Obraz "Miles Ahead" to pierwsza próba filmowej biografii Milesa Davisa, jednego z najsłynniejszych trębaczy jazzowych w historii. W czwartek muzyczny świat obchodzi 90. rocznicę urodzin autora m.in. "Kind of Blue", "Birth of the Cool" czy "Bitches Brew".
Reżyserem i odtwórcą głównej roli w "Miles Ahead" jest Don Cheadle, aktor znany m.in. z filmów "Miasto gniewu" (2004), "Hotel Ruanda" (2004) czy "Traffic" (2000). By wiarygodnie zagrać Davisa, być może najsłynniejszego muzyka jazzowego w historii gatunku, Cheadle nauczył się nawet grać na trąbce. Twórcy filmu tytuł zaczerpnęli z albumu Davisa, wydanego w 1957 r.
Pomysł stworzenia pierwszego filmu biograficznego o Davisie powstał, gdy Cheadle starał się o rolę w "Alim", kinowej opowieści o życiu mistrza pięściarskiego Muhammada Alego. Jeden z autorów scenariusza zasugerował, że Cheadle powinien wcielić się w postać ekscentrycznego jazzmana. Alego zagrał Will Smith.
Przebrany za Davisa, Cheadle opowiada historię życia i sztuki trębacza dziennikarzowi magazynu "Rolling Stone", granemu przez Evana McGregora. Sięga wstecz - do wczesnych lat 50., epoki rozgorączkowanego, wielkomiejskiego be-bopu, tragicznego życia i śmierci Charliego "Birda" Parkera, "jazzowego trybu życia", pełnego narkotyków, prostytutek i alfonsów, drobnych sprzeczek i dużych awantur z białymi policjantami. Historia Milesa Davisa jest historią jazzu, narodzin kolejnych odmian gatunku, cool jazzu, hard-bopu czy fusion. Davis był jednym z pionierów. Nie interesowała go jedynie estetyka free-jazzu.
Urodzony w Alton w stanie Illinois w rodzinie dentysty Miles Dewey Davis III cieszył się względnie dostatnim dzieciństwem, jakie zapewniła praca ojca. Od nastoletnich lat wiązał swoją przyszłość z muzyką i występami na scenie. W 1944 r. przyłączył się do popularnego w Ameryce big-bandu Billy'ego Eckstine'a. Tam poznał saksofonistę Charliego Parkera i trębacza Dizzy'ego Gillespiego, którzy mieli poprowadzić jazzową rewolucję w ciągu następnych kilku lat. Davis został zrekrutowany i dołączył do jazzowych "niebieskich ptaków" w Nowym Jorku.
Davis grał za plecami Parkera, idola młodych adeptów jazzu, saksofonistę uważanego za geniusza, ucieleśnienie jazzu. Od swojego bohatera uczył się nie tylko muzyki, ale także sztuki "pięknego życia", pełnego uciech i używek. Wieczory spędzał na scenach 52. ulicy. To tam pulsowało nocne życie "miasta które nigdy nie śpi", w klubach Onyx, Three Deuces, Downbeat czy Carousel. Dnie spędzał studiując teorię muzyki w prestiżowej Juilliard School of Music.
W 1955 r. umarł Parker, ale Davis był już samodzielny. Dzięki występom u boku "Birda" zdobył sławę i uznanie. W 1957 r. ukazał się album "Birth of the Cool" nonetu prowadzonego przez trębacza, a także aranżerów Gila Evansa, Gerry'ego Mulligana i Johna Lewisa. Proponował nowy jazz, oparty na tradycji europejskiego impresjonizmu muzycznego, delikatny, wyrafinowany i wyciszony. Przeciwieństwo rozszalałego be-bopu.
Do nagrania Davis zaprosił białego alcistę Lee Konitza, wywołując oburzenie czarnoskórych saksofonistów. Ci zarzucali trębaczowi, że daje pracę białemu, gdy tak wielu czarnych muzyków z trudem wiąże koniec z końcem. Davis pozostał niewzruszony. Tłumaczył, że nie obchodzi go kolor skóry, tylko umiejętności muzyczne. Podkreślał także, że Konitz był jednym z niewielu alcistów, którzy nie usiłowali naśladować Charliego Parkera. Nowa muzyka nie mogła nawet przypominać o tej minionej.
Pozostał niewzruszony również gdy zatrudnił białego pianistę Billa Evansa. Davis, Evans, a także "Cannonball" Adderley, Jimmy Cobb, John Coltrane, Paul Chambers (również Wynton Kelly), nagrali "Kind of Blue" (1959), najlepiej sprzedający się album w historii jazzu, zapoczątkowując tym samym epokę "jazzu modalnego". Davis nie pozostał jednak wierny swojemu pomysłowi i wciąż kontynuował poszukiwania nowych stylistyk, nowych środków wyrazu.
W połowie lat 60. powstał "drugi kwintet". Evans i Coltrane poszli swoimi drogami, rozsławieni dzięki "namaszczeniu" Davisa i sukcesowi "Kind of Blue". Pod skrzydła słynnego trębacza trafili młodsi, niedoświadczeniu muzycy: Wayne Shorter, Tony Williams, Ron Carter i Herbie Hancock. Każdy z nich w przyszłości miał odejść z zespołu, by rozpocząć własne, pełne sukcesów kariery. Terminowanie u Davisa było szansą na sławę i występy w największych salach, nagrywanie dla najlepszych wytwórni. Przez kolejne grupy Davisa "przewinęli" się m.in. Keith Jarrett, Chick Corea, Dave Holland, Jack DeJohnette, Joe Zawinul, Marcus Miller czy John Scofield.
"To album, który przywraca wiarę w muzykę" - napisał Lester Bangs, wówczas dziennikarz "Rolling Stone", o wydanym w 1969 r. "In a Silent Way". Davis nie grał już akustycznego jazzu. Coraz śmielej sięgał po instrumenty elektryczne, pod wpływem rozwijającej się muzyki rockowej. Jego kolejne prace były rewolucyjne - "Bitches Brew" wprost nawiązywał do muzyki funkowej i rocka (Davis zaprzyjaźnił się w tym okresie z Jimim Hendrixem; planował nawet współpracę, ale tę przekreśliła śmierć gitarzysty). Rozsadzały jazzowy idiom, poszerzając go o nowe elementy. W ostatniej fazie swej twórczości, sięgał nawet po piosenki popowe, interpretując m.in. "Time After Time" Cyndi Lauper czy "Human Nature" Michaela Jacksona.
Krytykowany przez fanów i dziennikarzy, którzy nie rozumieli jego zmian i pomysłów, Davis wprowadzał do jazzowego słownika i kanonu kolejne odmiany jazzu. Dziś każda z nich należy do wielkiej "tradycji", przed którą tak uciekał trębacz, usiłujący stworzyć osobisty, ahistoryczny środek wyrazu. Jego brzmienie - ciche, ospałe, pozbawione wibratta - jest dziś jednym z najłatwiej rozpoznawalnych w jazzie. Korzystały z niego kolejne pokolenia trębaczy, od Tomasza Stańko po Petera Evansa.
Davis wyrwał się ze stereotypu głodującego jazzmana. Żył jak król, jeździł najdroższymi samochodami, ubierał się w najdroższe ubrania i otaczał się najpiękniejszymi kobietami. Jego bohaterami byli pięściarze, Jack Johnson, Muhammad Ali, ale przede wszystkim Sugar Ray Robinson. Od tego ostatniego czerpał dyscyplinę - zarówno, gdy walczył z uzależnieniami, jak wtedy, gdy musiał walczyć z rasistowskim społeczeństwem Ameryki lat 60., policją, wykorzystującymi muzyków właścicielami klubów i wytwórni czy prasą i widownią, zbyt ociężałą, by dotrzymać mu kroku w muzycznej ewolucji. (PAP)
pj/ agz/