mnie drogowskazami. Dodałbym do nich jeszcze moje osobiste credo. Wierzę w teatr, który opowiada się za afirmacją życia, za pochwałą świata w całej jego złożoności, grozie i pięknie. Wierzę w teatr, który unikając trudnych spraw, "zachwyca" i pragnie pomagać ludziom żyć. We współczesnej kulturze trwa moda na destrukcję, dekonstrukcję i wizje rozpadu. Wolę iść innym tropem.
Mówi się, że optymista i pesymista wiedzą, jak będzie, a sceptyk tego nie wie, ale pragnie zachować nadzieję. A w życiu - tak jak u Szekspira komedie są zaprawione nutą goryczy, a nawet za najczarniejszą tragedią widać światło. Chciałbym za nim podążać.
Jarosław Kilian (ur. 1962 r.) jest reżyserem teatralnym i operowym. Ukończył studia w Instytucie Historii Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. W latach 1999-2010 był dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Warszawie. We wrześniu 2016 r. objął funkcję dyrektora naczelnego i artystycznego Teatru Lalka w Warszawie. Jest wykładowcą Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie i wieloletnim dziekanem tamtejszego Wydziału Reżyserii.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
autor: Daria Porycka
dap/ wj/