Mnie by nie było bez niego. Bo my, ludzie, jesteśmy tworem innych, tych ważnych ludzi, którzy mają na nas wpływ. Pod wpływem Andrzeja ja, ponury historyk, nauczyłem się poczucia humoru i takiego cieplejszego stosunku do życia – podkreśla Marcin Wolski w rozmowie z PAP o swoim zmarłym w niedzielę przyjacielu Andrzeju Zaorskim.
"Sieknęło mnie to strasznie. Andrzej był dla mnie kimś więcej, niż przyjacielem, więcej niż członkiem rodziny" – powiedział PAP Marcin Wolski, wieloletni przyjaciel i współpracownik Andrzeja Zaorskiego, polski pisarz, dziennikarz i satyryk.
O tym, jak blisko byli związani może świadczyć powtarzany przez Jana Englerta żart: kiedy widział Wolskiego miał mówić +to Marcin Wolski, jeden ze zdolnych braci Zaorskich+.
Wolski opowiedział PAP, że pierwszy raz z Andrzejem Zaorskim spotkali się w radio, podczas debiutanckiej audycji Wolskiego pt. "Zwierzęta mają głos”. „Andrzej wypadł świetnie, fantastycznie też zaśpiewał" – wspomniał. Jak dodał, zapytał wówczas aktora, Jerzego Zelnika, który go przyprowadził do studio, kim jest ten człowiek. "Ale Zelnik coś pomylił i podał mi całkiem inne nazwisko" – zrelacjonował satyryk.
Jak dodał, bez powodzenia starał się w człowieku, którego nazwisko wskazał mu Zelnik, znaleźć ten wdzięk i talent, jaki zaobserwował u Zaorskiego. "I tak błądziłem przez pięć lat, aż do 1974 roku, kiedy po raz drugi przyszło nam się poznać. Jeden z kolegów przyprowadził go do radia, gdzie robiliśmy audycję +60 minut na godzinę+. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy okazało się, że aktor przyniósł ze sobą kilka, całkiem niezłych zresztą, napisanych przez siebie fraszek. Od tej chwili był moim współpracownikiem, towarzyszem, przyjacielem. Brał czynny udział w powstawaniu tekstów, po prostu pisaliśmy razem. Z jego udziałem powstała np. +Winda+ czy +Czarny kabaret+" - powiedział Wolski.
Ze wzruszeniem w głosie wspomniał dziesiątki przedsięwzięć, przy których razem pracowali – audycji, spektakli teatralnych. "Jak wybuchła +Solidarność+ stworzyliśmy kabaret +Sześćdziesiątka+, który pozwolił nam przejść przez trudne lata 80." – zaznaczył Wolski. I dodał, że wspólna praca przy programie "Polskie Zoo" była dla niego niezapomnianą przygodą, a Zaorski był w tym czasie "głosem mojego sumienia i estetyki. A nasze radiowe i telewizyjne szopki, było ich kilkadziesiąt, szybko stały się naszym znakiem rozpoznawczym."
"Mnie by nie było bez niego. Bo my, ludzie, jesteśmy tworem innych, tych ważnych ludzi, którzy mają na nas wpływ. A pod wpływem Andrzeja ja, ponury historyk, nauczyłem się poczucia humoru i takiego cieplejszego stosunku do życia" – podkreślił Marcin Wolski.
Jak wspomniał, wiele czasu spędzili wspólnie – nie tylko w pracy, ale także bawiąc się, wypoczywając i podróżując po świecie – byli razem m.in. w Australii, USA, na Kubie. Niestety, Andrzej Zaorski już w latach 90 XX w. zaczął chorować. "Najpierw była to tylko cukrzyca, którą na szczęście udawało się trzymać pod kontrolą, więc dało się dalej żyć i pracować, powstawały nasze kolejne programy. Ale przyszedł rok 2004 i udar, który odebrał Andrzejowi to, co miał najwspanialszego – mowę. A konkretnie, to nie był w stanie wyartykułować słów dłuższych, niż dwusylabowe” – powiedział Wolski.
Jak wspomniał, starał się wymyślić audycje, w których padałyby same dwusylabowe słowa. I udało się. "Jako, że choroba nie odebrała Andrzejowi talentu parodysty, zagrał w jednej z audycji Lecha Wałęsę, który posługiwał się wyłącznie wyrazami złożonymi z dwóch sylab" – uśmiechnął się na to wspomnienie Wolski.
Jak przyznał, ostatnimi czasy, ze względu na stan zdrowia przyjaciela, nie widywali się często. "Wciąż mam w uszach jego ulubione powiedzonko, zdanie, które zawsze wypowiadał, kiedy gdzieś wspólnie lecieliśmy i samolot szczęśliwie wylądował na lotnisku: +I znów nam się udało+ - powtarzał. Tym razem się nie udało. Czuję się, jakby mi ktoś wyciął pół mózgu, zabrał kawałek samego siebie. Ale oprócz bólu, odczuwam też wdzięczność, że Andrzej istniał, że był moim przyjacielem" – zakończył Marcin Wolski.(PAP)
Autorka: Mira Suchodolska
mir/ mhr/