Jestem podglądaczką małego życia. Zawsze zaglądam ludziom w okna - powiedziała PAP Magdalena Grzebałkowska, reporterka i pisarka, autorka książek „Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego”, „Beksińscy. Portret podwójny”, „1945. Wojna i pokój” oraz „Komeda. Osobiste życie jazzu”.
Polska Agencja Prasowa: Przy książce "Komeda. Osobiste życie jazzu" pracowała Pani inaczej niż przy wcześniejszych reportażach?
Magdalena Grzebałkowska: Wychodzę z założenia, że nie piszę biografii, tylko reportaże biograficzne. Mój sposób pracy przy "Komedzie" był podobny. To bardzo proste: jest temat, trzeba zrobić research, spotkać odpowiednią liczbę osób, znaleźć jak najwięcej materiałów źródłowych, potem to wszystko ogarnąć, usiąść i napisać. Taka jest moja recepta na dobry tekst. Nigdy nie siadam do pisania, jeśli nie mam pewności, że zebrałam wszystkie możliwe informacje na dany temat. Oczywiście, kiedyś trzeba sobie powiedzieć "stop". Ja to robię, gdy trzecia napotkana osoba mówi mi rzecz, którą już słyszałam.
PAP: Jak już przejrzy Pani wszystkie archiwa, zgromadzi wszystkie materiały, pojawia się strach przed rozpoczęciem pisania? Mówi Pani, że wystarczy to "ogarnąć", ale jak to zrobimy i co w danej historii zobaczymy, zależy przede wszystkim od talentu.
Magdalena Grzebałkowska: Strach zawsze jest. Najłatwiej było napisać pierwszą książkę, bo nikt ode mnie niczego nie oczekiwał. Bycie reporterem to zawód, który niesie z sobą niebezpieczeństwo ciągłego poddawania się ocenie. To strach wielopoziomowy. Często wynika on z przekonania, że "do tej pory się jakoś udawało". To w psychologii nazywa się syndromem oszusta i najczęściej dotyka kobiet. Owo zjawisko polega na pewności, że nic się nie umie, a wszystkie dotychczasowe sukcesy to zbieg okoliczności. Myślałam, że mam to tylko ja, ale okazało się, że to dawno opisana naukowo przypadłość. Jest też strach przed ciężką pracą. Z natury jestem leniem, więc staram się szybko kończyć książki, by nie musieć dłużej nad nimi siedzieć. Nie odkładam tego, choć prokrastynacja - czyli zwlekanie - to moja muza. Jest też strach o to, że nie zrozumiałam bohatera.
PAP: Pojawia się również strach przed tym, że kogoś książką może Pani skrzywdzić?
Magdalena Grzebałkowska: Nie, bo zakładam, że będę pisać prawdę. Jeśli byłaby ona dla kogoś bolesna, a ten ktoś żyje (np. rodzina albo krewni mojego bohatera), to idę i rozmawiam z tą osobą. Pytam, co i jak mogę napisać, by nie sprawić jej przykrości. Bo przecież nie chodzi o to, by osiągać cele za wszelką cenę. Godność ludzka jest dla mnie bardzo ważna. W przypadku książki o Krzysztofie Komedzie Tomasz Lach (pasierb muzyka, syn Zofii Komedowej) bardzo mi pomagał przy zbieraniu materiałów - wspaniały człowiek. Jednak zbierając materiały do reportażu, zauważyłam, że mój ogląd świata Komedy jest trochę inny od tego, jak go przedstawili Tomasz Lach i jego matka. Zrobiło mi się głupio wobec Tomasza, że przeczyta w mojej książce często niemiłe rzeczy, które o Zofii mówili mi inni ludzie. Nie bałam się procesu, bo pisałam prawdę, ale nie chciałam skrzywdzić człowieka. Postanowiłam z nim porozmawiać. Na szczęście doszliśmy do porozumienia. Z pewnością niektóre treści w mojej książce go ranią, jednak to przyjął.
PAP: Prawda w reportażu to temat, który co jakiś czas wybucha przy okazji tekstów wzbudzających kontrowersje. Tak było choćby po ukazaniu się książki "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego. Czym prawda jest dla Pani?
Magdalena Grzebałkowska: Czym jest prawda? Czy jest jedna prawda? To niezwykle trudne pytania. Jedno wiem na pewno – nie można do końca poznać drugiego człowieka. W przypadku Krzysztofa Komedy to było szczególnie ciężkie, ale już Beksińscy swoje "flaki" podali mi na tacy i jeszcze je okrasili diamentami. Wydaje mi się, że prawd jest tyle, ilu ludzi na świecie. Ale są jeszcze fakty. Ich interpretacje mogą być rożne, ale fakty są niepodważalne. Moim zadaniem jest je weryfikować. Nie mam patentu na prawdę o Beksińskich, księdzu Twardowskim czy Komedzie. Zofia Komedowa miała swój obraz męża i siebie – ja mam inny. Natomiast za niedopuszczalne uważam kłamstwa. Jest mnóstwo takich historii. W Ameryce przyznano Pulitzera kobiecie, która napisała reportaż o chłopcu ze slumsów. Nie mogę zrozumieć, czemu utrzymywała, że to non-fiction. To była przecież bardzo dobra książka. Jak chcesz zmyślać – pisz beletrystykę. Dla mnie prawda jest na pierwszym miejscu. Dopuszczam rekonstrukcję, ale zawsze piszę: "Uważaj czytelniku, nie wiem, jak to było, ale na podstawie danych, które mam, pozwalam sobie napisać tak i tak…". Tak jest w przypadku "Komedy", gdzie rekonstruuję dzień, gdy artysta mówi swoim rodzicom, że odchodzi od zawodu lekarza i ze starszą od siebie rozwódką z dzieckiem (czyli Zofią) wyjeżdża do Krakowa, by grać jazz. Zosia to opisała, ale ja nie wierzyłam, że tak mogło być i zrekonstruowałam tę rozmowę. Oparłam to na faktach: byłam w mieszkaniu, w którym się to wydarzyło, wiedziałam wiele o rodzicach Komedy, widziałam korespondencję. Myślę, że takie podejście jest uczciwe wobec czytelnika.
PAP: A stawianie sobie granic?
Magdalena Grzebałkowska: To bardzo ważny aspekt reportażu. Stawiam granicę wtedy, kiedy mogłabym odebrać godność swojemu bohaterowi. Jestem zwolenniczką biografii anglosaskiej: pokazuję bohatera na pomniku, ale w szlafroku. Nie robię hagiografii, nie jestem Władziem Mickiewiczem, który pali listy swojego ojca, żeby w naszej pamięci pozostał wielki Adam Mickiewicz. A przecież to był taki fajny łobuz…
Przy każdym z moich reportaży musiałam zdecydować, czy w imię prawdy o bohaterze napisać o niektórych faktach z jego życia czy nie. Tak było choćby w przypadku Zdzisława Beksińskiego. Artysta cierpiał na pewną przypadłość psychosomatyczną: gdy się stresował - miał duże kłopoty żołądkowe. A stresował się nieustannie: długim czekaniem na windę, wyjazdami do rodzinnego Sanoka, spotkaniami autorskimi. Wtedy już trzy dni wcześniej nic nie jadł, żeby owych kłopotów nie mieć. To bardzo intymna rzecz. Zastanawiałam się więc: napisać czy nie? Niby to nic istotnego, ale w latach 60. Beksiński dostał prestiżowe stypendium im. Guggenheima w Nowym Jorku. Nie pojechał. Jego lojalni przyjaciele mi mówili: "Nie wyjechał, bo czuł się już spełnionym artystą". Duby smalone. Prawda jest taka, że Beksiński nie mógł przebywać w miejscu, w którym nie miał dostępu do własnej toalety. Rzecz niezwykle intymna, ale musiałam to napisać. Czasami słyszę, że w książce o Beksińskich poszłam za daleko, ale oni tacy byli. Nie mogłam tego zakłamać.
PAP: Wspominała Pani o rekonstrukcji. Jak wiele daje tekstowi, że pójdzie się do tego mieszkania, pojedzie do Hollywood i zajrzy w prywatne przestrzenie, gdzie rozgrywało się życie bohatera?
Magdalena Grzebałkowska: To warunek niezbędny. Reporter musi pojechać na miejsce zdarzenia, powąchać, dotknąć, polizać, pogadać. To sens bycia reporterem. Przecież ja wiedziałam, że nie ma już domu Komedy w Los Angeles. Ale nie pojechać tam? Nie zobaczyć, nie dotknąć skarpy, z której prawdopodobnie spadł? My się karmimy obrazami. Głowa sama nie wyobrazi sobie wszystkich szczegółów. W Los Angeles zobaczyłam tę spękaną, rudą ziemię i że ta skarpa nie jest wcale wysoka. Niebo nad domem Komedy jest turkusowe i słońce pali, zieleń jest wypłowiała. Zobaczyłam, jak blisko miał do Sunset Boulevard i modnego wówczas klubu Whiskey Gogo, gdzie bywał z Romanem Polańskim. Takich doświadczeń nie dostanie się, siedząc w domu. Poza tym niezwykle ważne są archiwa. Do tego trzeba mieć olbrzymią cierpliwość. Niektórych dokumentów szukałam dwa lata.
PAP: Pisze Pani reportaże, które skupiają się na jednym bohaterze. Ale jest wyjątek: książka "1945. Wojna i pokój". Dziesiątki historii w jednej opowieści.
Magdalena Grzebałkowska: Kiedyś Wojtek Tochman poradził mi: "O każdym rozdziale książki myśl jak o oddzielnym reportażu". To szalenie mi pomogło. Tak podeszłam do "1945. Wojny i pokoju": stworzyłam dziesięć reportaży. Wydawało mi się, że jeśli jestem z wykształcenia historyczką, łatwo przyjdzie mi ta praca. Byłam w błędzie. Musiałam uczyć się historii na nowo.
PAP: Który temat z tej książki był dla Pani odkryciem nieznanej części historii?
Magdalena Grzebałkowska: Wszystkie zagadnienia były już kiedyś opisane, ale odkryłam, że wielu rzeczy nie znam. Obozy pracy dla Niemców – niewiele o nich wiedziałam, sierocińce dla dzieci żydowskich - podobnie. Odkryłam także, że lokalne historie są znane tylko w danym rejonie. w innych częściach Polski już niekoniecznie. Dużym przeżyciem było dla mnie badanie historii Wernera – chłopca, który przeszedł Zalew Wiślany zimą, uciekając z rodziną przed Rosjanami. Zawsze lubiłam jeździć z rodziną na Mierzeję Wiślaną. Jednak teraz, kiedy tam jestem, w myślach przepycham się wśród ludzi, którzy wtedy uciekali do Gdyni. W tym zalewie zatonęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
PAP: W tej książce jest mnóstwo prywatnych, małych opowieści. Tego nie dowiemy się w szkole.
Magdalena Grzebałkowska: I tak zabija się w dzieciach miłość do historii. Mnie najbardziej interesują właśnie te małe opowieści. To jest na przykład historia mojej babci Władzi, która teraz ma 92 lata, a w 1945 roku miała 18. To jest historia nas wszystkich, bo jeśli my tu żyjemy, to ktoś z naszych bliskich musiał przeżyć 1945 rok. To pomaga nam identyfikować się z tamtymi czasami, pomaga zachować ciągłość. Jestem podglądaczką małego życia. Zawsze zaglądam ludziom w okna, więc proszę je zasłaniać, jeśli nie chcecie być podglądani.
Rozmawiała: Aldona Łaniewska-Wołłk
Magdalena Grzebałkowska - polska pisarka i reporterka, związana z "Gazetą Wyborczą", autorka książek "Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego", "Beksińscy. Portret podwójny" oraz "1945. Wojna i pokój", za którą w 2016 r. była nominowana do Nagrody Literackiej "Nike" i otrzymała "Nike" czytelników. Jest laureatką wielu nagród, m.in. Grand Press oraz Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego. (PAP)
autor: Aldona Łaniewska-Wołłk
ałw/ wj/