Zdjęcia należy robić w warunkach niesprzyjających. Ograniczenia mnie mobilizują - powiedział PAP fotograf Wojciech Plewiński, który wraz z Fundacją Sztuk Wizualnych pracuje nad digitalizacją swojej twórczości. Część prac dostępna jest na stronie wojciechplewinski.com.
PAP: Powstaje archiwum cyfrowe pana zdjęć, którego część jest już dostępna w sieci. Znajdują się tam zarówno portrety jak i zdjęcia reportażowe. Czuje się pan w większym stopniu kreatorem sytuacji czy obserwatorem otoczenia?
Wojciech Plewiński: Zadaniem fotografa jest postrzeganie i selekcja - to obowiązuje w fotografii kreacyjnej i reporterskiej. W moim życiu do tych dwóch dziedzin dochodziła jeszcze fotografia teatralna, w której łączą się rzeczywistości - prawdziwa i wykreowana. To, co dzieje się w teatrze, stanowi pewne wydarzenie, którego postrzeganie świadczy o indywidualnym podejściu fotografa.
PAP: Każdy spektakl miał określone oświetlenie i układ sceny. Czy to w żaden sposób pana nie ograniczało?
Wojciech Plewiński: To jest cholerna powtarzalność. Warunki były narzucone - pudło sceny, ustawienie reflektorów. Więc co ja mogłem robić? Miałem żarówkę na kablu i osobę, która mi pomagała. Oko widzi dekorację z detalami nawet w cieniu, negatyw podobnie, ale papier już nie. Skala kontrastów była bardzo trudna do objęcia przez ówczesną technologię. Wspomnienia związane z fotografią teatralną są najświeższe, bo w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, podczas pracy nad cyfrowym archiwum, obrobiłem cyfrowo? blisko 1500 fotografii.
PAP: Czy po latach udaje się odnaleźć w tych zdjęciach coś nowego?
Wojciech Plewiński: Pamięć się zaciera. Mój wybór wtedy - na gorąco - pokrywa się z dzisiejszą oceną, ale okazuje się, że wypływają zdjęcia, które wtedy z pewnych powodów zmuszony byłem odrzucić. Moment wyzwolenia migawki, to była moja decyzja. Miałem pewną swobodę, choć wiele zależało od tego, jak układała się współpraca z reżyserem.
PAP: Jedno ze zdjęć teatralnych, które w szczególny sposób zapadło mi w pamięć, przedstawia Krzysztofa Najbora w sztuce "Doktor Faustus" wyreżyserowanej przez Andrzeja Dziuka w zakopiańskim Teatrze Witkacego w 1986 roku. Czy mógłby pan przybliżyć szczegóły powstania tej fotografii?
Wojciech Plewiński: To była zadymiona scena. Zdjęcie robiłem z poziomu stóp aktora, kładąc lampę w kontrze - kryły ją szmaty i wypchany cietrzew - to wystarczyło. Zrobiłem trzy klatki, podczas gdy Najbor zawisł, wyskakując w powietrze. Z zespołem Teatru Witkacego pracowało się świetnie - spędziłem z nimi dziesięć lat. To byli młodzi, dynamiczni ludzie, dla których nic nie stanowiło trudności. Stworzyli ten teatr od podstaw.
PAP: W jaki sposób trafił pan z aparatem na deski teatru?
Wojciech Plewiński: Moja znajoma prowadziła sekretariat w Teatrze Rapsodycznym. Ich dotychczasowy fotograf zachorował, więc zaproponowała, żebym to ja zrobił zdjęcia na jednej z premier. Przyznałem, że nigdy wcześniej nie zajmowałem się fotografią teatralną, ale chętnie spróbuję. Poszło dobrze. Zgłosił się Teatr Stary, później Teatr im. Juliusza Słowackiego i tak to się zaczęło. Łącznie zrobiłem zdjęcia 821 spektakli teatralnych.
PAP: Kojarzony jest pan jednak przede wszystkim z fotografią portretową. Jak zaczęła się pana współpraca z "Przekrojem"?
Wojciech Plewiński: Znalazłem się tam w latach 50. Barbara Hoff (polska projektantka mody - PAP) umówiła mnie na rozmowę z redaktorem naczelnym pisma Marianem Eile. Nie miałem wtedy jeszcze zbyt dobrego portfolio. Zabrałem ze sobą głównie zdjęcia reporterskie, kilka portretów. Elie był wcześniej dziennikarzem i grafikiem w "Wiadomościach Literackich". Pamiętam, że pokazał mi jeden z numerów, w którym była ilustracja jego autorstwa: bardzo ładne zdjęcia ostów w śniegu. Rozmowa przebiegała ospale, więc nie licząc na nic spakowałem swoje prace i skierowałem się do wyjścia. On zawołał mnie i kazał pójść do sekretarki, która po chwili wydała mi legitymację prasową. Miałem w redakcji numer 25, czyli w zasadzie jeden z pierwszych...
Wojciech Plewiński: Unikałem fotografii studyjnej, którą charakteryzuje pewna powtarzalność. Dawniej fotografowie stawiali kolumienkę, fotel, tło - całą aranżację. Ja musiałem robić to samo, lecz w naturalnej przestrzeni. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jestem sprawozdawcą. Odrzucałem całą piramidę artystyczności - istotniejsze było oddanie klimatu miejsca i czasu.
PAP: Jest pan autorem blisko 500 okładek tego pisma.
Wojciech Plewiński: Mówiono mi wówczas, że muszą być zdjęcia tzw. "kociaków" - atrakcyjnych dziewczyn, które miały przyciągać uwagę czytelnika. Tak się zaczęły łowy. Musiało nastąpić dotarcie gustów: mojego i redaktora Eilego. Moim zadaniem było reagowanie na fotogeniczność - osadzenie oczu, kształt nosa, owal twarzy, długość szyi, ale także możliwość stylizacji. Jeżeli dziewczyna miała długie włosy, to mogłem ją przebrać, inaczej uczesać i nikt się nie orientował, że to ta sama osoba. Mogłem zrobić kilka zdjęć jednej dziewczyny i wrócić z nimi do redakcji pół roku później.
PAP: Jak wyglądały te łowy?
Wojciech Plewiński: Akademia Sztuk Pięknych, Akademia Teatralna i wydział architektury - tam należało szukać. Nie oznaczało to, że na wydziale rolnym nie było ładnych dziewczyn, ale te z ASP były w jakimś stopniu wrażliwe czy oswojone - wtedy komunikacja była łatwiejsza. Dziewczyny pożyczały ubrania od koleżanek z całego akademika. Pakowaliśmy to wszystko do toreb, siadaliśmy na skuter i wyruszaliśmy w plener. Niektóre przychodziły świetnie przygotowane - z makijażem - a przecież to były lata 50., biedne i trudne. Nieraz musiałem malować oczy, dobierać podkłady. To była taka trochę szwalnia, trochę fryzjernia. Wszystko to jednak pomagało w wypracowaniu pewnego zrozumienia i wzajemnego zaufania.
PAP: Większość pana prac powstała w plenerze.
Wojciech Plewiński: Zawsze unikałem ostrego słońca. Zdjęcia należy robić w warunkach niesprzyjających. Ograniczenia mnie mobilizują, gdy wchodzę do studia, gdzie wisi kilkadziesiąt lamp, to drętwieję. Wystarczy jednak, że przejdę się po zaułkach to widzę mnóstwo możliwości. Pozostało mi to do dzisiaj: wciąż zauważam dziewczyny, które chciałbym sfotografować; patrzę po kawiarniach czy nie siedzi tam jakaś "okładka".
PAP: Był pan w tym czasie rozpoznawalny? Czy portretowane przez pana kobiety zdawały sobie sprawę z tego, kto robi im zdjęcie?
Wojciech Plewiński: Pamiętam taką sytuację, że jedna z dziewczyn, gdy robiłem jej zdjęcia była bardzo niechętna, jak to mówią: skwaśniała. Gdy pokazałem efekt naszej współpracy, powiedziała mi: wie pan co, bo ja już byłam przez jednego Plewińskiego fotografowana. Okazało się, że ktoś się pode mnie podszywał. Mogło być wtedy nawet dwóch Plewińskich.
PAP: Jednak nie ograniczał się pan tylko do pięknych kobiet. Dzięki "Przekrojowi" otworzyły się drzwi do świata ludzi kultury. Jak powstał portret Krzysztofa Komedy?
Wojciech Plewiński: Krzysztof przysiadł sobie rano w piżamce i zaczął podgrywać na saksofonie. Jego żona Zofia była wściekła, bo chciała spać. Miałem aparat pod ręką i zacząłem robić im zdjęcia. Zofia była temu przeciwna - początkowo nie lubiła tego zdjęcia, ale później trafiło na okładkę książki z jej wspomnieniami.
PAP: Jest pan w stanie wskazać przewagę portretu pozowanego nad improwizowanym lub odwrotnie? Porównując na przykład zdjęcie Sławomira Mrożka z rączką parasola na szyi z portretem Leopolda Tyrmanda spoglądającego w obiektyw przez rozbitą szybę?
Wojciech Plewiński: U Tyrmanda przeciąg był, trzasnęły drzwi i wyleciała szyba. Ot cała historia. Była afera, bo jego żona Barbara mówiła, że to niechlujne. Ja od razu wiedziałem, że z tego będzie dobre zdjęcie.
Jak wspomniałem, unikałem fotografii studyjnej, którą charakteryzuje pewna powtarzalność. Dawniej fotografowie stawiali kolumienkę, fotel, tło - całą aranżację. Ja musiałem robić to samo, lecz w naturalnej przestrzeni. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że jestem sprawozdawcą. Odrzucałem całą piramidę artystyczności - istotniejsze było oddanie klimatu miejsca i czasu.
Rozmawiał Marek Sławiński (PAP)
Wojciech Plewiński (ur. 1928) jest polskim fotografem. Portretował m.in. gwiazdy teatru, kina, modelki, muzyków, pisarzy, ludzi "napotkanych w drodze". Dokumentował spektakle Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego, Józefa Szajny, Andrzeja Wajdy, Jerzego Grzegorzewskiego i pierwsze inscenizacje Krystiana Lupy. Przez 40 lat pracował dla krakowskiego "Przekroju". Był autorem zdjęć "kociaków", czyli pięknych dziewczyn, których portrety trafiały na okładkę pisma. Jako reportażysta współpracował także z "Tygodnikiem Powszechnym", "Ziemią" i "Polską".
Cyfrowe archiwum artysty (www.wojciechplewinski.com), nad którym od kilku lat pracuje Fundacja Sztuk Wizualnych, zawiera obecnie komplet zdjęć reporterskich oraz pierwszą część zbioru fotografii teatralnej - blisko 50 z 820 przedstawień teatralnych udokumentowanych przez Wojciecha Plewińskiego.
autor: Marek Sławiński
edytor: Paweł Tomczyk
masl/ pat/