Dwie strony mojej osobowości, rockowa i poważna, dorastały wspólnie. Ale muzyką klasyczną żyłem od dziecka, to ona była pierwsza - mówi w rozmowie z PAP Bryce Dessner, kompozytor i gitarzysta rockowego The National.
Dessner najlepiej znany jest jako gitarzysta The National, jednego z najpopularniejszych amerykańskich zespołów indie-rockowych. Podczas listopadowego koncertu w warszawskim Teatrze Wielkim-Operze Narodowej muzyk wystąpił jednak jako twórca muzyki poważnej, prezentując kompozycję pt. "Reponse Lutosławski". Podczas koncertu wystąpili także Jonny Greenwood, gitarzysta Radiohead, oraz Beth Gibbons, wokalistka zespołu Portishead.
PAP: Nie jest czymś dziwnym, że artyści, kojarzeni raczej ze sceną pop-rockową, zmieniają się w kompozytorów. Zastanawiam się jakie było pańskie pierwsze doświadczenie muzyczne: rock and roll czy muzyka poważna?
Bryce Dessner: Dorastałem ucząc się muzyki klasycznej. Grałem na flecie, potem przerzuciłem się na gitarę. Nastoletnie lata spędziłem grając z punk-rockowymi zespołami. Te dwie strony mojej osobowości - rockowa i klasyczna - dorastały wspólnie i nauczyły się ze sobą żyć. Nie wykluczają się nawzajem.
Bez problemu znajdzie się przykłady muzyki "międzygatunkowej", czy artystów rockowych, którzy wypuszczają "poważny" projekt. Na ogół wypada to słabo. Sting czy Paul McCartney to geniusze w swoich fachu, ale nie koniecznie w fachu kompozytora muzyki poważnej. Ja, tak samo Jonny Greenwood, żyliśmy muzyką klasyczną i poważną od dziecka. To ona była pierwsza w moim życiu. Zawsze starałem się przebywać w obu tych światach w tym samym czasie. Wydaje mi się to nie tylko naturalne, ale także bardzo stymulujące twórczo.
PAP: Czy było coś szczególnego, co znalazł pan w muzyce Witolda Lutosławskiego, co sprawiło, że poświęcił pan jemu swoją kompozycję?
Bryce Dessner: Muzyka Lutosławskiego jest jak wielka skarbnica - to cała masa różnych błyskotek. Jest tu wszystko - najbardziej niesamowite instrumentalizacje, formalizm i eksperyment. Tak samo u Pendereckiego, to bardzo odważni twórcy.
Bryce Dessner: Muzyka Lutosławskiego jest jak wielka skarbnica - to cała masa różnych błyskotek. Jest tu wszystko - najbardziej niesamowite instrumentalizacje, formalizm i eksperyment. Tak samo u Pendereckiego, to bardzo odważni twórcy. W kompozycji "Reponse Lutosławski" wykorzystuję różne, drobne elementy jego twórczości. Lubię myśleć o tym jak o plecionce, którą tkam z różnych nici. Układam je tak jak chcę i tworzę własny wzór.
W kompozycji "Reponse Lutosławski" wykorzystuję różne, drobne elementy jego twórczości. Lubię myśleć o tym jak o plecionce, którą tkam z różnych nici. Układam je tak jak chcę i tworzę własny wzór. Chcę trzymać się swojego. Lutosławski to najwyższy poziom muzycznego modernizmu, bardzo atrakcyjny do naśladowania. Ale ja chcę mieć swój własny głos w tej muzyce. To eksperyment - dużo dysonansów, pod którymi przepływa jednak, nieco ukryta, melodia, którą staram się rozwijać.
PAP: Paradoksem rocka wydaje mi się to, że powinien wyrażać wściekłość, bunt, niezgodę a jednocześnie jest bardzo ograniczony, konserwatywny pod względem struktury. Raczej brakuje w nim miejsca na improwizację. Wspomniał pan, że Lutosławski lubił w swojej twórczości ryzyko, podobnie jak lubi Penderecki. Czy kompozytorzy są bardziej wyzywający niż muzycy rockowi?
Bryce Dessner: Komercyjny rock jest niezwykle konwencjonalny: sformatowany pod radio, zalecenia wytwórni. Muzyka poważna natomiast zazwyczaj pozbawiona jest tych komercyjnych oczekiwań - nie ma nikomu schlebiać czy przypodobać się szerokiej publiczności. Polega na wyrażaniu wyłącznie tego, co siedzi w głębi ciebie. W najlepszych wypadkach. W gorszej opcji, wpada w pułapkę akademickości - masz robić coś w dokładnie określony sposób, inny nie przejdzie, jest niezgodny z kanonem. Bywa nastawiona bardzo elitarystycznie.
Moim zdaniem kompozytorzy tacy jak Penderecki, Lutosławski czy Henryk Mikołaj Górecki są przykładami twórców o bardzo szerokich horyzontach, ciekawych innych rodzajów muzycznego wyrazu. Penderecki to czysty rock and roll. Tak jak Schoenberg. To punkowcy. Nie są ani trochę konwencjonalni. Dlatego są tak wpływowi i są bohaterami takich grup jak Radiohead, a nie ma zbyt wielu zespołów rockowych, które ich inspirowały. Jonny szuka zawsze kolejnych doświadczeń, grzebie w muzycznych słownikach. Wychodzi poza swoje najbliższe otoczenie.
Uwielbiam słuchać muzyki ludzi, którzy pochodzą z różnych światów - muzyki elektronicznej robionej przez gościa, który nie ma żadnego formalnego, akademickiego warsztatu. A jednak produkuje naprawdę wymagające, zaawansowane utwory, dzięki samej intuicji i dobremu sprzętowi. Często okazuje się, że tacy ludzie są bardziej zaawansowani niż "poważni" muzycy, pracujący na systemach notacyjnych. Ludzie o różnym poziomie edukacji muzycznej zwracają uwagę na innego rodzaju szczegóły, detale, dzięki którym ich twórczość brzmi inaczej, intrygująco. Dla mnie to najbardziej ekscytująca sprawa we współczesnej muzyce.
PAP: Czy ten flirt rocka z muzyką poważną może zamienić się w poważny związek? Czy może być jego przyszłością?
Bryce Dessner: Każdy kompozytor, który urodził się po 1950 roku dorastał z rock and rollem. Wcześniej amerykańscy kompozytorzy inspirowali się jazzem. Jak Strawiński, który - choć akurat on nie był Amerykaninem - otwarcie przyznawał się do fascynacji jazzem i muzyką "fizyczną", mniej "wykształconą". Rock miał niewiarygodny wpływ na współczesność. Tak jak opera była muzyką popularną XIX wieku, tak rock and roll jest muzyką współczesności.
John Luther Adams, który właśnie dostał muzycznego Pulitzera był rockowym perkusistą jeszcze wtedy miał 20 lat. Jennifer Higdon, jedna z najważniejszych współczesnych amerykańskich kompozytorek nie tknęła nawet klasycznego instrumentu do 18 roku życia. Internet wszystko zmienił. Przede wszystkim łatwość w dostępie do muzyki. Jeśli chcę posłuchać Johna Cage'a, nie muszę już przeszukiwać antykwariatów płytowych w poszukiwaniu winyli. Wchodzę do sieci i mam, czego szukałem. To trwa sekundy. Dzięki temu dzieje się więcej interesujących, niekonwencjonalnych rzeczy w muzyce. To wspaniała forma edukacji.
PAP: Sporo muzyków narzeka na internet - powszechny dostęp do muzyki. Twierdzą, że łatwość, z jaką się ją zdobywa odbiera doświadczeniu słuchania ważnej intymności. Czy demokratyzacja muzyki, dokonana przez internet nie jest niebezpieczna?
Bryce Dessner: Wierzę w to, co Walter Benjamin pisał o aurze - o indywidualnym doświadczaniu wydarzenia, rytuale, przebywaniu wewnątrz tego, co się dzieje. Martwił się on, że doświadczenie dzieła sztuki traci swoją autentyczność, aurę wyjątkowości. Ciężko się słucha Lutosławskiego na komputerze. Ale doświadczona "na żywo" ta muzyka jest oszałamiająca.
Wirtualne doświadczenie to nie to samo, coś bardzo ważnego umyka. Ale rzeczywistość jest taka, że internet jest egalitarny. W przeciwieństwie do sali koncertowej - nastolatka nie stać często na drogi bilet czy płytę. To wszystko jest strasznie drogie i panuje jakiś okropny elitaryzm. I właśnie dlatego to rock and roll jest "muzyką ludzi" - mogą sobie na niego pozwolić.
PAP: Jak widzi pan swoją przyszłość? Czy za 10, 20 lat nadal będzie pan biegał po scenie z gitarą czy poświęci się pan komponowaniu?
Bryce Dessner: Uwielbiam robić obie te rzeczy, ale prawda jest taka, że kompozytorzy stają się lepsi z wiekiem. Muzyka rockowa jest związana z młodością. Gdy zespół staje się popularny, odnosi sukces, coś ginie. To przestaje być model: ty i twoi kumple gracie dla siebie i staracie się, żeby ktoś was usłyszał. Nagle to granie dla tysięcy ludzi i jest za tym wszystkim biznes. To nie musi od razu oznaczać jakiegoś upadku. Ale myślę o tym jak o wyścigu z czasem. (PAP)
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
pj/ agz/