Nigdy nie miałem ambicji, żeby wychowywać widzów. Byłem w ich domu tylko gościem i zawsze miałem tego świadomość - mówi PAP Stanisław Janicki, legenda kina, krytyk filmowy, przez 32 lata (1967-99) gospodarz programu telewizyjnego „W starym kinie”.
PAP: 110 lat temu, 22 października 1908 r. odbyła się w Warszawie premiera pierwszego polskiego filmu fabularnego pt. "Antoś pierwszy raz w Warszawie". Tak przynajmniej wynika z pamiątkowej tablicy umieszczonej w latach 80. przy ul Wierzbowej. A część historyków kina uważa, że pierwszym polskim filmem fabularnym była "Pruska kultura"?..
Stanisław Janicki: Historycy kina dzielą się na dwa obozy – jedni uważają, że pierwszym polskim filmem był "Antoś..." inni i ja do nich należę, że "Powrót Birbanta" Kazimierza Prószyńskiego z 1902 r. Film ten był fabularną opowieścią, występowali w nim zawodowi aktorzy, a nie tak jak u braci Lumiere zwykli ludzie. Był tylko jeden szkopuł, trzecim warunkiem, jaki musi spełnić film, żeby został uznany za fabularny jest to, że odbył się jego publiczny pokaz za opłatą. U Prószyńskiego nie było żadnych opłat, bo on pokazywał ten film różnym środowiskom, żeby uzyskać pieniądze na dalszą realizację swojego wynalazku. Moim zdaniem to jednak nie dyskwalifikuje tego filmu.
"Antoś pierwszy raz w Warszawie" został nakręcony 6 lat później, więc oczywistym jest, że jego akcja jest już bardziej rozbudowana, a film trwał już kilka minut.
PAP: Kim zatem był Kazimierz Prószyński?
Stanisław Janicki: Niewątpliwie niezwykłą postacią - w jego osobie mieliśmy zupełnie fantastycznego wynalazcę - nie czystego technika, naukowca - ale również człowieka mającego bardzo szeroki światopogląd. To on, w 1894 r. stworzył pleograf. Było to połączenie kamery i projektora. Prawdopodobnie był to pierwszy na świecie projektor filmowy. Dopiero rok później bracia Lumiere opatentowali swój kinematograf. Co ważne, Prószyński nie tylko był wynalazcą technicznym, ale też wizjonerem - miał świadomość, co za pomocą jego wynalazku można zrobić. Szukał więc sponsorów, którzy poparliby jego wynalazek. Żeby ich przekonać zrealizował pierwszy polski film fabularny - "Powrót Birbanta", zresztą grał w tym filmie najwspanialszy, moim zdaniem, przedwojenny polski aktor, czyli Kazimierz Junosza-Stępowski.
PAP: Jak publiczność reagowała na te pierwsze filmy?
Stanisław Janicki: Reakcja publiczności, nie tylko polskiej, ale i na całym świecie była fenomenalna. Nagle zobaczono coś, co przybliżało widzom prawdziwe życie. To były żywe fotografie. Do tej pory znano fotografię, ale nie ruchome zdjęcia, także reakcja na pierwsze filmy była wszędzie na świecie taka sama - zachwyt. Najlepszym dowodem jest to, że kino rozwinęło się na całym świecie, bez wyjątku, w krótkim czasie, w sposób nieprawdopodobny. Dla publiczności to było jakby spełnienie pewnych oczekiwań i marzeń. Do tej pory oglądali w galeriach obrazy – wspaniałe, cudowne. Oglądali fotografie i nagle zobaczyli, że ta fotografia się rusza. Nagle zobaczyli coś, co znali z codziennego życia. Pierwszy film braci Lumiere "Wyjście robotników z fabryki" to nie była jakaś fantazja i science fiction. To było to, co było życiem i ludzie, widzowie to życie zobaczyli.
PAP: Chociaż podczas pierwszej projekcji filmu braci Lumiere "Wjazd pociągu na stację w La Ciotat" widzowie w popłochu uciekali sprzed ekranu, aby uniknąć zmiażdżenia przez nadjeżdżającą lokomotywę...
Stanisław Janicki: Tak, rzeczywiście publiczność zareagowała na ten film w pierwszym odruchu przerażeniem. Ci ludzie widzieli pociągi wjeżdżające na stację, a tu nagle ten pociąg jedzie w kinach na nich. To robiło rzeczywiście szokujące wrażenie, ale widzowie się bardzo szybko do tego przyzwyczaili.
PAP: Wracając do rocznicy premiery "Antosia pierwszy raz w Warszawie" - w jakich okolicznościach powstał ten film?
Stanisław Janicki: W Warszawie przy ul. Wierzbowej istniała restauracja "Oaza", właściciele tego miejsca starali się o to - co zrozumiałe - żeby ich interes szedł coraz lepiej i dostrzegli potencjał w filmach. Zauważyli, że ludzie z coraz większym zainteresowaniem te filmy oglądają. Postanowili, więc zrobić film, który byłby atrakcją dla gości restauracji. Jakub Jasiński, właściciel Oazy, kiedy wpadł już na pomysł nakręcenia filmu skontaktował się z francuskim operatorem wytwórni Pathe Georgesem Meyerem, który wtedy przebywał w Warszawie. Jak on wszedł z nim w kontakt, tego nikt nie wie. Film jednak powstał, a jego projekcja odbywała się w restauracji. Właściciele Oazy nie pobierali jednak żadnej opłaty za jego oglądanie, ale kiedy klient przychodził do restauracji to płacił za jedzenie i napoje. To była po prostu atrakcja dla gości.
PAP: Główną rolę w Antosiu gra Antoni Fertner. Co sprawiło, że został nazywany demonem komizmu?
Stanisław Janicki: Fertner był świetnym komikiem, o bardzo określonych cechach, począwszy od cech fizycznych, ponieważ był niski i okrągły, a skończywszy na cechach charakteru - był dobrotliwy, trochę zagubiony w świecie. Komicy na ogół posiadają określony charakter i typ komizmu. Fertner był typem dobrotliwym, żartobliwym, nie traktował niczego tak strasznie poważnie. Taką postać stworzył. Adolf Dymsza, czy Stanisław Sielański byli już kompletnie inni. Fertner jest samą dobrocią, trochę zagubiony, ale wychodzi na swoje.
Klasycznym przykładem pokazującym komizm Fertnera jest film "Zapomniana melodia" z 1938 r., w którym wciela się w postać fabrykanta mydła. Fertner, jako prezes Bogusław Rolicz, w żaden sposób nie może zapamiętać cudownej receptury nowego mydła; obawia się, że ktoś mu ją wykradnie. Jedyna metoda to nauczyć się jej na pamięć. I tutaj mamy popis umiejętności Fertnera jako komika. Rolicz w żaden sposób nie może zapamiętać recepty mydła, ale przypadek sprawia, że Helena Grossówna, filmowa córka Fertnera, gra na pianinie melodię i on nagle zaczyna pod tę melodię powtarzać recepturę i załapuje ją. Właśnie tego rodzaju dowcipy i komizm prezentował aktor.
PAP: Który z tych najstarszych polskich filmów pana zdaniem można dziś uznać za dobry i czy w ogóle stare filmy można rozpatrywać w takich kategoriach?
Stanisław Janicki: Nie można. Żyjemy w zupełnie innych czasach, mamy zupełnie inne pojęcie o kinie i sztuce. Wtedy robienie filmów było amatorską zabawą. Jednak w tych pierwszych polskich filmach, tworzonych do 1918 r. było coś wyjątkowego. Od samego początku, nie licząc "Antosia" bardzo często filmy były adaptacjami dzieł literackich i scenicznych. To jest coś, co w naszym przypadku, w naszej kinematografii, czymś wyróżniającym i zastanawiającym.
Również bardzo ważnym elementem polskiej kinematografii tamtego czasu były filmy żydowskie, ich było sporo i one również były oparte na utworach literackich, ale nie powieściowych, tylko scenicznych.
PAP: Jak zaczęła się pana przygoda ze starym kinem?
Stanisław Janicki: W 1955 r. skończyłem studia dziennikarskie na UW ze specjalizacją filmową, potem znalazłem się w tygodniku "Film", wtedy jedynym piśmie o tematyce filmowej. Trafiłem tam na fantastycznych redaktorów naczelnych, przede wszystkim Bolesława Michałka, i po prostu wniknąłem w film. Nie interesowały mnie jednak stare polskie filmy. W kinach puszczano zaległe filmy amerykańskie, francuskie, to był też czas włoskiego neorealizm, więc co mnie mogły jakieś stare ramotki interesować? Nic. Przypadek zdarzył, że wszedłem w to. Moja koleżanka ze studiów, Hania Goszczyńska, pracowała w redakcji filmowej telewizji i w 1967 r. odpowiadała za program, którego gośćmi byli znani polscy reżyserzy. Nagle prowadzący ten program zachorował. Zadzwoniła do mnie wtedy, ze łzami w oczach, żebym ratował ten program. A proszę pamiętać, że audycje telewizyjne nadawane były wtedy wyłącznie na żywo. Ja niechętnie się tego podjąłem. To było koszmarne przeżycie! Wtedy studio filmowe było wielkości pokoju w m4, a najgorszą rzeczą było oświetlenie. Jupitery oślepiały, a człowiek wychodził ze studia zlany potem. Zrealizowałem wtedy cztery programy i odetchnąłem z ulgą. Ale po tygodniu Hania zadzwoniła i radosnym głosem powiedziała, że to, co myśmy zrobili spotkało się z bardzo dobrą oceną i że dyrekcja TVP proponuje nam robienie audycji poświęconej starym polskim i zagranicznym filmom. Program miał być nadawany w niedzielę w południe, miał trwać prawie godzinę i jeszcze do tego usłyszeliśmy, nie wprost, ale z podtekstem: róbcie co chcecie, nikt się wam w pracę nie będzie wtrącał. Musiałbym być ostatnim idiotą, żeby czegoś takiego nie przyjąć.
Przy realizacji tego programu musiałem zacząć się uczyć polskiego filmu. Przecież ja nie odróżniałem wtedy Smosarskiej od Barszczewskiej, Boda od Żabczyńskiego, bo skąd niby. Ale musiałem się w to wdrożyć.
PAP: Nie żałuje pan tych 32 lat?
Stanisław Janicki: Oczywiście, że nie. Ja do teraz zbieram owoce pracy w telewizji. Nie mam zbyt wygórowanych ambicji, ale fantastyczną rzeczą jest, kiedy stoję na przystanku i nagle ktoś do mnie zagaduje i pyta: czy pan Janicki. Ja potwierdzam, a on zaczyna mówić, że w każdą niedzielę jego rodzina siadała przed telewizorem i oglądała mój program...
PAP: Można powiedzieć, że wychował pan kilka pokoleń Polaków.
Stanisław Janicki: Ja nie miałem ambicji, żeby wychowywać. Chciałem robić ciekawy program, który będzie się podobał publiczności. Miałem dwie zasady, jeżeli chodzi o telewizję. Po pierwsze, traktowałam pracę przy programie, jako wizytę u widzów w domu. Zostałem zaproszony, siedzimy przy okrągłym, dużym stole. Pani domu przygotowała ciasteczka, każdy dostaje herbatkę, siedzimy i rozmawiamy. Ale ja mam świadomość tego, że jestem tylko gościem w tym domu. I nie mogę sobie uzurpować prawa do czegokolwiek. A druga zasada ogólniejsza, że telewizja polega właśnie na osobowości. Nie uważam siebie za wielką osobowość telewizyjną, ale miałem to coś i mam do teraz. Jednocześnie nigdy się nie wywyższałem, nie wypowiadałem się złośliwie czy sarkastycznie o wadach i słabościach filmu, starałem się odnajdywać w filmach coś, co jest interesujące. Miałem też zasadę, żeby nie używać obcych słów w programie, bo przecież wszystko można po polsku powiedzieć. Teraz, stojąc na tym przystanku, widzę, że moje podejście odniosło skutek. (PAP)
Rozmawiała Katarzyna Krzykowska
ksi/ pat/