Na festiwalu ludzie sami organizują tę przestrzeń w sensie społecznym – powiedział PAP Mirosław Pęczak, kulturoznawca, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, publicysta tygodnika Polityka. "Publiczność festiwalowa to nie jest samotny tłum, to jest właśnie wspólnota" - dodał.
PAP: Na czym polega fenomen letnich festiwali muzycznych?
Prof. Mirosław Pęczak: To co jest cechą oczywistą, ale obarczoną różnymi znaczeniami, to fakt, że one się odbywają w plenerze. To ma znaczenie, impreza plenerowa ze względu na swoją specyfikę przestrzenną ma większe szanse na stworzenie okazji do afiliacyjnej, towarzyskiej interakcji, która może być też często przypadkowa. Impreza w sali daje mniej okazji, żeby z kimś porozmawiać, wymienić spojrzenia. Natomiast jeśli jesteśmy na festiwalu Jurka Owsiaka albo na OFF-ie w Katowicach czy nawet na Open’erze w Gdyni, widzimy, że ludzie sami organizują tę przestrzeń w sensie społecznym. Zawsze możliwa jest wymiana uwag, interakcja mniej lub bardziej wiążąca. Festiwale muzyczne odbywające się w sezonie letnim nie mają nic wspólnego z imprezami organizowanymi przez telewizje, co już obrosły tradycją, jak na przykład festiwal w Opolu czy wszystkie mutacje festiwalu w Sopocie. One pokazują, co tak naprawdę dzieje się na rynku muzycznym i co najbardziej odpowiada publiczności, bo nie służą żadnej telewizji. Jeśli są komercyjne, to przede wszystkim silnie sprzężone z rynkiem muzycznym. Jeśli są tzw. festiwalami z ideą, jak to kiedyś nazwałem publicznie, jak festiwal Pol’and’Rock, wtedy są związane z jakimś przesłaniem. Wreszcie letnie festiwale są podobne do wydarzeń z kręgu wysokiej kultury, w rodzaju wyjścia do opery. Trzeba się na nie pofatygować, przyjechać, a przynajmniej udać się w wyznaczone miejsce, co wymaga wysiłku i zdecydowania. Mamy w sezonie bardzo dużo festiwali muzycznych, które odpowiadają na bardzo zróżnicowane potrzeby czy gusta. Spora część tych festiwali adresowana jest do wyspecjalizowanej publiczności w węższym albo w szerszym zakresie.
PAP: Czy festiwale to tylko muzyka? Co przyciąga do nich ludzi?
Prof. Mirosław Pęczak: Oczywiście, że nie tylko muzyka. Profesor Tomasz Szlendak kiedyś zauważył, że współczesne festiwale czy w ogóle wydarzenia - tzw. eventy - mają zawsze charakter wielozmysłowy. To oznacza, że dysponują różnymi atrakcjami i muzyka nie jest jedynym magnesem. Niekiedy można odnieść wrażenie, że nie najważniejszym. Kiedy mówimy o wielozmysłowości, myślimy o dostępie do alkoholu, o tym, że zawsze można coś zjeść. Oprawa występu ma bardzo często charakter audiowizualny, towarzyszy mu z reguły specjalna scenografia, dzieją się dodatkowe rzeczy, ubarwiają występ. Najistotniejszy jest walor społeczny, czyli możliwość kontaktu z innymi. Na festiwalach zawiązują się przyjaźnie, niekiedy miłości. To niezwykle ważne szczególnie dla młodych ludzi. Wielokrotnie doświadczyłem w trakcie różnych imprez, że ludzie się rozpoznają, mieszkają w bardzo różnych miejscach Polski, ale zawsze odnajdują się na wybranej imprezie. Często są nastawieni na to, że akurat gdzieś jadą, więc spotkają ludzi, których przez cały rok nie widzieli. To też w bardzo dużym stopniu buduje koloryt danego wydarzenia.
PAP: Czy to oznacza potrzebę bycia we wspólnocie?
Prof. Mirosław Pęczak: Można to tak nazwać. Myśmy się trochę przyzwyczaili i jak się okazuje nie do końca słusznie, że zmiana społeczna, jaka się odbywa, zmierza do atomizacji społecznej, czyli coraz mniej potrzebujemy kontaktu z innymi, oddzielamy się, zamykamy się w stadach rodzinnych albo wąskich kręgach przyjacielskich. Ale w książce francuskiego socjologa Michela Maffesoli "Czas plemion" można znaleźć tezę, że jest dokładnie odwrotnie - w tej późnej nowoczesności (jakby to nazwał Zygmunt Bauman) ludzie do siebie lgną, potrzebują być z innymi. Jeśli przyjrzelibyśmy się festiwalowi, tak jak się przyglądają mu badacze, okaże się, że publiczność festiwalowa to nie jest jakiś samotny tłum, to jest właśnie wspólnota. Każda z imprez, mała czy duża, pokazuje, że potrzeba bycia we wspólnocie, potrzeba współtworzenia bytu społecznego, jakim jest wspólnota, wcale nie znika.
PAP: Czy takie same mechanizmy działają w przypadku kin letnich albo targów śniadaniowych?
Prof. Mirosław Pęczak: Trochę to jest inaczej. Kino to jest jednak co innego, uwaga cały czas jest skupiona na tym co się dzieje na ekranie - niezależnie, czy siedzimy w kinie letnim czy zamkniętym. Z kolei targi śniadaniowe to jest jak najbardziej okazja do bycia z innymi. Jednak przyjrzałem się na przykład targom śniadaniowym na warszawskim Żoliborzu. Miałem wrażenie, że tam wspólnotowość zamykała się w niewielkich gronach. Rzadko ludzie się zaczepiali, surfowali po różnych środowiskach. Natomiast na festiwalu muzycznym nie zamykamy się w naszej grupie towarzyskiej, ale chodzimy po terenie, spotykamy różne osoby i rozmawiamy. W sensie społecznym festiwal muzyczny wydaje się bardziej otwarty.
PAP: Jakie inne funkcje spełniają festiwale?
Prof. Mirosław Pęczak: Bez wątpienia realizują funkcję poznawczą. Osoby uczestniczące w festiwalu mogą się sporo dowiedzieć o muzyce, która jest tam prezentowana. To przede wszystkim dotyczy "wyspecjalizowanych" fanów, oni dowiadują się co nowego słychać w akurat tej niszy, jaką formę prezentują poszczególni wykonawcy. To jest wiedza szczególna, ważna dla dziennikarzy muzycznych i dla fanów.
PAP: Czy jest coś jeszcze?
Prof. Mirosław Pęczak: To już jest dużo, ale jeszcze odpowiedź na kolekcjonowanie wrażeń. To trochę tak, jakbyśmy wyjeżdżali na wakacje do egzotycznego kraju - wtedy też nastawiamy się na kolekcjonowanie wrażeń, niektórzy je dokumentują, robią zdjęcia, nagrywają filmy. W przypadku festiwali też coś takiego wchodzi w grę i później jest co opowiadać, co wspominać. Ja do tej pory wspominam występ Patti Smith na festiwalu w Katowicach sporo lat temu. Myślę, że chyba każdy kto jeździ na festiwale, ma takie doświadczenia. Są też krytycy takiej postawy. Uważają, że kolekcjonowanie wrażeń wyklucza kontemplację muzyki, powoduje, że gdzieś byliśmy, coś tam słyszeliśmy, ale mniej ważne jest, czy nas to wzbogaciło wewnętrznie czy nie. Choć ja się z tym generalnie nie zgadzam. Uważam, że to nastawienie się na wrażenia nie jest czymś złym.
PAP: Ceny rosną, wydarzyła się pandemia, a ludzi wciąż przybywa na festiwalach. Jak Pan myśli czemu się tak dzieje?
Prof. Mirosław Pęczak: Myślę, że ludzie mają pieniądze. Różne badania pokazują, w zależności od tego co to jest za impreza, że temat ceny za karnety jest stałym motywem rozmów z respondentami podczas badań nad festiwalami. Można podzielić festiwale na takie, na które przyjeżdżają ludzie bardziej majętni i mniej majętni. Mamy imprezy skrajnie drogie jak Open’er i bardzo tanie, gdzie wstęp jest w zasadzie bezpłatny, takie jak festiwal Owsiaka. Kiedy robiliśmy kilka lat temu badanie porównawcze różnych festiwali, bardzo często motyw cen pojawiał się w kontekście OFF Festivalu. Ten festiwal doczekał się w dość krótkim czasie wiernej publiczności, ceny co roku rosły, więc wszyscy się wymieniali uwagami, a ile to teraz kosztuje pole namiotowe, ile karnet, itd.
PAP: I co wyszło z tych badań?
Prof. Mirosław Pęczak: Wyszło przede wszystkim, że mimo utyskiwania na ceny publiczność wybranych imprez, takich jak OFF Festival, nie maleje. Jest coś takiego jak przywiązanie do miejsca, samego wydarzenia, to jest ważniejsze od ceny.
PAP: Czy można powiedzieć, że dzisiejsze festiwale są spadkobiercami PRL-owskich festiwali kontrkultury takich, jak np. Jarocin?
Prof. Mirosław Pęczak: To jest zupełnie coś innego. PRL-owskie festiwale alternatywne w ogóle nie dysponowały infrastrukturą. W Jarocinie zawsze był problem z jedzeniem. W ostatniej dekadzie PRL-u takie festiwale jak Jarocin czy Róbrege funkcjonowały jak azyle w stosunku do zewnętrznej rzeczywistości. Ludzie czuli, że ich wolność, którą tam wyrażali, jest cokolwiek reglamentowana, bo mogło się zdarzyć, że milicji się coś nie spodoba. Teraz to nie wchodzi w grę, na festiwalach jest większe pole dla wolnej ekspresji, a z drugiej strony znakomita ich większość wymaga nakładów ze strony organizatorów, ale i publiczności. Mamy do czynienia z komercjalizacją.
PAP: Jak dzisiejsze, polskie festiwale czerpią z międzynarodowych wzorców? Czy się inspirujemy, kopiujemy?
Prof. Mirosław Pęczak: Myślę, że to nie jest kopiowanie. To jest raczej przejmowanie pewnej idei. Jurek Owsiak wymyślił Przystanek Woodstock i oczywiście kierował się ideą starego Woodstocku, mitem hipisowskim, ale trudno powiedzieć, że to było kopiowanie. Prawie każdy z polskich festiwali prędzej czy później dorabia się swojego kolorytu, specyfiki i nikt nie ogląda się, jak to jest na świecie. Natomiast bywa tak, że różne wydarzenia wpisują się w szerszą mapę imprez w Europie. Tak jest w przypadku Open’era, którego się zestawia z imprezami takimi, jak Glastonbury. To samo dotyczy różnych festiwali niszowych. Są takie imprezy i festiwal Owsiaka nie jest wyjątkiem, które nawiązują do kontrkultury, do rewolty punkowej, taką imprezą jest festiwal w Goniądzu. Są też takie, które są osadzone bardziej w tym, co modne, co na fali i są zazwyczaj te najdroższe, z walorami komercyjnymi. Tak jest w przypadku Open’era albo w wersji alternatywnej OFF Festivalu. Niewątpliwie organizatorzy tych imprez wiedzą jak to się robi na świecie i z tych doświadczeń się korzysta.
PAP: Jeździ Pan na jakieś festiwale, ma Pan jakieś ulubione?
Prof. Mirosław Pęczak: Jeżdżę czasami, aczkolwiek niezbyt intensywnie. W zeszłym roku byłem w Goniądzu, w tym roku też tam jadę, a to jest głównie związane z tym, że robimy z prof. Kuligowskim niedużą konferencję naukową tuż przed tym festiwalem. Bywałem na różnych imprezach, na OFFie, Open’erze, różnych innych.
Rozmawiała: Zuzanna Piwek (PAP)
Autorka: Zuzanna Piwek
zzp/ aszw/