Chciałbym jeszcze zrobić film, ale nie sądzę, że byłbym dla widzów przekonujący. Dzisiaj młodzi mają inną hierarchię wartości. Ale nie mam poczucia, że powiedziałem już wszystko – mówi PAP Wojciech Marczewski, wybitny reżyser, który w sobotę podczas Festiwalu Transatlantyk odsłonił swoją gwiazdę w łódzkiej Alei Gwiazd.
PAP: Jakie to uczucie, kiedy człowiek dowiaduje się, że będzie miał swoją gwiazdę w łódzkiej alei?
Wojciech Marczewski: Pierwszym odczuciem było: "dlaczego ja?". Nigdy nie myślałem o sobie jako o człowieku, który coś zakończył, stanął na piedestale. Potem pojawiła się myśl, że to miłe, że jeszcze ktoś pamięta filmy, które zrobiłem jakiś czas temu. Podobnie jak dla pisarza satysfakcją jest, że jego książki nie umarły, że są wznawiane i ludzie je czytają. Zdziwiłem się też, że to właśnie Łódź chce mi dać takie wyróżnienie, bo ja się z nią wiele lat temu rozstałem. To była w pewnym sensie ucieczka. Czułem potrzebę, żeby gdzieś prysnąć, być może coś sobie utrudnić albo zepsuć po to, by być zmuszonym do szukania nowych wyzwań. Odnalazłem to w Warszawie, ale jestem bardzo dumny z tego, że Łódź w ostatnich latach tak odważnie buduje swoją pozycję intelektualną, artystyczną i filmową. Sądzę, że pod tym względem festiwal Transatlantyk nie mógł trafić lepiej. Bo ja wciąż pamiętam tę Łódź sprzed wielu lat, która była najważniejszym miejscem nie tylko produkcji filmowej, ale w ogóle myślenia o filmie, o tym, po co je robimy i co chcemy przekazać widzom. To było miejsce, które wzbudzało filmową ambicję, by mówić rzeczy ważne.
PAP: Pamięta pan ten moment, w którym podjął decyzję, że chce zostać reżyserem?
Wojciech Marczewski: Byłem wtedy w liceum. Próbowałem malować i rysować, brałem udział w amatorskich wystawach plastycznych. Pisałem krótkie opowiadania, chodziłem do teatru. Muzyka miała dla mnie szczególny urok i znaczenie. Ale w każdej z tych dziedzin bardzo szybko docierałem do muru. Wiedziałem, że wprawdzie potrafię rysować, ale moi koledzy i koleżanki są zdolniejsi ode mnie. Tak samo było w pozostałych dziedzinach. Reżyseria wzięła się niemalże z kalkulacji, bo czy to nie jest zawód, który wymaga wielu talentów lub choćby półtalentów? Jedynym sposobem, żeby robić filmy były studia w Szkole Filmowej. Kino amatorskie jeszcze praktycznie nie istniało. Posiadanie profesjonalnej kamery było traktowane niemalże na równi z posiadaniem broni – trzeba było mieć pozwolenie.
Bardzo wiele osób chciało się dostać na studia reżyserskie, a miejsc na roku było zaledwie kilkanaście. Nie wiem, dlaczego mnie przyjęto. Twierdzę, że znaleziono we mnie wrażliwą naiwność. Po półtora roku stwierdziłem, że to był błąd mój i władz szkoły. Czułem, że jeszcze nie jestem przygotowany, mam za mało doświadczeń życiowych, by próbować opowiadać innym swoje historie. Poprosiłem Stanisława Wohla, wówczas prorektora ds. studenckich, o skreślenie mnie z listy studentów. Nakrzyczał na mnie, podarł moje podanie i kazał mi napisać prośbę o pięcioletni urlop dziekański. Powiedziałem: "panie profesorze, ale pan formalnie nie ma prawa przyznać mi pięcioletniego urlopu dziekańskiego". A on na to: "nie mówię, idioto, że ci go udzielę. Ale jak będziesz chciał wrócić i tych starych Żydów już tu nie będzie to powiesz, że ty chciałeś urlop, a oni cię skreślili z listy". Zrobiłem, jak mi radził. Zrezygnowałem ze szkoły i zacząłem studia na wydziale historyczno-filozoficznym Uniwersytetu Łódzkiego. Tam też długo nie wytrzymałem. Zrezygnowałem po półtora roku, choć z samymi studiami nieźle sobie radziłem.
PAP: Zawsze szedł pan pod prąd?
Wojciech Marczewski: Sposób edukacji dręczył mnie już od podstawówki. Tak było w liceum i w Szkole Filmowej, ale na Uniwersytecie zrozumiałem to najdobitniej. Wtedy dziekan nie był już tak wyrozumiały, jak Wohl. Powiedział, że drugi raz zabrałem miejsce na uczelni robotniczemu dziecku i że zrobi wszystko, żebym poszedł do wojska i to do oddziałów specjalnych. Ja natomiast zrobiłem wszystko, żeby badania lekarskie wypadły negatywnie. Doprowadziłem siebie do stanu fizycznej ruiny, ale osiągnąłem cel. Komisja wojskowa orzekła, że z wielu powodów nie nadaję się do służby wojskowej przynajmniej przez rok. To mi wystarczyło. Wróciłem do Szkoły Filmowej i powiedziałem dokładnie to, co poradził mi Wohl. Zostałem ponownie przyjęty. Ukończyłem trzeci rok i dostałem propozycję zrobienia pierwszego półgodzinnego filmu poza szkołą "Podróżni jak inni". Skrzyknąłem moich kolegów – operatorów Sławka Idziaka i Edwarda Kłosińskiego – i w ten sposób wszedłem do zawodu. Wbrew ówczesnemu prawu, bo nie wolno było robić filmu, nie mając dyplomu szkoły filmowej. Nie wiem, komu powinienem być za to wdzięczny.
Podobnie jak inni reżyserzy z mojego pokolenia uważałem, że filmy telewizyjne dają szansę wypowiedzi równie ambitnej jak produkcje kinowe. Chcieliśmy wyróżnić się od grupy, która w PRL przewodziła. Ten system nas męczył. Wydawało nam się, że nigdy się skończy. Usiłowaliśmy w swoich filmach niemalże zawsze niezależnie od scenariusza opowiedzieć o szarzyźnie życia, o zwykłych ludziach. Ciągle słyszeliśmy zarzuty, że pokazujemy taki PRL.
Po tym filmie przyznano mi czwartą kategorię reżysera, co oznaczało, że mogłem robić kolejne praktycznie nie otrzymując wynagrodzenia. Towarzysze partyjni mieli pierwsze kategorie i dobrze zarabiali, ale przecież nie o pieniądze nam chodziło. Byliśmy biedni, jednak ta bieda nie była bolesna. Mieliśmy inną hierarchię wartości, być może z konieczności. Nie było takiego ciągu do pieniądza, jak dziś. Warunki umów nie miały dla nas znaczenia. Liczyło się tylko, żebyśmy mieli prawo realizować ambitne filmy.
PAP: Przed debiutem na wielkim ekranie zrealizował pan także inne filmy telewizyjne, m.in. "Bielszy niż śnieg" i "Wielkanoc". Jak wspomina pan początki swojej drogi twórczej?
Wojciech Marczewski: Podobnie jak inni reżyserzy z mojego pokolenia uważałem, że filmy telewizyjne dają szansę wypowiedzi równie ambitnej jak produkcje kinowe. Chcieliśmy wyróżnić się od grupy, która w PRL przewodziła. Ten system nas męczył. Wydawało nam się, że nigdy się skończy. Usiłowaliśmy w swoich filmach niemalże zawsze niezależnie od scenariusza opowiedzieć o szarzyźnie życia, o zwykłych ludziach. Ciągle słyszeliśmy zarzuty, że pokazujemy taki PRL, a powinniśmy podkreślać, że mamy fabryki, MDM-y, Pałac Kultury i Nauki. Uciekaliśmy w siebie, w grono przyjaciół. Nie chodziliśmy do knajp. Spotykaliśmy się w prywatnych domach. Wydawało nam się, że wiemy, kogo zapraszamy. Po latach okazało się, że nie do końca tak było, ale jako młodzi ludzie mieliśmy poczucie bezpieczeństwa. Pamiętam, że przez długi czas w naszym pokoleniu tematem dyskusji było, czy reżyser to zawód czy powołanie. Tzn. czy masz obowiązki wobec odbiorcy i ponosisz odpowiedzialność za to, co mówisz czy jesteś opowiadaczem historii i możesz pleść głupstwa – może i śmieszne, ale niekoniecznie ważne. Ja zawsze uważałem, że to jest powołanie i odpowiedzialność, co nie oznacza, że film powinien być pozbawiony humoru. Najlepiej byłoby, żeby był śmieszny, ale zawierał też dozę ironii, cynizmu, złośliwości.
PAP: Innymi słowy, bycia dobrym reżyserem nie można się nauczyć?
Wojciech Marczewski: Widzi pani, mam tu w gabinecie zdjęcie mojego guru. Stanisław Różewicz był przez krótki czas wykładowcą Szkoły Filmowej. Pamiętam pierwsze zajęcia z nim. Siedzieliśmy przy stołach, a on chodził między rzędami i mówił: "mam was uczyć, jak robić filmy?". I cisza. Chodzi, a wszyscy czekają. Nagle dodaje: "ale tak naprawdę to albo ktoś wie, jak robić te filmy albo nie wie". W tym się zawiera prawda. Można jedynie pomóc komuś odnaleźć drogę do samego siebie. Żeby odkrył własną wrażliwość i zrozumiał, kim naprawdę jest, co go interesuje. Oczywiście, w sensie warsztatowym można nauczyć ludzi szeregu reguł, a oni będą robić filmy i formalnie staną się reżyserami, ale czy to już jest twórczość? Postawiłbym duży znak zapytania.
PAP: Jak to się właściwie stało, że pan, który tak nie znosił szkoły, postanowił całkowicie poświęcić się pracy pedagogicznej?
Wojciech Marczewski: Mieszkając w Danii, spotkałem się z modelem nauczania, którego prawdopodobnie oczekiwałem w Polsce. Polega on na tym, że wykładowca może być guru, ale przede wszystkim jest kolegą, przyjacielem o większym doświadczeniu zawodowym. Nie ma prostego, hierarchicznego podziału, że wykładowca to ten, który wie, a student to ten głupi, który ma go słuchać. Wszyscy są na ty, a każdy ze studentów jest traktowany indywidualnie, bo nie ma jednej drogi, by zostać reżyserem. Podobny model obserwowałem później przez kilka lat pobytu w Anglii. Po powrocie do Polski spotkałem się z Andrzejem Wajdą, który powiedział: "jeździsz po świecie, uczysz, a dlaczego oni nie mieliby tu przyjeżdżać? Załóżmy szkołę prywatną, a ty wymyśl model". Zaczęło mnie korcić, żeby stworzyć coś, z czym się w Polsce nie spotkałem. Nie licząc moich doświadczeń w Zespole Filmowym Tor, w którym szefem był Różewicz. Kiedy robiłem "Zmory", on obejrzał pierwszą układkę, zaprosił mnie na rozmowę i przekazał mi 44 uwagi. Wszystko zanotowałem, po czym wróciłem do montażowni i zacząłem się zastanawiać, co warto zmienić. Uznałem, że co do siedmiu jego uwag jestem w pełni przekonany. Nie zmieniłem nic więcej. Gdy zobaczył ukończony film, zagaił: "tego punktu pan nie uwzględnił, może szkoda, ale to w końcu pana film i pan za to odpowiada". Podobnie działamy w Szkole Wajdy. Nie uczymy, jak być reżyserem, ale pomagamy zrobić film.
PAP: "Zmory" to historia o dorastaniu w opresyjnym systemie. Do młodzieńczych przeżyć i emocji powracał pan później w "Dreszczach" i "Weiserze". Chciał pan opowiadać o czymś, co sam doskonale znał?
Wojciech Marczewski: Po części tak. Uważam, że wczesna młodość jest najbardziej bolesnym okresem w naszym życiu, bo wtedy nie mamy jeszcze własnego mechanizmu obronnego. Później ta obrona przychodzi poprzez cynizm i dystans. Gdy dorosły usłyszy na swój temat coś przykrego, powie: "wiesz co, mam to gdzieś, fuck off". A młody człowiek czuje się prawdziwie upokorzony, dotknięty. Ma poczucie, że się nie nadaje. Ja też je miałem jako młody człowiek. Wychowywałem się na przedmieściach Łodzi i ten kompleks prowincjonalności męczył mnie bardzo długo. To mógł być jeden z powodów, dla których zrezygnowałem ze studiów w Szkole Filmowej. Wielu moich kolegów było już po studiach. Przyjechali z Warszawy, z Krakowa. Wydawali opowiadania, publikowali prace plastyczne. A ja co? Nic. Miałem wprawdzie swoje rysunki, ale tamte były lepsze. Dlatego tak dobrze zrobiły mi inne studia.
Wydaje mi się, że w dzisiejszym, zabieganym świecie ludzie niekoniecznie szukają takich rozważań, które mnie by interesowały. Nie chcę, żeby wyszło na to, że mam pretensje do świata. Po prostu młodzi mają inną hierarchię wartości. Ale nie mam poczucia, że powiedziałem już wszystko.
PAP: Zagubienie człowieka – młodego czy dorosłego – jest stałym motywem pana filmów. Widać je także w "Ucieczce z kina Wolność", w której opisywał pan losy cenzora. Na ile była to dla pana opowieść o upadku inteligenta?
Wojciech Marczewski: Tworząc dokumentację do "Ucieczki…", spotykałem się z cenzorami i byłymi cenzorami. Odnalazłem wśród nich wielu inteligentnych ludzi, którym kiedyś do głowy by nie przyszło, że będą cenzorami. Chcieli zostać poetami, artystami, naukowcami. Ale przyszło, jak mówił Andrzej Wajda, "żyćko" i krok po kroku odsuwali się od tych ambicji. Taki człowiek nagle otrzymywał propozycję napisania recenzji z książki zupełnie apolitycznej za 2 tys. To kwota, dzięki której mógł żyć spokojnie przez dwa miesiące. Druga książka też była ciekawa i trzecia, aż w końcu zaczął dostawać publikacje polityczne. Był już wtedy zaprzyjaźniony z ludźmi z ministerstwa, a przyjaciołom się nie odmawia. Cenzorzy mieli poczucie, że sprzedali w życiu to, o czym kiedyś marzyli, co stanowiło sens ich działania. Można więc mówić o upadłym inteligencie.
Mnie w ogóle bardzo interesuje inteligencja, bo to taka warstwa społeczna, która przeżywa wzloty i upadki. W PRL inteligenta lekceważono oficjalnie, ale nieformalnie była to grupa ceniona społecznie. Teraz mam więcej zastrzeżeń wobec tej warstwy. Zacząłem nawet pisać pewien scenariusz, do którego wymyśliłem dwa tytuły. Jeden z nich brzmi "Życie i nieszczęścia byłego inteligenta". To musi być przykre i bolesne, kiedy samego siebie nazywamy byłym inteligentem. A drugi: "Życiorys własnoręcznie pisany?". Koniecznie ze znakiem zapytania, bo warto zapytać samego siebie, do jakiego stopnia piszemy własny życiorys, a na ile jest on wynikiem lenistwa, kompromisów i ustępstw. Właściwie wszyscy chcą nas zmienić. Szkoła, kościół, partie polityczne, przyjaciele, najbliżsi – każdy chce nas ulepić. Gdzie jest miejsce dla nas? Sądzę, że jest takie pytanie, które powinni sobie zadać ludzie pamiętający PRL. Do jakiego stopnia świadomie albo nieświadomie poddałem się manipulacji, której dokonywano wokół mnie i na mnie?
PAP: Współcześnie też łatwo paść ofiarą manipulacji - w natłoku sprzecznych informacji społecznych, ekonomicznych, politycznych i światopoglądowych.
Wojciech Marczewski: Tak. Mnie się kiedyś wydawało, że jak będę starszy to nastąpi uspokojenie. To nieprawda. Kiedyś Stanisław Dygat, z którym pomimo różnicy wieku byłem zaprzyjaźniony, powiedział mi: "wie pan, co jest naprawdę ważne, jak człowiek staje się dojrzały? Żeby potrafić ciągle być naiwnym". Wydawało mi się, że to kompletna głupota. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, co ma na myśli. Wiek często hebluje ludzi. Nabierają grubej skóry i stwierdzają, że już wszystko wiedzą i nic nie jest w stanie ich zaskoczyć. To jest prawdziwa starość. Dopóki coś potrafi cię poruszyć, zachwycić, dopóki ktoś ci się podoba, a ktoś inny irytuje to znaczy, że jeszcze odbierasz świat emocjonalnie. Albo gdy pada i łapiesz się na myśli, że jest pięknie i chcesz się przejść w strugach deszczu. Dopóki tak się żyje, starość nam nie grozi. O tym mówił Dygat. On był w tym sensie bardzo młody do końca.
PAP: Co ostatnio najbardziej pana porusza?
Wojciech Marczewski: Ekologia. Towarzyszy mi poczucie, że jesteśmy nieodpowiedzialni, bo niszczymy swój świat i udajemy, że problem nie istnieje. Powtarzamy, że w przyszłości naukowcy na pewno znajdą sposób, by zapobiec katastrofie ekologicznej, ale my sami nic nie możemy zrobić. Mówiąc w skrócie, bal na Titanicu. On już tonie, ale orkiestra gra. Zawsze jest coś innego, ważniejszego, czym trzeba się zająć natychmiast. Los Ziemi schodzi na dalszy plan. Także u polityków, bo nie widzę nic, co ten rząd i poprzednie zrobiły w tej kwestii. Niemcy uzyskują ze słońca 20 proc. energii elektrycznej, stawiają wiatraki. A my? Często powracają do mnie słowa, które kiedyś powiedziałem Wiktorowi Osiatyńskiemu: "świat przyspiesza, a ja zwalniam". On zaproponował mi wtedy udział w swojej audycji, a ja miałem wiele spraw na głowie i poprosiłem, żebyśmy to odłożyli. Wiktor zmarł i to spotkanie się nie odbyło. Czuję żal do samego siebie. Wszyscy powinniśmy zwolnić i spojrzeć na życie z szerszej perspektywy.
Powstaje wiele filmów zrealizowanych bardzo profesjonalnie, ale brakuje mi próby zdefiniowania, po co są robione i jakie jest ich przesłanie. To trochę tak jak z medykamentem. Jeżeli wiemy, że jest obojętny dla organizmu i nam nie zaszkodzi to ok, ale jednak chcielibyśmy, żeby miał też działanie pomocnicze. Wiem, że to brzmi bardzo romantycznie, ale tak to postrzegam.
PAP: Chciałby pan jeszcze zrobić film?
Wojciech Marczewski: Tak, ale nie sądzę, że byłbym dla widzów przekonujący. Wierzę, że film robi się po coś, że sztuka zmienia świat. Wiem, że to trochę naiwne, ale nie do końca. Jak przeczytałem "Czarodziejską górę" Tomasza Manna to ona ciągle we mnie jest. Podobnie "Mistrz i Małgorzata" Michaiła Bułhakowa. To nie przypadek, że w "Ucieczce…" bohaterka ma na imię Małgorzata, a rzeczy niemożliwe stają się możliwe. Wydaje mi się, że w dzisiejszym, zabieganym świecie ludzie niekoniecznie szukają takich rozważań, które mnie by interesowały. Nie chcę, żeby wyszło na to, że mam pretensje do świata. Po prostu młodzi mają inną hierarchię wartości. Ale nie mam poczucia, że powiedziałem już wszystko.
PAP: Kiedyś podczas Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni powiedział pan: "koledzy filmowcy, czy naprawdę musicie robić te wszystkie filmy?". Dzisiaj zadałby pan to pytanie ponownie?
Wojciech Marczewski: Tak, uważam, że ono jest wciąż aktualne. Powstaje wiele filmów zrealizowanych bardzo profesjonalnie, ale brakuje mi próby zdefiniowania, po co są robione i jakie jest ich przesłanie. To trochę tak jak z medykamentem. Jeżeli wiemy, że jest obojętny dla organizmu i nam nie zaszkodzi to ok, ale jednak chcielibyśmy, żeby miał też działanie pomocnicze. Wiem, że to brzmi bardzo romantycznie, ale tak to postrzegam. Tym bardziej, że były takie okresy, kiedy to przesłanie wydawało się kompletnie nieważne. Tak było na przełomie 1989 r. i 1990 r. Nasza kinematografia kompletnie się zagubiła. Chcieliśmy robić filmy podobne do amerykańskich, w których dużo się dzieje. One spełniły swoją bieżącą funkcję. Ludzie poszli do kina, zjedli popcorn i miło spędzili czas. Ale po czasie odbywa się powtórna kwalifikacja dokonań. Które z tych obrazów pozostały w naszej pamięci? Tutaj znowu wracamy do kwestii odpowiedzialności. Myślę, że to dotyczy nie tylko świata sztuki, ale także mediów i osób publicznych. Może ci się wydawać, że nie ponosisz odpowiedzialności, ale to nieprawda, bo coś kształtujesz. Coś tym ludziom zostanie. Może jedno zdanie, a może ogólne poczucie, że coś warto, a czegoś nie. Mówisz, że świat jest okropny? Masz prawo, ale miej świadomość, że przekazujesz tę myśl innym. A przecież na dobrą sprawę to wszystko jest trochę tak, jak w czeskim filmie i literaturze – jednak warto żyć.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
autorka: Daria Porycka
dap/ wj/