Lear oddaje córkom coś więcej: mówiąc o tym, że oddaje im gaje oliwne etc. - tak naprawdę, wraca z frontu i oddaje im świat degrengolady, pola minowe... Świat zepsuty i wyjałowiony - powiedziała PAP Agnieszka Korytkowska, reżyserka "Króla Leara" w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Polska Agencja Prasowa: Dlaczego postanowiła pani wystawić "Króla Leara" Szekspira w Muzeum Powstania Warszawskiego na 75. rocznicę jego wybuchu?
Agnieszka Korytkowska: Zostałam poproszona przez Muzeum Powstania Warszawskiego o to, by zrealizować przedstawienie. Dostałam, jak to nazywam, otwartą furtkę wolnościową, co mnie urzekło, bowiem jedyny warunek był taki, aby był to wartościowy tekst literacki.
Jeżeli wybierać dobry tekst literacki - to "Król Lear" jest w czołówce. Chciałam połączyć go znaczeniowo, ale jednocześnie nie robić żadnych doraźnych odniesień do Powstania. Ponieważ nasz "Król Lear" jest wyabstrahowany - to nie jest przestrzeń Szekspira, który np. nagle wszedł do kanałów i powstańcy w ostatnim zrywie wolnościowym grają... Tu nie ma w ogóle takich konotacji.
Natomiast to, co mnie najbardziej zainteresowało w tym dramacie, to fakt, że to jest tekst, który pozwala eksplorować temat zajmujący mnie od lat, który podejmowałam, gdy pracowałam w teatrze w Białymstoku, na pograniczu. Mowa o traumie czasów pokoju. Nazwałam sobie to w taki sposób, gdyż przychodzi taki moment - gdy kule już nie świszczą nad głową, milkną karabiny i huk nadlatujących samolotów - i trzeba zacząć konstytuować coś nowego. To jest chwila, która zaczyna być traumatyczna. Bo po pierwsze, zaczynamy działać na zgliszczach. Po drugie - wszystkie wartości, które w jakimś sensie nas określają podczas wojny, nawet te duże wartości - nagle stają się nieadekwatne albo tracą swoją siłę w czasach pokoju. Jeżeli weźmiemy na warsztat pojęcia takie, jak honor i odpowiedzialność - nabierają innej wagi. Granica pomiędzy tym, co znaczą w czasie wojny pojęcia śmierć i życie - a tym, co oznaczają w czasie pokoju, który przychodzi bezpośrednio po konflikcie, jest czymś więcej niż tylko granicą przejścia. Ten moment stanowi jedyną szansę - i drugiej takiej nie będzie - na to, żeby tworzyć coś, rozwijać, budować podwaliny dla nowego życia.
PAP: W zapowiedziach spektaklu pisano o "Królu Learze", który ma opowiadać o dziwnej krainie, która znajduje się w stanie permanentnego konfliktu?
A. K.: Jest to moment, w którym wojna została na chwilę zawieszona. Pierwsze zdanie, które pada z ust Gloucestera, mówi o tym, że właśnie on i jego syn Edmund wrócili z wojny, na której był 9 lat i na którą ma wrócić.
Najbardziej znaną sceną z "Króla Leara" jest ta, gdy dzieli królestwo na trzy części i oddaje w perwersyjnej grze - warto uwypuklić w niej sposób, w jaki Lear zaczyna bawić się jako starzec, który do tej pory był głównie na wojnie i nie był rodzicem. I nagle ten stary człowiek, który żył dotąd na froncie - wraca i w tej perwersyjnej grze oddaje się swoim córkom w prezencie. Zniedołężniały Lear oddaje córkom jednocześnie coś więcej: mówiąc o tym, że oddaje im gaje oliwne etc. - tak naprawdę po tych latach spędzonych na froncie oddaje im świat degrengolady, pola minowe... Oddaje im świat zepsuty i wyjałowiony. I wtedy gest przekazania takiego prezentu, a co za tym idzie - pojęcie niewdzięczności - staje się co najmniej dwuznaczny.
Ten zewnętrzny świat konfliktu, nagle, w tej klaustrofobicznej przestrzeni nabiera intensywności, napina się. W związku z tym, że świat naokoło jest jednym wielkim pustkowiem, zniszczonym również działaniami Leara i jego oponentów - ta przestrzeń, ten świat zaczyna przypominać japońskie malarstwo, gdy rysujemy dookoła krajobraz, a główny kształt uzyskujemy przez zawężenie właśnie tego krajobrazu i tła. Jeżeli sobie wyobrazimy, że jest mało miejsca, mało powietrza - nagle zaczynamy istnieć trochę jak w akwarium. Nagle okazuje się, że ta wojna zewnętrzna staje się wojną w wymiarze klaustrofobicznej przestrzeni, gdzie działają stale te same mechanizmy i w gruncie rzeczy nie ma się gdzie skryć przed tym, co jest największym zagrożeniem dla tego świata.
PAP: Dokonała pani pewnych skrótów. Na czym polegały?
A. K.: Okroiłam tekst Szekspira i to bardzo. Wyrzuciłam niektóre postaci, wątki drugoplanowe, mężów córek Leara, monologi i fragmenty ukazujące sposób obrazowania szekspirowskiego. Stratfordczyk bardzo często dawał aktorom duże passusy tekstu, by oni opowiadali, co będą za chwilę robić, jakie będą ich przedsięwzięcia, jakie są motywacje, do czego coś zmierza? Ograniczyłam ten tekst w zasadzie z ponad stu stron do czterdziestu, mając w głowie reguły tego, jak się pisze scenariusz filmowy. Pada minimum informacji, ale przestrzeń tego knucia i motywacji do wzajemnej agresji i podszeptów - przełożyłam na język sceniczny. Powołujemy do życia pewną bajkę z głowy Leara i dla Leara tworzoną. On w ostatnim dniu swego życia decyduje się zagrać jeszcze raz tę całą historię.
To również powoduje, że język, którym opowiadamy tę historię, jest w zasadzie językiem dosyć sztucznym. Na scenie jest tak, że mamy coś w rodzaju planszy do gry, a na zewnątrz - wystawione podesty. Pewne rzeczy odgrywamy po to, by później pokazać ten cały mechanizm uruchomionej manipulacji. Przerażające, że poza Kordelią reszta postaci decyduje się na udział w tej okrutnej zabawie.
PAP: Przestrzeń sceniczna sprawia wrażenie bardzo zimnej. Tło składa się z projekcji ukazujących postindustrialne krajobrazy. Mamy szare, stalowe podesty, których układ może kojarzyć się ze sceną elżbietańską. Wydaje się, że jest to sterylne laboratorium?
A. K.: To jest oczywiście zamierzone. Taki jest świat Leara, przestrzeń zepsucia, w której się znajdujemy. Tu nikt nikogo nie kocha. Tu obserwujemy walkę na śmierć i życie o pewien rodzaj szlachetności i niezależności w otoczeniu absolutnie pozbawionym skrupułów, a więc zimnym, wykoncypowanym, gdzie okrucieństwo widać jak na dłoni.
Ja uwielbiam taką przestrzeń, bardzo restrykcyjną, pozbawioną rekwizytów, ozdobników. Nie wyobrażam sobie, że na tej scenie pojawią się nagle trony, komnaty, korytarze, rekwizyty. Znacznie bardziej interesują mnie mechanizmy władzy, a te mechanizmy najlepiej ukazać na tzw. patelni, na otwartym polu, gdzie wszystko dzieje się pomiędzy aktorami. W zapełnionych wnętrzach to by się zgubiło.
PAP: W Muzeum Powstania Warszawskiego pomiędzy tą sceną-areną a widownią znajduje się dodatkowo rodzaj rowu, który sprawia, że publiczność obserwuje akcję z dystansu.
A. K.: Tak to jest arena. To bardzo dobre słowo, które padało w momencie, kiedy konstruowaliśmy i budowaliśmy tę scenografię. To jest arena walki, ring dla potyczek międzyludzkich. Jest zimno, pusto. Tylko okrucieństwo w tak zbudowanej przestrzeni wydaje się "bogate". Ta spirala manipulacji i zepsucia narasta ze sceny na scenę. Nie potrzebuję niczego więcej, by pokazać mechanizmy walki pomiędzy postaciami.
PAP: Dlaczego w roli króla Leara obsadziła pani aktorkę Iwonę Bielską?
A. K.: Myślę, że taki dramatopisarz jak Szekspir, który miał niebywały zmysł obserwacji, wyczucie pulsu codzienności i diagnozował pewne procesy społeczne - gdyby dziś tworzył ten dramat - nie napisałby go "na mężczyznę". Iwona Bielska nie gra w tej inscenizacji kobiety - jest kimś więcej, choć używa męskich końcówek, a do niej wszyscy zwracają się "ojcze". To jest rodzic, figura ojco-matki. Zależało mi na takim rodzaju zgrzytu stylistycznego, by widz zadał sobie pytanie o nieobecność matki jako rodzica. Taki zabieg zdejmuje odium z tematu patriarchatu, który mnie tu dużo mniej interesuje. W spektaklu pojawia się równocześnie kwestia starością, jako tematu wyobcowania, wykluczenia, który też jest ważnym problemem naszych czasów.
Myślę, że mocna walka o figurę kobiety, jej obecność w różnych aspektach i rolach, jest dziś status quo, od którego się odbijemy. Natomiast dla mnie, gdybym obsadziła w roli Leara mężczyznę - rozmawialibyśmy o patriarchacie. A to przedstawienie nie jest taką rozmową; jest rozmową o innych wartościach, które dzięki takiemu zabiegowi, lepiej się uwidocznią.
Rozmawiał Grzegorz Janikowski (PAP)
gj/ pat/